„Żyjemy przekonani o prawdziwości pewnych hipotez. Że na przykład pamięć to wydarzenia plus czas. Ale sprawa jest o wiele bardziej osobliwa. Kto to powiedział, że pamięć jest tym, co – jak nam się wydawało – zapomnieliśmy? Powinno być też dla nas oczywiste, że czas nie działa jak środek utrwalający, lecz raczej jak rozpuszczalnik. Nie jest jednak wygodnie – nie jest użytecznie – wierzyć w coś takiego; to nie pomaga nam zmagać się z życiem, więc to ignorujemy.”
„Poczucie kresu” Juliana Barnesa jest genialne. Na tyle, że zachwyt nad przesłaniem powieści zdobywcy nagrody Bookera za 2011 rok dominuje nad zachwytem dotyczącym błyskotliwej fabuły. To powieść o zakrętach losu, o zakamarkach czasu, o cynizmie i dojrzewaniu. Brak tu optymizmu, z fabuły wyłania się raczej ironia. Takie książki czyta się z namaszczeniem. Mnie dopadło poczucie obcowania z czymś wielkim. Refleksje głównego bohatera, który na starość dostaje tajemniczy spadek, dotykają sedna człowieczeństwa. Refleksje nad możliwościami i kombinacjami, jakie los potrafi czynić, są przejmujące i wymagające pokory. Czas i pamięć gmatwają proste równania. Okazuje się, że w życiu każde równanie może mieć kilka rozwiązań. Czysta matematyka. Rachunek prawdopodobieństwa. Prostota geniuszu. Bez wahania napiszę, że Barnes napisał mocną rzecz.
Dziś obchodzę 36 urodziny. Moje refleksje krążą wokół czasu, którego nie da się cofnąć. Rozmyślam nad przeszłością. Nie żałuję niczego. Choć gdybym mogła czas cofnąć, zrobiłabym to.