"Czytanie jest nałogiem, który może zastąpić wszystkie inne nałogi lub czasami zamiast nich intensywniej pomaga wszystkim żyć, jest wyuzdaniem, nieszczęsną manią."

"Malina" Ingeborg Bachmann

wtorek, 31 sierpnia 2010

Bez komentarza...



... a za wakacyjne pocztówki dziękuję Maga-Marze i Chihiro.

poniedziałek, 23 sierpnia 2010

dawno nic nie wygrałam...

Wydawnictwo Prószyński i S-ka na Facebooku zorganizowało konkurs w ramach akcji promocyjnej książki Penelope Green „Neapol, moja miłość”. Zadanie było takie: „Napiszcie, gdzie najbardziej chcielibyście uciec i dlaczego właśnie tam?” Do wygrania było 5 książek. No i co? No i napisałam, gdzie chciałabym się znaleźć:

„Islandia: podobno Islandczycy kochają Prince Polo, ja również. Podobno żyją tam elfy i wróżki. I zima bywa przepiękna. I Sigur Ros pochodzi stamtąd. Przepiękne krajobrazy. Tam chcę się znaleźć.”

Moja odpowiedź spodobała się i wygrałam „Neapol, moja miłość”!

Wiecie, ja bardzo rzadko sięgam po książki tego rodzaju. Jakoś nie mam do nich przekonania. Pewnie moja przekora bierze się z niechęci do tego typu czytadeł o tym, jaka piękna jest Toskania, Prowansja… Ale wbrew tej przekorze cieszę się z wygranej i naprawdę chętnie przeczytam książkę Penelope Green. Jeśli uznam, że warto było, poszukam „Rzymskie dolce vita” tejże autorki, które rozpoczyna jej włoską trylogię. Może zmienię zdanie na temat takich pozycji?

niedziela, 22 sierpnia 2010

"Kobieta" - Joanna Bator

”Im prawdziwsze fakty, tym lepsza fikcja”. Czy opowieść jest kluczem do prawdy? Czy prawda jest już zawsze opowieścią?”

Żeby poznać Joannę Bator nie wystarczy przeczytać wszystkim dobrze znaną „Piaskową Górę” lub „Chmurdalię”. Nie wystarczy też lektura „Japońskiego wachlarza”. Dopiero jej wcześniejsza powieść, o symbolicznym tytule „Kobieta”, pozwala na stwierdzenie, że poznało się Joannę Bator. W notce od wydawcy (Wydawnictwo Książkowe Twój Styl) zamieszczonej na jednym ze skrzydełek okładki czytamy:

„”Kobieta” Joanny Bator nie jest powieścią autobiograficzną, choć niewątpliwie oparta jest na wątkach osobistych. Właściwe dla tej formy pisarstwa byłoby chyba określenie użyte po raz pierwszy przez krytykę francuską: autofikcja. Fikcja z elementami biografii bądź biografia z elementami fikcji. Debiut literacki Joanny Bator to proza intelektualna, błyskotliwa i kobieca.”

I ten fragment wstępu wystarczył, abym zechciała przeczytać najpierw „Kobietę”, zanim sięgnę po „Piaskową Górę”, która już czeka na mojej półce. I muszę przyznać, że lektura „Kobiety” przyniosła mi mnóstwo przyjemności. Choć nie jest to łatwa lektura, ponieważ autorka wplata w opowiadaną historię mnóstwo refleksji natury moralno-filozoficznej. I te fragmenty refleksyjne wymagają skupienia, a przede wszystkim pewnego poziomu wiedzy z zakresu kulturoznawstwa, jaki i filozofii. Wszystkie te rozważania łączy wspólny mianownik: kobieta. Kobieta, jako istota mądra, piękną, będąca ucieleśnieniem szlachetności, ale i symbolem ziemskich rozkoszy. Taka właśnie kobieta jest bohaterka powieści Joanny Bator. Nietrudno dostrzec w tej bohaterce rysy samej autorki, co tylko potwierdza wcześniej zauważoną cechę, że jest to autofikcja.

Bohaterka „Kobiety” nie prowadzi banalnego życia. Nie jest matką, ani też żoną. Nie jest uwikłana w schematy ogólnie uznawane przez społeczeństwo za normy. Nie zastanawia się, co będzie jadała na obiad, ani którą sukienkę założyć do pracy. Nie gotuje, nie sprząta, nie żyje według ustalonych zasad. Lubi spotkania z przyjaciółką, opiekuje się kotem – Bakalią, podróżuje i walczy z własną melancholią. Jej życie to życie kobiety poszukującej szczęścia, któremu na imię… No właśnie! Za czym tęskni, czego szuka w życiu bohaterka „Kobiety” to skomplikowany temat. Bo wydawać by się mogło, że źródłem szczęścia dla kobiety jest mężczyzna. Ale taka odpowiedź nie odsłania wszelkich subtelnych niuansów, które towarzyszą od wieków damsko-męskim relacjom, a tym samym nie odsłania całej prawdy o „Kobiecie”.

Faktem jest, że relacje damsko-męskie bohaterki „Kobiety” są niejako wysunięte na pierwszy plan; jest kilku mężczyzn, którzy mają swoje miejsce w życiu naszej bohaterki, jednakże cały szereg równie ważnych i znaczących zdarzeń dzieje się w tle. Mowa tu o relacjach z przyjaciółmi, z ciotką, ze samą sobą! Bo kobieta Joanny Bator to istota funkcjonująca inaczej, niż „cała reszta pań, cały babski wyż”. To kobieta wolna i nieskrępowana, współczesna feministka, z nutką romantyzmu w sercu i z sentymentalnym spojrzeniem. Mająca też perwersyjną fantazję i kochająca mężczyzn.

Nie jest ważne, co robi bohaterka „Kobiety”, bo i fabuła książki nie jest typową fabułą powieści. Mimo, że można tu mówić o świecie przedstawionym, bohaterach i wątkach budujących powieść. Ważniejszą warstwę powieści stanowi to, co wynika z przemyśleń bohaterki. Świat widziany oczyma bohaterki, swoista wiwisekcja na oczach czytelnika czy wręcz moralny striptiz, to elementy, które stanowią o wartości artystycznej debiutu Joanny Bator.

Celne spostrzeżenia dotyczące problemu starego jak świat: damsko-męskich gierek, moralne rozterki na temat własnej niedoskonałości, próby zrozumienia i zaakceptowania czasu będącego zarówno źródłem radości, jak i smutku, to tylko niektóre z wątków, jakie zostały zaznaczone i wiodą prym w powieści.

Joanna Bator nie próbuje błyszczeć inteligencją, ani też nie wspina się na patetyczne wyżyny intelektualnych rozważań. Znając wykształcenie pisarki, poziom, jakim komunikuje się ona z rozmówcą (czytelnikiem), wydaje się jak najbardziej naturalną cechą. Język „Kobiety” jest pełen doskonałych metafor i porównań, co nadaje powieści subtelności i kobiecej wrażliwości. Mamy tu filozoficzne rozważania, przywoływanie mitów kulturowych, Nietzschego, Freuda, ale nie jest to próba imponowania czytelnikowi. To swoiste otwarcie się przed czytelnikiem i ukazanie wnętrza osoby piszącej. Bo czytając „Kobietę” nie sposób nie utożsamiać bohaterki z Joanną Bator!

Aczkolwiek „Kobieta” wcale nie jest lekturą dla każdego. Jestem przekonana, że sporo osób połknie „Kobietę” bez należytej celebracji i smakowania, a po przeczytaniu stwierdzi, że: właściwie w tej powieści to nie wiadomo, o co chodzi. Bo cały urok tej książki polega na tym, że czytając „Kobietę” odkrywamy siebie. Bo to, o czym pisze Bator, jest w nas kobietach. Przynajmniej jest we mnie! Ja wiem, o czym autorka „Kobiety” pisze. Odczuwam podobne niezaspokojenie, podobne nienasycenie, podobną frustrację rzeczywistością. W mężczyźnie widzę zarówno podziwiane i pożądane źródło doskonałości, ale i również fatalną pomyłkę losu, pełnego wad człowieka, który nie zdaje sobie sprawy z własnej śmieszności. To pewnego rodzaju feministyczny szowinizm. Ale uważam, że nie wszystkie „izmy” muszą mieć zawsze i wszędzie tylko negatywne zabarwienie.

„Kobieta” to mądra powieść dla mądrych kobiet, które nie boją się myśleć, próbują zrozumieć swoją rolę w życiu, znają swoje słabe strony i potrafią wytrwale dążyć do obranego celu. Ale czy to tylko powieść dla kobiet? Nie sądzę. Mężczyzna czytający książkę Joanny Bator może się sporo dowiedzieć o kobiecej psychice i jej spojrzeniu na życie. Dlatego generalizowanie, że „Kobieta” to powieść kobieca, jest błędem. Może lepiej zabrzmiałoby nazwanie jej powieścią o kobiecej duszy, o kobiecej mentalności.

„Każda historia jest wymyślona. Na nieistniejącej granicy między wyobraźnią i pamięcią rodzą się „książki, które uczą tańczyć”. Miał rację Nietzsche, w labiryncie nie szukamy prawdy, lecz swojej Ariadne. Pragnienie prawdy własnej fikcji.

Skończyła się era wielkich opowieści. Nie ma już bohaterów, którzy wygraliby każdy pojedynek na miny. „Spadamy we wszystkich kierunkach jednocześnie”. Naszych malutkich historii trzymamy się jak spadochronów”.

„Kobieta” utwierdza mnie w przekonaniu, że Joanna Bator to świetna pisarka. Tak przygotowana mogę sięgnąć po „Piaskową Górę”.

czwartek, 12 sierpnia 2010

"Każdy dom potrzebuje balkonu" - Rina Frank

Niezwykle rzadko sięgam po opowieści rodzinne, po sagi wielopokoleniowe. Jednakże zawsze, gdy trafię na taką książkę, czuję się w trakcie lektury spełniona. To oczywiście zależy od poziomu książki i jej przesłania. I od języka literackiego, którym powieść jest pisana. Książka izraelskiej pisarki Riny Frank „Każdy dom potrzebuje balkonu” to ciepła i wzruszająca opowieść o życiu młodej kobiety, której rodzice przybywają po drugiej wojnie światowej z Rumunii do nowopowstałego państwa Izrael. Dwie warstwy czasowe – dzieciństwo i młodość bohaterki – przeplatają się w powieści, tworząc obraz życia w powojennym świecie, nie do końca łatwym i prostym. A biorąc pod uwagę, iż akcja książki rozgrywa się w środowisku mieszkańców Hajfy, tyglu wielojęzycznym, pełnym różnorodności, świat przedstawiony wzbudza wielką ciekawość czytelnika. Myli się ten, który uważa, że naród żydowski jest jednorodny i spójny. Jest równie wielobarwny i pełen różnic, jak świat długi i szeroki. Rina Frank, zapewne celowo przybliża świat, który zna z dzieciństwa, a może z opowieści rodzinnych. Dokładniej mówiąc świat sprzed prawie pół wieku, żyjący we wspomnieniach takich ludzi jak pisarka.

Widzimy ten świat oczyma bohaterki powieści. Wpierw jako młodziutkiej dziewczynki bawiącej się na podwórku, chodzącej do cyrku i cieszącej się z nowej pary butów. Następnie widzimy ją jako dojrzałą kobietę, spodziewającą się dziecka i zmagającą się z chorobą swojej córeczki, a na dodatek zdradzaną przez męża. Życie przynosi wiele radości, ale i wiele goryczy.

„Każdy dom potrzebuje balkonu” to opowieść o różnicach ludzkiej mentalności, którą kształtuje miejsce urodzenia, wychowanie i rodzina. Człowiek bez rodziny i całego bagażu wspomnień jest jak tytułowy dom bez balkonu. Czegoś brakuje. Bogactwo, jakim się człowiek otacza, jest niczym, jeśli w duszy człowieka jest jakaś szczelina, przez którą ucieka drogocenna energia. Rina Frank nie pisze o tym wprost, ta myśl pojawia się po lekturze.

Przyznam, że ta powieść bardzo mi się podoba. Zapewne to zasługa spokojnie prowadzonej narracji, języka pełnego zarówno humoru, jaki i głębokiej refleksji. A także samego tematu. Niby prosta opowieść o młodej Żydówce, która układa sobie życie w powojennym Izraelu. Ale jednak wzruszająca i zmuszająca do zastanowienia.

wtorek, 10 sierpnia 2010

Kierunek: Magurski Park Narodowy

Zbyt długo po powrocie ze Szczecina w domu nie bawiłam. Zaledwie noc i sobotnie przedpołudnie. A to dlatego, że czekał mnie kolejny wyjazd. Tym razem na południe mojego województwa. Pierwszy raz w życiu byłam w Magurskim Parku Narodowym. To już nie Bieszczady, ale Beskid Niski. Równie piękna i zielona kraina. Polecam wszystkim kochającym niższe góry, bo atrakcyjnych widoków jest tu co nie miara. Zaliczyłam szlak prowadzący z Huty Polańskiej na szczyt o wdzięcznej nazwie Baranie (754 m n.p.m.), na którym stoi drewniana wieża obserwacyjna. Co ciekawe jest to szlak graniczny. Po lewej stronie podziwiałam polski, a po prawej słowacki krajobraz. Z wieży na szczycie rozciąga się fantastyczny widok na stronę słowacką. Wspięłam się na drugą platformę i ogarnął mnie lęk wysokości, na trzecią nie odważyłam się (wspinaczka po drabinie!). Choć niebo było pochmurne, widoki zapierały dech w piersiach.






A tu jaszczurka wygrzewająca się na kamieniu i konie właściciela schroniska, w którym spaliśmy.



Żal, że mój urlop się kończy i czas wracać do pracy. Ech…
Ale urlop był udany. No i mogę się pochwalić zaliczeniem dwóch końców Polski podczas niego!

sobota, 7 sierpnia 2010

kierunek: Szczecin - ponad 800 km od domu

Dziś już wiem, o czym śpiewała Katarzyna Nosowska:
„Miałam dom
gdzie to było?

tam gdzie Odra, port

dźwigozaurów rząd”

Wiem, bo byłam w Szczecinie! Ten dźwigozaurów rząd widziałam na własne oczy. Odbyłam podróż na drugi koniec Polski, ponad 800 km, 13 godzin w pociągu. I spędziłam bardzo miłe chwile z Margo, która pokazała mi swoje miasto i zabrała mnie nad morze, za którego widokiem tak tęskniłam. Nie zapomnę tych chwil spędzonych z nią, mam nadzieję, że i ona również. I choć w głowie mam wciąż stukot pociągu, jestem lekko niewyspana, czuję się ogromnie szczęśliwa. Bo zobaczyłam Szczecin, bo zobaczyłam morze (plaża w Dziwnowie). No i spotkałam osobę, którą tak polubiłam! Pozdrawiam gorąco Margo i jej przyjaciółkę Iwonę!









niedziela, 1 sierpnia 2010

rozczarowanie: "Lis już wtedy był myśliwym" - Herta Müller

Dzisiaj powiedziałam dość! Nie potrafię zmuszać się do czytania czegoś, co absolutnie mi nie leży. Przeczytanych 100 stron książki zeszłorocznej noblistki – Herty Müller, o dość intrygującym tytule „Lis już wtedy był myśliwym”, wystarczy mi, abym mogła wyrobić sobie zdanie na temat tej książki. Nie na temat całej twórczości Müller, bo byłoby to przesadą, ale z pewnością na temat tej książki mogę powiedzieć, że fatalnie się ją czyta. Być może problemem dla mnie jest cała ta poetycka aura prozy. Budowanie sennego obrazu życia ludzi gdzieś w biednej dzielnicy jakiegoś miasta nie przemawia do mnie kompletnie. To duszna i męcząca proza. Zabieg pisania w czasie teraźniejszym i nadużywania czasownika ‘jest’ wymęczył mnie i zniechęcił. Próbuję sobie wytłumaczyć ten zabieg, że to ciekawy eksperyment literacki. Jednakże brak akcji i czytanie kolejnych scenek/obrazków, w których nic się nie dzieje, to chyba smakowity kąsek dla wytrawnych czytelników. Nie dla mnie. Ja potrzebuję jasności prozy, nie przyćmiewania jej poetyckim środkami. I choć z tej dusznej atmosfery książki wyłania się jej kształt i właściwe przesłanie, ja nie czuję potrzeby zagłębiania się w pozostałe 140 stron. Czy jestem odosobniona? Czy ktoś z Was również zniechęcił się do Herty Müller?