"Dom Róży. Krýsuvík" Huberta Klimko-Dobrzanieckiego to książka, której format wydania zaskakuje. Wydawnictwo Czarne wpadło bowiem na pomysł, aby obie opowieści składające się na tą pozycję miały swoją okładkę. I tak „Dom Róży” zdobi postać starszej kobiety z zamkniętymi oczami na tle róż, a „Krýsuvík” obrazek przedstawiający kościółek i niebieski dom na tle zielonych wzgórz oraz ucho symbolizujące samego Boga. Wystarczy zatem książkę obrócić w rękach i można wybierać, którą opowieść przeczytać najpierw.
Zupełnie przypadkowo, jako pierwszą, wybrałam „Krýsuvík”. Wsiąkłam w treść na tyle, że 60 stron pochłonęłam natychmiast. I zrobiło mi się tak błogo. I wręcz stąpałam po islandzkiej ziemi. A to za sprawą niezwykle baśniowej opowieści o Tomasie, który postanowił wybudować dom nieopodal miejscowego kościoła i zamieszkać tam ze swoją ukochaną Karen. Bo „Krýsuvík” to piękna opowieść o prostocie życia, o radości, o miłości, ale i o śmierci. Autor zaskoczył mnie absolutnie urywając sielankową historię dramatycznymi wydarzeniami. Nie spodziewałam się kompletnie, choć raczej powinnam przypuszczać, wszak każdy medal ma dwie strony. Tymi stronami w „Krýsuvík” są życie i śmierć. Ta nowela jest symboliczna. Zachwyca szlachetność i uczciwość życia Tomasa, pokora wobec życia. I miłość do kobiety. Są momenty wywołujące uśmiech, są momenty przygnębiające. Los, lub raczej Bóg, który zdaje się być dodatkowym bohaterem opowieści, jest niezbadany. Objawia swoje zamiary w najmniej spodziewanym momencie. Burzy ład i szczęście. Miało być szczęśliwe życie Tomasa, Karen i ich dwóch córeczek, niewidomej Rosy i Karitas, ale nie każda bajka kończy się dobrze.
„Krýsuvík” wydaje mi się wielce nastrojowym wstępem do drugiej noweli. „Dom Róży” opowiada o pracy młodego Polaka w islandzkim domu starców. Wydaje się opowieścią zupełnie nie związaną z „Krýsuvíkiem”, jednakże pod koniec opowieści pojawia się tytułowa Róża, która jest córką Tomasa. W ten oto sposób autor łączy obie nowele. Między obiema historiami jest olbrzymi przedział czasowy. W „Krýsuvíku” Róża jest małą dziewczynką, a w „Domu Róży” starszą kobietą, którą opiekuje się młody pielęgniarz z Polski. Ale „Dom Róży” to nie tylko opowieść o Róży. To opowieść o mieszkańcach domu starców, pojawiają się różni bohaterowie. Najprawdopodobniej każdy z nich, obciążony taką czy inną starczą dolegliwością, miał swój pierwowzór w rzeczywistości. Bo Hubert Klimko-Dobrzaniecki spędził na Islandii wiele lat i imał się tam różnych prac. Z jego prozy łatwo wyciągać fakty dotyczące jego życiorysu, który ukazuje człowieka poszukującego swojego miejsca na ziemi, jak również uciekającego przed czymś, co nie tak trudno odgadnąć. Autor wielokrotnie wspomina swoje dzieciństwo, które aż tak kolorowe nie było. Jednakże wspomina je z sentymentem, nawet gdy opowiada o nieprzyjemnych sprawach. Chyba dojrzałość człowieka polega właśnie na tym, aby nabrać pokory do własnej przeszłości, aby uporządkować własną psychikę i znaleźć swoje miejsce w życiu. I te dywagacje wcale nie są wynikiem refleksji, one są treścią wpisaną między wiersze.
Lubię niespieszny rytm opowieści snutych przez Klimko-Dobrzanieckiego. Lubię jego dowcipny styl, choć często pojawiający się śmiech jest wcale nie na miejscu. Wszak dom starców i praca w nim nie należy do łatwych i przyjemnych. Ale jak pokazuje autor wszystkiego można się nauczyć. Starość można w sobie oswoić. Można o niej pisać w sposób jednocześnie ironiczny i poważny. Czasem przecież zdarza nam się śmiać z naiwności i nieporadności osób starszych. Ale nie jest to śmiech szyderczy, ani też złośliwy, raczej pełen serdeczności. Tylko czy można się śmiać z osób niedołężnych, wymagających całodobowej opieki, takich, których trzeba karmić, myć, cierpliwie znosić ich dziecinne zachcianki? Pierwsze, co przychodzi do głowy, to jednak śmiech, jak też mieszkańcy domu starców mogą być zabawni. Ale druga myśl budzi jednak przerażenie. Gdzie się podziała godność człowieka, jego prawo do intymności?
„Dom Róży” to nie tylko portret islandzkiego domu starców w Reykjaviku. To też doskonały portret głównego bohatera, noszącego imię samego autora. Bo Hubert Klimko-Dobrzaniecki mówi o swoim życiu, o tym, co przeżył na Islandii. W czytanej przeze mnie poprzednio książce „Rzeczy pierwsze” na temat Islandii jest niewiele. Bo temu fragmentowi swojego życia autor poświęcił „Dom Róży. Krýsuvík”.
Zwraca uwagę łatwość, z jaką pisarz porusza tematy bolesne. Nie czyni tego wyniośle, daleka jest mu akademicka powaga, filozofowanie czy wymądrzanie się. Jego sposobem na mówienie o życiu jest subtelny dowcip. Pisze lekkim piórem.
Islandia widziana jego oczyma to kraj zaskakujący niemal na każdym kroku. To miejsce, które może być schronieniem, ale pod warunkiem zaakceptowania jego inności. Tam ludzie faktycznie są odizolowani od destrukcyjnych mechanizmów rządzących światem. Tam często głównym tematem w mediach są informacje o tym, że śledzie odpłynęły do Norwegii. Tam na cmentarzach na grobach rosną drzewa. Przyznam, że moja fascynacja tym krajem znów została podsycona.
Róża w pewnym momencie mówi do Huberta słowa:
„Przed sobą samym nie uciekniesz. Ludzie uciekają na wyspy, czują się bezpieczniej, ale to tylko złudzenie, nie uciekniesz przed samym sobą, nie uciekniesz. Wyspa to więzienie, tutaj dopiero wszystko z ludzi wychodzi i to szybko, szybciej niż gdzie indziej.”
Ja jednak czasem chciałabym się znaleźć w takim więzieniu. Coś dziwnego przyciąga mnie tam.