Gdyby tą książkę miała napisać kobieta, ubierając treść w gorset kobiecych tęsknot, wspomnień i sentymentów, byłaby to strasznie mdła książka. Ale tą książkę napisał mężczyzna i chwała mu za to. Chwała Hubertowi Klimko-Dobrzanieckiemu za „Bornholm, Bornholm”! Bo w tej surowej i pozbawionej emocjonalnego rozbebeszenia powieści dostrzegam czystą esencję problemu, którego ona dotyka.
Hubert Klimko-Dob
rzaniecki, nieznany mi dotąd pisarz, zaskarbił sobie moją ogromną sympatię i wdzięczność za pisarstwo powściągliwe w wydumane treści. Za pisarstwo wysokich lotów, z którym bardzo chętnie się zaznajomię, bowiem „Bornholm, Bornholm” to nie jest pierwsza jego powieść.
W „Bornholm, Bornholm” Klimko-Dobrzaniecki dotknął sedna rzeczy ogólnie powszechnych i wciąż zatruwających psychikę człowieka, bez względu na to, czy jest on Niemcem, Duńczykiem, czy Polakiem. Wspaniale opisał niespełnienie, gorycz porażki i odrazę, jaką jeden człowiek może odczuwać do drugiego. Stworzył bohaterów uwikłanych w upiorne i toksyczne związki, z matką, z żoną. Pokazał człowieka, który tkwiąc w chorych relacjach z innymi staje się chodzącym trupem. Wciąż uciekającym od istoty własnych kompleksów, które potrafią niemiłosiernie uprzykrzyć życie. Stworzył kreacje dwóch męskich bohaterów próbujących ratować swoją godność. Równolegle poprowadził dwie narracje, w pierwszej i trzeciej osobie. Również czasem powieści żonglował na przemian, łącząc okres początku drugiej wojny światowej z okresem bardziej nam współczesnym.
Klimko-Dobrzaniecki napisał powieść z niezwykłym wyczuciem słowa i jego siły rażenia. Z trafnym językiem, błyskotliwym humorem i stylem lekko staromodnym. Mnie osobiście „Bornholm, Bornholm” czytało się z lekkim poczuciem winy za wszystko to, co i mnie w życiu spotykało. Co wrażliwszy czytelnik zauważy, że „Bornholm, Bornholm” to swoisty rachunek krzywd własnych, cudzych…
Spokoju nie daje też Bornholm, duńska wyspa leżąca w południowej części Bałtyku. Wyspa - matka. Wyspa - więzienie. Wyspa, która powraca, jak echo. Między innymi wokół niej toczy się akcja powieści. Co ona ma w sobie takiego, że zawłaszcza sobie swoich mieszkańców i domaga się od nich należnej uwagi? Bornholm stał się moim nowym celem nigdy niemających się wydarzyć wycieczek.
Bez sarkazmu mogę powiedzieć, że niedaleko pada jabłko od jabłoni. Bez ironii westchnąć, że los jest okrutny dla kolejnych pokoleń mężczyzn uzależnionych od kobiety. Bez złośliwości w stronę własnej płci mogę również stwierdzić, że w swojej miłości bywamy okrutnie zaborcze i zachłanne, ale i również pełne obłudnej i skrywanej nienawiści … do siebie samych.
Jest w powieści równowaga. Smutne losy Horsta Bartlika i bezimiennego mężczyzny mówiącego do leżącej w śpiączce matki zostają zrównoważone wzruszającą historią miłości Olego i Kristine. Obojętność i chłód ludzkich serc zostają przeciwstawione bezinteresownemu i głębokiemu uczuciu dwojga ludzi. Szczęście jednych jest jednak okupione wewnętrznymi dramatami innych. Szlachetność i potrzeba miłości są wciąż w opozycji do zwykłego draństwa i podłości. „Bornholm, Bornhom” jest pełne obrazów przesiąkniętych bólem odchodzenia, bólem odrzucenia, bólem niezrozumienia.
Powiedzieć, że Hubert Klimko-Dobrzaniecki napisał piękną powieść, to zbyt trywialne, ale tak właśnie jest. Bo w „Bornholm, Bornholm” daje się wyczuć ważenie słów, obrazów, emocji. Daje się wyczuć niespieszność akcji, wręcz powolnie snucie opowieści, które zmierzają do określonego celu. Daje się wyczuć morze, które swoim specyficznym klimatem kształtuje człowieka. Albo się je kocha, albo odczuwa się przed nim lęk. Daje się również wyczuć wrażliwy męski takt nienazywania wprost oprawców oprawcami i ofiar ofiarami. Jakbyśmy sami byli sobie winni, że inaczej żyć nie potrafimy.
Hubert Klimko-Dob

W „Bornholm, Bornholm” Klimko-Dobrzaniecki dotknął sedna rzeczy ogólnie powszechnych i wciąż zatruwających psychikę człowieka, bez względu na to, czy jest on Niemcem, Duńczykiem, czy Polakiem. Wspaniale opisał niespełnienie, gorycz porażki i odrazę, jaką jeden człowiek może odczuwać do drugiego. Stworzył bohaterów uwikłanych w upiorne i toksyczne związki, z matką, z żoną. Pokazał człowieka, który tkwiąc w chorych relacjach z innymi staje się chodzącym trupem. Wciąż uciekającym od istoty własnych kompleksów, które potrafią niemiłosiernie uprzykrzyć życie. Stworzył kreacje dwóch męskich bohaterów próbujących ratować swoją godność. Równolegle poprowadził dwie narracje, w pierwszej i trzeciej osobie. Również czasem powieści żonglował na przemian, łącząc okres początku drugiej wojny światowej z okresem bardziej nam współczesnym.
Klimko-Dobrzaniecki napisał powieść z niezwykłym wyczuciem słowa i jego siły rażenia. Z trafnym językiem, błyskotliwym humorem i stylem lekko staromodnym. Mnie osobiście „Bornholm, Bornholm” czytało się z lekkim poczuciem winy za wszystko to, co i mnie w życiu spotykało. Co wrażliwszy czytelnik zauważy, że „Bornholm, Bornholm” to swoisty rachunek krzywd własnych, cudzych…
Spokoju nie daje też Bornholm, duńska wyspa leżąca w południowej części Bałtyku. Wyspa - matka. Wyspa - więzienie. Wyspa, która powraca, jak echo. Między innymi wokół niej toczy się akcja powieści. Co ona ma w sobie takiego, że zawłaszcza sobie swoich mieszkańców i domaga się od nich należnej uwagi? Bornholm stał się moim nowym celem nigdy niemających się wydarzyć wycieczek.
Bez sarkazmu mogę powiedzieć, że niedaleko pada jabłko od jabłoni. Bez ironii westchnąć, że los jest okrutny dla kolejnych pokoleń mężczyzn uzależnionych od kobiety. Bez złośliwości w stronę własnej płci mogę również stwierdzić, że w swojej miłości bywamy okrutnie zaborcze i zachłanne, ale i również pełne obłudnej i skrywanej nienawiści … do siebie samych.
Jest w powieści równowaga. Smutne losy Horsta Bartlika i bezimiennego mężczyzny mówiącego do leżącej w śpiączce matki zostają zrównoważone wzruszającą historią miłości Olego i Kristine. Obojętność i chłód ludzkich serc zostają przeciwstawione bezinteresownemu i głębokiemu uczuciu dwojga ludzi. Szczęście jednych jest jednak okupione wewnętrznymi dramatami innych. Szlachetność i potrzeba miłości są wciąż w opozycji do zwykłego draństwa i podłości. „Bornholm, Bornhom” jest pełne obrazów przesiąkniętych bólem odchodzenia, bólem odrzucenia, bólem niezrozumienia.
Powiedzieć, że Hubert Klimko-Dobrzaniecki napisał piękną powieść, to zbyt trywialne, ale tak właśnie jest. Bo w „Bornholm, Bornholm” daje się wyczuć ważenie słów, obrazów, emocji. Daje się wyczuć niespieszność akcji, wręcz powolnie snucie opowieści, które zmierzają do określonego celu. Daje się wyczuć morze, które swoim specyficznym klimatem kształtuje człowieka. Albo się je kocha, albo odczuwa się przed nim lęk. Daje się również wyczuć wrażliwy męski takt nienazywania wprost oprawców oprawcami i ofiar ofiarami. Jakbyśmy sami byli sobie winni, że inaczej żyć nie potrafimy.
Już czeka na mnie w domu w Polsce, także za kilka miesięcy będę ją miała ech...:/:)
OdpowiedzUsuńSłyszałam, że książka jest świetna i w Twojej recenzji mam potwierdzenie. Zapisuję na listę:).
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!
Również mam ją w planach... Twoja recenzja sprawiła, że przeczytam jak najszybciej :)
OdpowiedzUsuńCiekawa recenzja, bardzo dobrze mi się czytało :) .
OdpowiedzUsuńKsiążka zwraca na siebie uwagę i to nie tylko dzięki okładce. Z chęcią sięgnę.
Dzięki za szybkie omówienie, ułatwiłaś mi decyzję co do lektury! :-)
OdpowiedzUsuńJarek
Z wielkim zainteresowaniem przeczytałam Twoją recenzję. Z różnych powodów: 1) kiedyś bardzo chciałam wybrać się na Bornholm; 2) temat wikłania się w toksyczne związki jest mi kompletnie obcy, a wydaje mi się niezmiernie trudne pisać o tym, unikając nadmiernej emocjonalności; 3) bo bardzo mocno podkreślasz "męski punkt widzenia". co rozumiesz przez to? Myślisz, że mężczyźni naprawdę mają inne spojrzenie na niezdrowe relacje międzyludzkie?
OdpowiedzUsuńNasuwa mi się jeszcze taka myśl po lekturze Twojego znakomitego tekstu: Los jest okrutny dla każdego, kto uzależnia swoje szczęście od drugiej osoby.
Asiu, no kurde, to mnie nakręciłaś, może uleczy mój mózg?! Tego mi na bank potrzeba :***
OdpowiedzUsuńUwielbiam wyważoność i emocjonalność Twoich recenzji. Aż chce się je czytać :)
OdpowiedzUsuńDziękuję za polecenie tej książki. Świta mi, że już gdzieś miałam okazję ją widzieć, ale całkiem uleciało mi to z pamięci. Najwyższa pora sobie przypomnieć i rozejrzeć za nią.
Dziękuję wszystkim za dobre słowa!
OdpowiedzUsuńChihiro, mam wrażenie, że mężczyźni potrafią odrzucić emocje i racjonalnie ocenić sytuacje, w jakich się znajdują. A kobietom przychodzi to często z trudem. Nami emocje targają wciąż! Oczywiście są wyjątki. I wydaje mi się, że mężczyzna obarczony swoją pozycją i faktem bycia ... mężczyzną, znosi niepowodzenia i porażki życiowe w samotności, jakby duma mu nie pozwalała odkryć się przed światem, że ma nieudane małżeństwo, że miał bolesne dzieciństwo. Bohaterowie "Bornholm, Bornholm" tacy są! Zdają sobie sprawę z koszmarnego związku, w jakim się znaleźli, ale znoszą "dzielnie" i trwają w nim. Ba! W pewnym stopniu są właśnie uzależnieni od tego toksycznego związku. Kobieta tkwiąca w takich relacjach pogrąża się, zatraca się, zaniedbuje, czuje się winna, choć bywa, że wcale winna nie jest.
Znam mężczyzn, którzy właśnie tak żyli. Prawdą jest jednak fakt, że do czasu! Aż wyrzucili z siebie ten ból, zamknęli pewien rozdział.
Co do Twojej myśli, to tak, uzależnienie swojego szczęścia od drugiego człowieka, może okazać się fatalne w skutkach.
Znakomita recenzja!
OdpowiedzUsuńOczywiście poszukałam w swojej bibliotece i zarezerwowałam dostępne Rzeczy pierwsze, od których spodziewam się nie mniejszych wrażeń...
Świetny tekst, jestem jeszcze bardziej żądna tej książki, a po "Rzeczach pierwszych" wiem, że się nie zawiodę na tym Autorze.
OdpowiedzUsuńUważam, że kobiecy punkt widzenia może być równie obiektywny, pozbawiony "gorsetu kobiecych tęsknot". Kobiety potrafią pisać równie dobrze jak mężczyźni o rzeczach trudnych bez rozczuleń i sentymentów. Bez cienia małostkowości. Rewelacyjna Bator, Doris Lessingi...A autorzy płci męskiej - oni to dopiero rozczulają się nad sobą - chociażby Murakami. Uf-PUF. Podobno kobiety są też lepszymi reporterami, są bardziej obiektywne: Ostałowska, Krall, Małgorzata Szejnert... Trudna spraw. Serdeczności :)
OdpowiedzUsuńcieszę się na
OdpowiedzUsuńBornholm, Bornholm, bo najzwyczajniej w świecie lubię Huberta. To, jak widzi świat bardzo mi odpowiada. Po przeczytaniu Kołysanki dla wisielca, oszalałam, bo oto pojawił się ktoś, kto potrafi napisać dosadnie oszczędzając słowa. Potem były Rzeczy pierwsze i znowu przyjemna lektura. Mam nadzieję, że Bornholm, Bornholm równie dobrze będę wspominała.
Twoja recenzja mnie kusi... Zobaczymy, co będzie dalej xD
OdpowiedzUsuń