Jest Pan tłumaczem literatury szwedzkiej, wydawcą a także pisarzem. Właśnie ukazała się trzecia po „Niepełnych” i „Kanalii” Pana książka: „Między prawem a sprawiedliwością”. Moją sympatię zaskarbił sobie Pan dzięki „Niepełnym”, wzruszającej powieści obyczajowej o niepełnosprawnych ludziach zmagających się z życiem. „Kanalia” jak również najnowsza Pana książka to powieści kryminalne. Jest Pan świetnym obserwatorem rzeczywistości, nie tylko naszej polskiej. Błyskotliwością spostrzeżeń oraz stylem i językiem powieści udowadnia Pan, iż nie wystarczy dobry warsztat, by napisać książkę, potrzebne jest coś więcej, talent. Co znaczy dla Pana bycie pisarzem?
Paweł Pollak: Najpierw spełnienie dziecięcych marzeń. Kiedy mama zapytała, kim chcę być, gdy dorosnę, powiedziałem, że pisarzem. Rodzicielka ukróciła jednak moje zapędy, mówiąc, że pisarz musi wymyślać zupełnie nowe rzeczy, a to rzeczywiście wydało mi się niewykonalne. Gdy dorosłem, nie paliłem się do pisania, bo nie miałem w sobie tej megalomanii czy nawet bufonady, niezbędnej każdemu adeptowi pisarstwa: przekonania, że potrafię stworzyć fikcyjną historię, która zaciekawi innych. No bo rozumiem, że pojadę do Nowego Jorku i napiszę stamtąd reportaż, to może zainteresować ludzi, rzeczywistość jest ciekawa, ale dlaczego mieliby czytać o jakichś wymyślonych przeze mnie prawnikach? Pewną przeszkodę stanowił również zawód tłumacza literatury: z jednej strony doskonale przygotowuje warsztatowo do pisarstwa, z drugiej strony kiedy człowiek tłumaczy takiego geniusza jak Hjalmar Söderberg i widzi perfekcję języka i stylu, głębokość refleksji, to myśli sobie, że za wysokie progi. No ale nabrzmiała we mnie historia opowiedziana w „Kanalii”, nabrzmiały samotność i cierpienie takich ludzi jak Edyta i Jacek z „Niepełnych” i musiałem przelać je na papier.
Bo bycie pisarzem to również mój protest przeciwko światu. Głęboko się nie zgadzam, żeby tacy podli ludzie jak bohaterka „Kanalii” mogli bez cienia refleksji krzywdzić innych, żeby księża, którzy chcą mnie uczyć moralności, gwałcili dzieci, żeby ludzie byli chorzy, niepełnosprawni, samotni, cierpiący. A jednocześnie doskonale wiem, że świata nie zmienię, nie poprawię. Był okrutny i niesprawiedliwy w przeszłości, taki jest teraz i taki zostanie pewnie na wieki. A ja mogę tylko powiedzieć, że mi się to nie podoba. Z pełną świadomością, że mało kogo to obejdzie, a najmniej tych, którzy i tak nie najlepszą rzeczywistość swoim postępowaniem czynią jeszcze gorszą. Tym cenniejsi są dla mnie czytelnicy, którzy czują tak jak ja, którzy czytając „Niepełnych” uronią parę łez. Jak Pani. I muszę podziękować Pani za recenzję tej książki, bo chyba rzadko się zdarza, żeby recenzent tak trafnie odczytał powieść, całkowicie zgodnie z intencjami pisarza, bez doszukiwania się sensów, których w jego utworze nie ma.
Ale oczywiście moje pisarstwo nie wypływa tylko ze sprzeciwu. Stworzenie nowego świata, swoistego mikrokosmosu, postaci, które stają się tak realne, jakby były z krwi i kości, opowiedzenie historii, która czytelnika wciągnie i do głębi go poruszy, to ogromna satysfakcja. Karolina Sykulska napisała żartobliwie w swoim „Bestsellerze”, że człowiek po wydaniu powieści czuje się „jak Stwórca szóstego dnia wieczorem”. Coś w tym jest.
Skąd u Pana zainteresowanie kryminałem? Łatwiej czy trudniej napisać kryminał?
Kryminał pozwala pokazać zjawiska ekstremalne. Normalnie ludzie się nie mordują i trzeba dużego wyczucia, żeby morderstwo w powieści obyczajowej nie wypadło sztucznie. Wiele osób odbiera „Niepełnych” i „Kanalię” jako książki o całkowicie odmiennej tematyce, tymczasem nie do końca tak jest. W obu zasadniczy motyw stanowi miłość, przy czym w „Kanalii” ta miłość przeradza się w skrajną nienawiść. Ale właśnie, żeby pokazać jej skutki, musiałem sięgnąć po formę kryminału. I to forma tych dwóch powieści jest zupełnie inna.
Kryminał odpowiada też mojemu temperamentowi, lubię zagadki logiczne, szachy, a pisanie powieści kryminalnej przypomina trochę wymyślanie i rozwiązywanie takiej zagadki albo zadania szachowego. I rzeczywiście jakoś łatwiej mi się tworzy w tym gatunku. W tej chwili mam już gotową następną książkę, powieść kryminalną pt. „Gdzie mól i rdza”, która ma taką samą objętość jak „Niepełni”. Pisałem ją przez siedem miesięcy, tymczasem nad „Niepełnymi” pracowałem całe trzynaście.
Akcja w „Między prawem a sprawiedliwością” dzieje się w Nowym Jorku. Bardzo dobrze orientuje się Pan w realiach tego miasta. Czy jest to wynik doświadczenia osobistego, czy tylko znakomitej i wytrwałej pracy badawczej? Dlaczego akurat to Nowy Jork, a nie jakieś polskie miasto, stało się miejscem, w którym umieścił Pan akcję swoich czterech opowiadań zamieszczonych w „Między prawem a sprawiedliwością”?
Ogromnie cieszy mnie ta ocena, że bardzo dobrze orientuję się w realiach Nowego Jorku, bo rzeczywiście nigdy tam nie byłem. Natomiast akcję musiałem umieścić w USA, bo europejski (a więc i polski) system prawny nie pozwala tak wyraziście pokazać dylematów, które zapowiada tytuł. Przykładowo takiego, że wiemy, kto jest mordercą, ale nie możemy go skazać, ponieważ pistolet, z którego strzelał, został zabezpieczony jako dowód w sposób niezgodny z przepisami. W Europie nie obowiązuje tzw. zasada owoców zatrutego drzewa i taki pistolet zawsze będzie można przedłożyć w sądzie jako dowód, a w USA nie. Nie rozstrzygając, który system jest lepszy, można pokusić się o stwierdzenie, że amerykański wypada atrakcyjniej na filmowym ekranie i kartach powieści. A że bardzo lubię książki i filmy, których akcja rozgrywa się w amerykańskiej sali sądowej, postanowiłem tam właśnie ją umieścić. Pisanie takich powieści, jakie samemu chciałoby się przeczytać, jest całkiem sensowną motywacją. Natomiast to, że pisanie o miejscach, w których się nigdy nie było, może dać znakomite efekty, pokazał już Karol May. A on nie miał dostępu do Internetu. Bo Internet okazał się największą pomocą, a konkretnie googlowska funkcja Street View. Przewodniki, które przestudiowałem, opisywały znane miejsca, atrakcyjne dla turystów, tymczasem mnie interesowało, jak wygląda jakaś zapyziała uliczka w Queens, bo w tej właśnie dzielnicy rozgrywa się akcja opowiadań. Nawet na mapie nie miałem całego Queens, bo jej wydawca uznał, że Nowy Jork to Manhattan, a reszta mało istotne przyległości (ponieważ chcę ten cykl kontynuować, nadal szukam mapy całego Nowego Jorku ze szczególnym uwzględnieniem Queens, więc jakby ktoś mi podpowiedział, gdzie takową można nabyć, byłbym wdzięczny). Istniało oczywiście niebezpieczeństwo, że w opowiadaniach zaplączą się jakieś polonizmy czy europeizmy, ale starałem się ich wystrzegać (tu zresztą pomogło doświadczenie w tłumaczeniu, gdzie trzeba się pilnować, żeby książki za bardzo nie spolszczyć), a przyjaciele ze Stanów, którzy przeczytali maszynopis, zanim trafił do wydawcy, orzekli, że zrobiłem to skutecznie.
Jaką rolę w pisaniu tych opowiadań odegrała kultura masowa (powieści kryminalne, seriale kryminalne emitowane w tv)?
No taką, że serial „Law & Order” (polskie tytuły „Prawo i porządek”, „Prawo i bezprawie”, „W obronie prawa”) nadał im formę: po zakończeniu policyjnego śledztwa sprawa trafia do sądu, gdzie komplikują ją formalne rozgrywki i niejednoznaczna z moralnego punktu widzenia ocena czynu.
Kryminał to dość popularna ostatnimi czasy forma literacka, ale nie tylko, bo również filmowa. Czy stał się Pan, jak tysiące ludzi, fanem np. „CSi: Kryminalnych zagadek NY”, czy „CSi: Kryminalnych zagadek Miami”? A może serii Millennium Stiega Larssona? A może jeszcze ktoś inny jest dla Pana autorytetem w kwestii kryminału, np. klasyk gatunku Raymond Chandler?
Jest wielu autorów, których cenię, nie mam natomiast tak, żebym któregoś stawiał na piedestale. Stiega Larssona nie znam, ze Szwedów najbardziej lubię parę autorską Sjöwall & Wahlöö i Håkana Nessera, którego zresztą tłumaczyłem. Z polskich autorów Joe Aleksa, a ze współczesnych Ryszarda Ćwirleja. Moim amerykańskim idolem jest oczywiście Grisham. Z seriali na pierwszym miejscu postawiłbym właśnie „Law & Order”, poza tym „Columbo”, ale niewiele za nimi np. „Prawników z Miasta Aniołów” czy wspomniane przez Panią „Kryminalne zagadki”. Najbardziej lubię takie kryminały, jakie sam staram się pisać: które urzekają pięknem logicznej zagadki albo w których poruszony jest jakiś poważniejszy problem.
Przyznam, że czytając opowiadania z „Między prawem a sprawiedliwością” byłam pod wrażeniem znajomości procedur policyjnych i sądowych. Walki słowne między oskarżycielem a obrońcą, o których Pan pisze, wymagają od pisarza stawiania się w jednej i drugiej roli jednocześnie. Czy w rzeczywistości byłoby Panu łatwiej zostać prokuratorem, czy może adwokatem?
Pewnie prokuratorem, bo jestem człowiekiem, który nie potrafi zachować swojej opinii dla siebie (co zresztą dyskwalifikuje mnie we wszystkich hierarchicznych zawodach) i gdybym bronił mordercy, mogłoby mi się publicznie wyrwać, że powinien na długie lata trafić za kratki, a najlepiej na szafot. A co do stawiania się w obu rolach. Kiedy zdawałem w Instytucie Goethego egzamin ze znajomości niemieckiego, było tam zadanie polegające na tym, że egzaminator przedstawiał jakąś tezę, np. że kieszonkowe dla dzieci ma pozytywne skutki wychowawcze, i należało odbyć z nim dyskusję, broniąc przeciwnego stanowiska. Dla większości zdających okazało się to jednym z trudniejszych zadań, nie dlatego, że brakowało im słownictwa, tylko nie potrafili znaleźć argumentów, jeśli stanowisko, które mieli prezentować, nie było ich własnym. A mnie nie sprawiło to najmniejszych problemów. Zresztą lubię to jako zabawę: bronić w prywatnej dyskusji poglądów, których nie tylko nie wyznaję, ale które w ogóle są absurdalne. Doskonałe ćwiczenie intelektualne.
Pana bohaterowie to ludzie z krwi i kości. Są bardzo realistycznymi postaciami, inteligentnymi i przebiegłymi, doświadczonymi w swojej materii stróżami prawa. Pewnie nie mają pierwowzorów w życiu, ale może na kimś się Pan wzorował?
Sam dobór postaci (dwóch detektywów prowadzących śledztwo, nadzorujący ich kapitan, starszy prokurator i młoda asystentka) zdeterminował serial, na którym się wzorowałem. Natomiast wszelkie osobowościowe rysy nadałem im sam, w filmie ich charakterystyka nie jest specjalnie pogłębiona. Zresztą nie trzymałem się niewolniczo serialowego schematu, zrezygnowałem z osoby prokuratora nadrzędnego, który odgrywa tam dość istotną rolę, a większe znaczenie przypisałem adwokatom i sędziom, którzy w filmie są wyłącznie postaciami epizodycznymi. Mecenas Avery Hubert i sędzia Jeremy Clifton, jedni z głównych bohaterów pierwszego opowiadania pt. „Zarażona”, pojawiają się też w następnych. Dzięki temu czytelnik nie musi w każdym nowym opowiadaniu zaznajamiać się od początku z bohaterami, tylko spotyka starych znajomych i może dowiedzieć się o nich czegoś więcej.
Co mieści się między prawem a sprawiedliwością?
A to już jest pytanie, na które czytelnicy sami muszą sobie odpowiedzieć, kiedy zamkną książkę.
Dziękuję serdecznie za poświęcony mi czas.
Paweł Pollak: Najpierw spełnienie dziecięcych marzeń. Kiedy mama zapytała, kim chcę być, gdy dorosnę, powiedziałem, że pisarzem. Rodzicielka ukróciła jednak moje zapędy, mówiąc, że pisarz musi wymyślać zupełnie nowe rzeczy, a to rzeczywiście wydało mi się niewykonalne. Gdy dorosłem, nie paliłem się do pisania, bo nie miałem w sobie tej megalomanii czy nawet bufonady, niezbędnej każdemu adeptowi pisarstwa: przekonania, że potrafię stworzyć fikcyjną historię, która zaciekawi innych. No bo rozumiem, że pojadę do Nowego Jorku i napiszę stamtąd reportaż, to może zainteresować ludzi, rzeczywistość jest ciekawa, ale dlaczego mieliby czytać o jakichś wymyślonych przeze mnie prawnikach? Pewną przeszkodę stanowił również zawód tłumacza literatury: z jednej strony doskonale przygotowuje warsztatowo do pisarstwa, z drugiej strony kiedy człowiek tłumaczy takiego geniusza jak Hjalmar Söderberg i widzi perfekcję języka i stylu, głębokość refleksji, to myśli sobie, że za wysokie progi. No ale nabrzmiała we mnie historia opowiedziana w „Kanalii”, nabrzmiały samotność i cierpienie takich ludzi jak Edyta i Jacek z „Niepełnych” i musiałem przelać je na papier.
Bo bycie pisarzem to również mój protest przeciwko światu. Głęboko się nie zgadzam, żeby tacy podli ludzie jak bohaterka „Kanalii” mogli bez cienia refleksji krzywdzić innych, żeby księża, którzy chcą mnie uczyć moralności, gwałcili dzieci, żeby ludzie byli chorzy, niepełnosprawni, samotni, cierpiący. A jednocześnie doskonale wiem, że świata nie zmienię, nie poprawię. Był okrutny i niesprawiedliwy w przeszłości, taki jest teraz i taki zostanie pewnie na wieki. A ja mogę tylko powiedzieć, że mi się to nie podoba. Z pełną świadomością, że mało kogo to obejdzie, a najmniej tych, którzy i tak nie najlepszą rzeczywistość swoim postępowaniem czynią jeszcze gorszą. Tym cenniejsi są dla mnie czytelnicy, którzy czują tak jak ja, którzy czytając „Niepełnych” uronią parę łez. Jak Pani. I muszę podziękować Pani za recenzję tej książki, bo chyba rzadko się zdarza, żeby recenzent tak trafnie odczytał powieść, całkowicie zgodnie z intencjami pisarza, bez doszukiwania się sensów, których w jego utworze nie ma.
Ale oczywiście moje pisarstwo nie wypływa tylko ze sprzeciwu. Stworzenie nowego świata, swoistego mikrokosmosu, postaci, które stają się tak realne, jakby były z krwi i kości, opowiedzenie historii, która czytelnika wciągnie i do głębi go poruszy, to ogromna satysfakcja. Karolina Sykulska napisała żartobliwie w swoim „Bestsellerze”, że człowiek po wydaniu powieści czuje się „jak Stwórca szóstego dnia wieczorem”. Coś w tym jest.
Skąd u Pana zainteresowanie kryminałem? Łatwiej czy trudniej napisać kryminał?
Kryminał pozwala pokazać zjawiska ekstremalne. Normalnie ludzie się nie mordują i trzeba dużego wyczucia, żeby morderstwo w powieści obyczajowej nie wypadło sztucznie. Wiele osób odbiera „Niepełnych” i „Kanalię” jako książki o całkowicie odmiennej tematyce, tymczasem nie do końca tak jest. W obu zasadniczy motyw stanowi miłość, przy czym w „Kanalii” ta miłość przeradza się w skrajną nienawiść. Ale właśnie, żeby pokazać jej skutki, musiałem sięgnąć po formę kryminału. I to forma tych dwóch powieści jest zupełnie inna.
Kryminał odpowiada też mojemu temperamentowi, lubię zagadki logiczne, szachy, a pisanie powieści kryminalnej przypomina trochę wymyślanie i rozwiązywanie takiej zagadki albo zadania szachowego. I rzeczywiście jakoś łatwiej mi się tworzy w tym gatunku. W tej chwili mam już gotową następną książkę, powieść kryminalną pt. „Gdzie mól i rdza”, która ma taką samą objętość jak „Niepełni”. Pisałem ją przez siedem miesięcy, tymczasem nad „Niepełnymi” pracowałem całe trzynaście.
Akcja w „Między prawem a sprawiedliwością” dzieje się w Nowym Jorku. Bardzo dobrze orientuje się Pan w realiach tego miasta. Czy jest to wynik doświadczenia osobistego, czy tylko znakomitej i wytrwałej pracy badawczej? Dlaczego akurat to Nowy Jork, a nie jakieś polskie miasto, stało się miejscem, w którym umieścił Pan akcję swoich czterech opowiadań zamieszczonych w „Między prawem a sprawiedliwością”?
Ogromnie cieszy mnie ta ocena, że bardzo dobrze orientuję się w realiach Nowego Jorku, bo rzeczywiście nigdy tam nie byłem. Natomiast akcję musiałem umieścić w USA, bo europejski (a więc i polski) system prawny nie pozwala tak wyraziście pokazać dylematów, które zapowiada tytuł. Przykładowo takiego, że wiemy, kto jest mordercą, ale nie możemy go skazać, ponieważ pistolet, z którego strzelał, został zabezpieczony jako dowód w sposób niezgodny z przepisami. W Europie nie obowiązuje tzw. zasada owoców zatrutego drzewa i taki pistolet zawsze będzie można przedłożyć w sądzie jako dowód, a w USA nie. Nie rozstrzygając, który system jest lepszy, można pokusić się o stwierdzenie, że amerykański wypada atrakcyjniej na filmowym ekranie i kartach powieści. A że bardzo lubię książki i filmy, których akcja rozgrywa się w amerykańskiej sali sądowej, postanowiłem tam właśnie ją umieścić. Pisanie takich powieści, jakie samemu chciałoby się przeczytać, jest całkiem sensowną motywacją. Natomiast to, że pisanie o miejscach, w których się nigdy nie było, może dać znakomite efekty, pokazał już Karol May. A on nie miał dostępu do Internetu. Bo Internet okazał się największą pomocą, a konkretnie googlowska funkcja Street View. Przewodniki, które przestudiowałem, opisywały znane miejsca, atrakcyjne dla turystów, tymczasem mnie interesowało, jak wygląda jakaś zapyziała uliczka w Queens, bo w tej właśnie dzielnicy rozgrywa się akcja opowiadań. Nawet na mapie nie miałem całego Queens, bo jej wydawca uznał, że Nowy Jork to Manhattan, a reszta mało istotne przyległości (ponieważ chcę ten cykl kontynuować, nadal szukam mapy całego Nowego Jorku ze szczególnym uwzględnieniem Queens, więc jakby ktoś mi podpowiedział, gdzie takową można nabyć, byłbym wdzięczny). Istniało oczywiście niebezpieczeństwo, że w opowiadaniach zaplączą się jakieś polonizmy czy europeizmy, ale starałem się ich wystrzegać (tu zresztą pomogło doświadczenie w tłumaczeniu, gdzie trzeba się pilnować, żeby książki za bardzo nie spolszczyć), a przyjaciele ze Stanów, którzy przeczytali maszynopis, zanim trafił do wydawcy, orzekli, że zrobiłem to skutecznie.
Jaką rolę w pisaniu tych opowiadań odegrała kultura masowa (powieści kryminalne, seriale kryminalne emitowane w tv)?
No taką, że serial „Law & Order” (polskie tytuły „Prawo i porządek”, „Prawo i bezprawie”, „W obronie prawa”) nadał im formę: po zakończeniu policyjnego śledztwa sprawa trafia do sądu, gdzie komplikują ją formalne rozgrywki i niejednoznaczna z moralnego punktu widzenia ocena czynu.
Kryminał to dość popularna ostatnimi czasy forma literacka, ale nie tylko, bo również filmowa. Czy stał się Pan, jak tysiące ludzi, fanem np. „CSi: Kryminalnych zagadek NY”, czy „CSi: Kryminalnych zagadek Miami”? A może serii Millennium Stiega Larssona? A może jeszcze ktoś inny jest dla Pana autorytetem w kwestii kryminału, np. klasyk gatunku Raymond Chandler?
Jest wielu autorów, których cenię, nie mam natomiast tak, żebym któregoś stawiał na piedestale. Stiega Larssona nie znam, ze Szwedów najbardziej lubię parę autorską Sjöwall & Wahlöö i Håkana Nessera, którego zresztą tłumaczyłem. Z polskich autorów Joe Aleksa, a ze współczesnych Ryszarda Ćwirleja. Moim amerykańskim idolem jest oczywiście Grisham. Z seriali na pierwszym miejscu postawiłbym właśnie „Law & Order”, poza tym „Columbo”, ale niewiele za nimi np. „Prawników z Miasta Aniołów” czy wspomniane przez Panią „Kryminalne zagadki”. Najbardziej lubię takie kryminały, jakie sam staram się pisać: które urzekają pięknem logicznej zagadki albo w których poruszony jest jakiś poważniejszy problem.
Przyznam, że czytając opowiadania z „Między prawem a sprawiedliwością” byłam pod wrażeniem znajomości procedur policyjnych i sądowych. Walki słowne między oskarżycielem a obrońcą, o których Pan pisze, wymagają od pisarza stawiania się w jednej i drugiej roli jednocześnie. Czy w rzeczywistości byłoby Panu łatwiej zostać prokuratorem, czy może adwokatem?
Pewnie prokuratorem, bo jestem człowiekiem, który nie potrafi zachować swojej opinii dla siebie (co zresztą dyskwalifikuje mnie we wszystkich hierarchicznych zawodach) i gdybym bronił mordercy, mogłoby mi się publicznie wyrwać, że powinien na długie lata trafić za kratki, a najlepiej na szafot. A co do stawiania się w obu rolach. Kiedy zdawałem w Instytucie Goethego egzamin ze znajomości niemieckiego, było tam zadanie polegające na tym, że egzaminator przedstawiał jakąś tezę, np. że kieszonkowe dla dzieci ma pozytywne skutki wychowawcze, i należało odbyć z nim dyskusję, broniąc przeciwnego stanowiska. Dla większości zdających okazało się to jednym z trudniejszych zadań, nie dlatego, że brakowało im słownictwa, tylko nie potrafili znaleźć argumentów, jeśli stanowisko, które mieli prezentować, nie było ich własnym. A mnie nie sprawiło to najmniejszych problemów. Zresztą lubię to jako zabawę: bronić w prywatnej dyskusji poglądów, których nie tylko nie wyznaję, ale które w ogóle są absurdalne. Doskonałe ćwiczenie intelektualne.
Pana bohaterowie to ludzie z krwi i kości. Są bardzo realistycznymi postaciami, inteligentnymi i przebiegłymi, doświadczonymi w swojej materii stróżami prawa. Pewnie nie mają pierwowzorów w życiu, ale może na kimś się Pan wzorował?
Sam dobór postaci (dwóch detektywów prowadzących śledztwo, nadzorujący ich kapitan, starszy prokurator i młoda asystentka) zdeterminował serial, na którym się wzorowałem. Natomiast wszelkie osobowościowe rysy nadałem im sam, w filmie ich charakterystyka nie jest specjalnie pogłębiona. Zresztą nie trzymałem się niewolniczo serialowego schematu, zrezygnowałem z osoby prokuratora nadrzędnego, który odgrywa tam dość istotną rolę, a większe znaczenie przypisałem adwokatom i sędziom, którzy w filmie są wyłącznie postaciami epizodycznymi. Mecenas Avery Hubert i sędzia Jeremy Clifton, jedni z głównych bohaterów pierwszego opowiadania pt. „Zarażona”, pojawiają się też w następnych. Dzięki temu czytelnik nie musi w każdym nowym opowiadaniu zaznajamiać się od początku z bohaterami, tylko spotyka starych znajomych i może dowiedzieć się o nich czegoś więcej.
Co mieści się między prawem a sprawiedliwością?
A to już jest pytanie, na które czytelnicy sami muszą sobie odpowiedzieć, kiedy zamkną książkę.
Dziękuję serdecznie za poświęcony mi czas.
no no.. świetny wywiad. Gratulacje:) Ja już czekam na kolejną książkę pana Pawła :)
OdpowiedzUsuńNic tylko czas przeczytać książkę, świetny wywiad! Podziwiam!
OdpowiedzUsuńMatylda ŚWIETNY WYWIAD!!!
OdpowiedzUsuń"(...) nie miałem w sobie (...) przekonania, że potrafię stworzyć fikcyjną historię, która zaciekawi innych" - to zdanie będę powtarzać jak mantrę:)
Wywiad jakich mało. Tak to bywa kiedy obie strony wiedzą o czym mówią i jednocześnie mają do tego zdrowy dystans.
OdpowiedzUsuń