Będąc nastolatką zaczytywałam się w książkach Philippa Vandenberga, kto zna, ten wie, jak smakuje rozrywka, którą zapewniają jego powieści. Tajemnice starożytności, nierzadko światowe spiski, maksimum przygody z odrobiną sensacji. Oczywiście skojarzenie z „Kodem Leonarda da Vinci” Dana Browna jest na miejscu, z tym że Philipp Vandenberg to klasyka gatunku. Tak jak klasyką są filmy z Harrisonem Fordem o niezłomnym i niezniszczalnym Indianie Jonesie. Kto z nas, mając naście lat, oglądając te filmy nie marzył o przeżyciu podobnej przygody? Ja marzyłam, dlatego czytałam Philippa Vandenberga. Na szczęście moje dzieciństwo i czasy szkół przypadały na okres, kiedy komputerów nie było, dostępu do Internetu tym bardziej. Dlatego pochłaniałam w wolnym czasie powieści przygodowe, dzięki czemu moja wyobraźnia do dziś ma się dobrze.
Tematyka, której się już domyślacie, to najczystsza w świecie rozrywka, treści, które nie wymagają od odbiorcy intelektu, ale czasami człowiek po prostu musi zanurzyć się w przygodę, aby przypomnieć sobie, jaką frajdę sprawiają tajemnice starożytności. Nie twierdzę, że wszelkie tego typu książki czy filmy to dzieła imponujące, daleka jestem od zachwytów nad powieściami wyrosłymi na fali popularności wspomnianego „Kodu…”, którego zresztą nie czytałam, widziałam jedynie film. Nie twierdzę również, że takie książki stanowią doskonałą literaturę najwyższych lotów. Nie, nie. Powtórzę, to najzwyklejsza w świecie rozrywka, wśród której można znaleźć zarówno tanią sensację, ale i również dobrą prozę, która nie żeruje na konfliktach, nie dotyka bolesnych i newralgicznych tematów.
Dawno nie czytałam tego typu powieści, bo i dawno wyrosłam z naiwności i idealizmu. Nie marzę o przygodach, ani o księciu z bajki. Nie chciałabym znaleźć się w żadnych podziemnych lochach, katakumbach, ani starożytnych świątyniach. Tym bardziej takich, na które rzucone zostały klątwy. Sięgając po „Ukrytą oazę” Paula Sussmana nie nastawiałam się na nic szczególnego. Chciałam jedynie na nowo dać się ponieść jakiejś przygodzie. I w pewnym stopniu czuję się usatysfakcjonowana. Nawet mogę stwierdzić, że czasem naprawdę warto sięgnąć po książkę przygodowo-sensacyjną, aby przypomnieć sobie, jak smakuje w wyobraźni przygoda.
„Ukryta oaza” przenosi czytelnika do współczesnego Egiptu, do którego na pogrzeb siostry przybywa Freya Hannen. Nie spodziewa się tego, że pobyt w Egipcie okaże się dla niej przygodą życia, że będzie ścigana i narażona na śmierć, że wpadnie w sam środek światowej polityki, że odkryje tajemnicę, która niejednemu egiptologowi od lat spędza sen z powiek. Niczym Indiana Jones znajdzie się w niezłych tarapatach, z których oczywiście (bo gdzieżby inaczej!) wygrzebie się z pomocą dobrych ludzi. Tajemnice starożytności okażą się owiane strasznymi klątwami, których lepiej nie odkrywać.
Aha, „Ukryta oaza” przybliża pewien ciekawy zakątek Sahary, płaskowyż Gilf Kebir, który podobno ukrywa jedną z największych tajemnic świata starożytnego, magiczną oazę i kamień posiadający niesamowitą moc. Nie mam zamiaru nikogo namawiać do sięgania po tę powieść. Nie będę jej zachwalać, bo byłoby to grubą przesadą. Żadnych wartości uniwersalnych, żadnego moralnego przekazu, żadnych rozważań o naturze człowieka tu nie znajdziemy. Ale za to mamy gwarancję dobrej zabawy, którą zapewniają egipskie legendy. Jest to książka idealna na lato, a wiadomo w lecie, kiedy temperatury bywają wysokie, człowiek pragnie lekkiej lektury. (Choć są i tacy, co bez względu na porę roku, nie pragną żadnej lektury!)
Przy okazji spójrzcie na zdjęcia Gilf Kebir. Fantastyczna okolica!
Tematyka, której się już domyślacie, to najczystsza w świecie rozrywka, treści, które nie wymagają od odbiorcy intelektu, ale czasami człowiek po prostu musi zanurzyć się w przygodę, aby przypomnieć sobie, jaką frajdę sprawiają tajemnice starożytności. Nie twierdzę, że wszelkie tego typu książki czy filmy to dzieła imponujące, daleka jestem od zachwytów nad powieściami wyrosłymi na fali popularności wspomnianego „Kodu…”, którego zresztą nie czytałam, widziałam jedynie film. Nie twierdzę również, że takie książki stanowią doskonałą literaturę najwyższych lotów. Nie, nie. Powtórzę, to najzwyklejsza w świecie rozrywka, wśród której można znaleźć zarówno tanią sensację, ale i również dobrą prozę, która nie żeruje na konfliktach, nie dotyka bolesnych i newralgicznych tematów.
Dawno nie czytałam tego typu powieści, bo i dawno wyrosłam z naiwności i idealizmu. Nie marzę o przygodach, ani o księciu z bajki. Nie chciałabym znaleźć się w żadnych podziemnych lochach, katakumbach, ani starożytnych świątyniach. Tym bardziej takich, na które rzucone zostały klątwy. Sięgając po „Ukrytą oazę” Paula Sussmana nie nastawiałam się na nic szczególnego. Chciałam jedynie na nowo dać się ponieść jakiejś przygodzie. I w pewnym stopniu czuję się usatysfakcjonowana. Nawet mogę stwierdzić, że czasem naprawdę warto sięgnąć po książkę przygodowo-sensacyjną, aby przypomnieć sobie, jak smakuje w wyobraźni przygoda.
„Ukryta oaza” przenosi czytelnika do współczesnego Egiptu, do którego na pogrzeb siostry przybywa Freya Hannen. Nie spodziewa się tego, że pobyt w Egipcie okaże się dla niej przygodą życia, że będzie ścigana i narażona na śmierć, że wpadnie w sam środek światowej polityki, że odkryje tajemnicę, która niejednemu egiptologowi od lat spędza sen z powiek. Niczym Indiana Jones znajdzie się w niezłych tarapatach, z których oczywiście (bo gdzieżby inaczej!) wygrzebie się z pomocą dobrych ludzi. Tajemnice starożytności okażą się owiane strasznymi klątwami, których lepiej nie odkrywać.
Aha, „Ukryta oaza” przybliża pewien ciekawy zakątek Sahary, płaskowyż Gilf Kebir, który podobno ukrywa jedną z największych tajemnic świata starożytnego, magiczną oazę i kamień posiadający niesamowitą moc. Nie mam zamiaru nikogo namawiać do sięgania po tę powieść. Nie będę jej zachwalać, bo byłoby to grubą przesadą. Żadnych wartości uniwersalnych, żadnego moralnego przekazu, żadnych rozważań o naturze człowieka tu nie znajdziemy. Ale za to mamy gwarancję dobrej zabawy, którą zapewniają egipskie legendy. Jest to książka idealna na lato, a wiadomo w lecie, kiedy temperatury bywają wysokie, człowiek pragnie lekkiej lektury. (Choć są i tacy, co bez względu na porę roku, nie pragną żadnej lektury!)
Przy okazji spójrzcie na zdjęcia Gilf Kebir. Fantastyczna okolica!
Zaciekawiłaś mnie i to bardzo, dlatego jak będę miała okazję to z chęcią przeczytam:)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!!
Ciekawa recenzja. Może nie będę się o tę pozycję bił w księgarni, ale w bibliotece ustawie się w kolejce:)
OdpowiedzUsuńNo to sobie odpuszczę - uciech mam dość :***
OdpowiedzUsuńA recenzja, jak zwykle - zacna :)