"Czytanie jest nałogiem, który może zastąpić wszystkie inne nałogi lub czasami zamiast nich intensywniej pomaga wszystkim żyć, jest wyuzdaniem, nieszczęsną manią."

"Malina" Ingeborg Bachmann

wtorek, 30 marca 2010

"Firmin" - Sam Savage

„Życie szczura jest krótkie i bolesne, bolesne, ale szybko się kończy, a jednak kiedy trwa, wydaje się długie.” Te słowa chyba najbardziej utkwiły mi w głowie, kiedy po lekturze „Firmina” Sama Savage usiadłam i zastanawiałam się, co o książce napisać.

Dziwna to książka, trudno ją zakwalifikować do książek wysokich lotów. Ale też pisanie, że to lekka i prosta książka, wydaje mi się nieadekwatne do jej przesłania. Bohaterem książki jest szczur, z chudym ciałem i nad wyraz rozwiniętą głową. Kochający książki, bo oprócz tego, że je zjada, czyta je i odkrywa świat jemu niedostępny. Mały, śmieszny Firmin, który chce zgwałcić własną siostrę, bo jej futrzasty podskakujący zadek prowokuje go. Mały, żałosny stwór, wyobrażający sobie, że może żyć między ludźmi i tańczyć z Ginger, jak sam Fred. Oprócz tego ten szczur potrafi grać na zabawkowym pianinku i uwielbia masło orzechowe. Najpierw mieszka nad księgarnią, której właściciela obserwuje ze swoich schowków w suficie, w ścianie. Potem mieszka razem z człowiekiem, który przygarnął go po wypadku. Za wszelką cenę chciałby, by ludzie go usłyszeli, ale nie potrafi mówić. Uczy się języka migowego, ale jego cyrkowe wygibasy drobnym ciałkiem są niezrozumiałe dla ludzi. Dużo myśli, uważa, że „edukacja literacka przydaje się do tego, by wywoływać w nas poczucie nieuchronnego nieszczęścia”. Ma naturę filozofa. Jednakże to książki są jego pasją. Czyta zachłannie wszystko, co wpadnie mu w łapki. Mówi:

„Nie musisz wierzyć w opowieści, by je kochać. Ja kocham wszystkie opowieści. Kocham rozwijanie się akcji od początku, przez środek, do zakończenia. Kocham powolne gromadzenie znaczeń, mgliste krajobrazy wyobraźni, labiryntowe spacery, zalesione zbocza, lustrzane stawy, tragiczne zwroty i komiczne potknięcia.”

Jest obserwatorem, nie gorszym od niejednego człowieka:

„Życie jest krótkie, niemniej można nauczyć się kilku rzeczy, zanim się wykituje. Jedną z tych rzeczy, które zaobserwowałem, jest przyciąganie się przeciwności. Wielka miłość staje się wielką nienawiścią, cichy pokój obraca się w hałaśliwą wojnę, okropna nuda rodzi wielkie podniecenie.”

Ale jego życie jest życiem szczura. Niezrozumienie i samotność są jego przeznaczeniem. W tym samotnym życiu doznaje odrobiny radości i szaleństwa.

„Myślę, że jak jesteś samotny, to odrobina wariactwa pomaga, dopóki z tym nie przesadzisz.”

To krótka charakterystyka Firmina. Ale i nas, ludzi! Pasjonatów literatury, odnajdujących w zapisanych stornach milionów powieści sens życia, jego piękno i jego brzydotę.

„Firmin” jest powiastką symboliczną. Z pozoru lekką, z zabawnym bohaterem, będącym jednocześnie narratorem tej opowieści. Pod płaszczykiem tej lekkości kryją się uniwersalne prawdy o człowieku. Zresztą uczynienie szczura bohaterem książki ma swój rodowód w gatunku literackim znanym nam wszystkim. To bajka! Pamiętamy bajki Ezopowe zaszczepione na grunt polski przez Ignacego Krasickiego. Zadaniem bajki jest wskazywanie uniwersalnych prawd moralnych i „Firmin” idealnie wykorzystuje cechy tego gatunku. Choć oczywiście różni się od bajek znanych nam z lekcji języka polskiego w szkole podstawowej.

W zasadzie „Firmin” to bajka dla ludzi dorosłych, którym nie obce są rozważania o sensie życia i o jego naturze. Pomimo prostej fabuły i lekkiego pióra Sam Savage stworzył opowieść sięgającą istoty człowieczeństwa. To stwierdzenie może wydać się Wam grubo przesadzone, ale idę o zakład, że ten, kto uważnie przeczyta tą książkę, przyzna mi rację. Mimo naiwności i banalnej treści ta mała książeczka niesie z sobą ważne przesłanie. Biorąc do ręki „Firmina” dziwiłam się rekomendacji napisanej przez Olgę Tokarczuk, która została wydrukowana na okładce. Ale po skończonej lekturze rozumiem jej słowa i przyznaję jej rację.

poniedziałek, 29 marca 2010

wzruszenia ciąg dalszy

Od kilkunastu dni doświadczam chwil, które powodują moją radość. Drobne gesty od Was sprawiają, że moja wiara w ludzi, dawno uśpiona, budzi się na nowo. To na prawdę bardzo miłe. Dziś chcę podziękować Panu Pawłowi Pollakowi za dwie książki, jakie od niego otrzymałam: „Rebeliantkę o zmarzniętych stopach” Johanny Nilsson oraz „Opowiastki” Hjalmara Söderberga. Cieszę się ogromnie na te lektury. Na zdjęciu pokazuję jeszcze dwie książki, które sama sobie w piątek kupiłam w ramach niedawnych urodzin. To „Niewidzialne potwory” Chucka Palahniuka oraz „Szklany klosz” Sylvii Plath. No i jest coś jeszcze, co z nieskrywaną dumą chcę Wam pokazać. Od pewnej cudownej kobiety otrzymałam fantastyczny pierścień z karneolem. Zaskoczyła mnie tym podarunkiem tak bardzo, że aż oniemiałam, kiedy otworzyłam przesyłkę. Wiedziałam, że wyśle mi płytkę z muzyką Antimatter. Ale nie spodziewałam się, że dostanę takie cudo! Margo, chcę Cię uściskać i przytulić i powiedzieć, że wzruszyłam się. Bardzo. Dziękuję.

czwartek, 25 marca 2010

dziękuję

Ktoś, gdzieś na końcu świata poświęca kilka minut, aby napisać parę słów, przekazać mi życzenia, nakleić znaczek na kopertę i wysłać list. Niewiele to kosztuje, a jaką radość sprawia. To nie to samo, co e-mail, choć ten też sprawia przyjemność. Ale realny dowód, trzymany w ręce, to inna energia. Prawdziwsza. Ostatnio trzy Panie poświęciły mi kilka minut. Chiara dwukrotnie o mnie pomyślała, przysyłając mi kartkę na urodziny i na nadchodzące święta. Agnes przesyłająca pozdrowienia z miejsca „gdzie banany oraz kokosy rosną wysoko na drzewach a ludzie nigdzie nie biegną i nic nie muszą”, czyli z Goa w Indiach. Chihiro, która mnie absolutnie zaskoczyła przemiłą ręcznie robioną kartką i albumem „Sweden Style” wydawnictwa Taschen. Śmiem sobie wmawiać, że są na świecie ludzie, którzy mnie cenią, którzy mnie w jakimś stopniu lubią, dla których te kilka minut poświęconych mi, nie uczyni ich uboższymi o czas, ani energię. Za tą energię Wam dziękuję.

niedziela, 21 marca 2010

"Niepełni" - Paweł Pollak

Czy powinnam wstydzić się tego, że miałam łzy w oczach? Czy kobiecie w moim wieku wypada wzruszać się, kiedy czyta piękną historię o miłości? Nie mam serca z kamienia i nie będę wstydzić się tego. W życiu codziennym wzruszam się rzadko, częściej doznaję tego uczucia podczas lektury. I w tym przypadku moje wzruszenie spowodowała książka, która leży obok mnie i na którą spoglądam pisząc te słowa. To „Niepełni” Pawła Pollaka. Książka, która mnie mocno poruszyła.


Jest rok 2007, a miejscem akcji jest Wrocław. Jest młoda kobieta, Edyta, która cierpi na samotność. Jest młody mężczyzna, Jacek, który cierpi na to samo. Mieszkają obok siebie i los pewnego dnia skrzyżuje ich drogi. Oboje są spragnieni bliskości drugiego człowieka. Oboje pragną kochać i być kochanym. Oboje są dla społeczeństwa mało atrakcyjni. Oboje są niepełnosprawni. Ona od kilku lat jeździ na wózku inwalidzkim. On od urodzenia jest niewidomy. Oboje mają wystarczająco sił, by zmagać się z życiem, ale czasem zdarza się, że nie mają już chęci, że nie widzą sensu...

Tak naprawdę jest to książka o przejmującej samotności i pragnieniu miłości, które dotyczą każdego człowieka, nie tylko niepełnosprawnego. Człowiek samotny staje się nieznośny, zgryźliwy, szyderczy, albo odwrotnie, zamknięty w sobie, pełen lęku przed światem, uciekający przed ludźmi. Edyta i Jacek radzą sobie w życiu wcale nie gorzej od osób pełnosprawnych, ale samotność jest dla nich największą przeszkodą, którą najtrudniej im pokonać. Do czasu spotkania siebie i pokochania. Miłością oczekiwaną, pielęgnowaną i będącą najwspanialszym darem, jaki w życiu dostali.

Bohaterowie „Niepełnych” to ludzie z krwi i kości. Reagujący emocjonalnie na panującą w społeczeństwie znieczulicę, hipokryzję i obłudę. Próbujący walczyć o swoje prawa i domagający się równego traktowania, a nie wszechobecnej litości.

Niepełnosprawność bohaterów nie była jednak czynnikiem decydującym, który przyciągał moją uwagę i nie pozwalał oderwać się od książki. Pewnie dlatego, że w bardzo naturalny sposób zostało opisane ich życie i radzenia sobie z przyziemnymi czynnościami, które dla nas, pełnosprawnych, nie stanowią żadnej przeszkody. A jeśli nie niepełnosprawność, to co? Tym, co przyciągało moją uwagę, było pisanie o samotności i potrzebie miłości. Bo przecież pisząc o pragnieniu miłości i bliskości drugiego człowieka dotyka się sfer, które dla każdego człowieka są ważne. Bez względu na sprawność fizyczną lub jej brak. I właśnie tym ujął mnie autor. Czytając historię Edyty i Jacka widziałam przede wszystkim ludzi potrzebujących miłości, a dopiero później ludzi niepełnosprawnych.

Niepełni to nie określenie ludzi niepełnosprawnych, to określenie, które można odnieść do każdego człowieka. Niepełnym jest ten, w którego życiu brakuje miejsca na miłość, na czułość, na szczęście. Ale ten brak nie jest wynikiem własnego wyboru. Czasem los sprawia, że jesteśmy niepełni. Pomimo, że tak bardzo chcemy, by było inaczej.

Możliwość spojrzenia na samotność i miłość z perspektywy osoby niepełnosprawnej, to dodatkowa zaleta książki. Skoro ja, osoba fizycznie zdrowa, czasem odczuwam ten straszny lęk przed samotnością, to ileż siły muszą mieć w sobie ludzie niepełnosprawni, by zmagać się z życiem. Między innymi takie myśli krążyły po mojej głowie w trakcie lektury.

Wydawać by się mogło, że „Niepełni”, to kolejna książka o poszukiwaniu miłości. Temat wyświechtany i stary jak świat. Owszem, to historia o miłości, poszukiwaniu szczęścia i potrzebie posiadania bliskiej osoby. Jednakże została opowiedziana z perspektywy kobiety na wózku i niewidzącego mężczyzny. Opowiedziana językiem barwnym i błyskotliwym. Niepozbawiona tempa i mnogości zdarzeń, mniej lub bardziej prawdopodobnych. Wzruszająca i naprawdę wyjątkowo poruszająca wrażliwość czytelnika. Odważę się wyznać, że historia Edyty i Jacka momentami wciskała mnie w fotel, łzy same napływały do oczu i ogarniał mnie smutek.

Nie spodziewałam się sielankowego zakończenia tej historii, bo życie prawie nigdy nie jest sprawiedliwe i niekoniecznie proste. Wydarzenia końcowe tej opowieści były olbrzymim zaskoczeniem. Czułam, że nie będzie łatwo, ale żeby aż tak los był nieczuły. Ech...

Nie mogę zdradzić nic. Bo cały urok książki polega na tym, że wcale nie jest przewidywalna. Przecież historia o miłości nie zawsze kończy się happy endem.

Jeśli miałam jakieś zastrzeżenia do tej książki, to pozostawiłam je dla siebie, by nikogo niechcący nie zniechęcić. Bo powieść bardzo mi się podobała i cieszę się, że miałam tą przyjemność poświęcić jej kilka wieczorów.

Na koniec zwrócę uwagę na samego autora. Paweł Pollak jest tłumaczem literatury szwedzkiej, m. in. książek Johanny Nilsson „Rebeliantka o zmarzniętych stopach”, "Sztuka bycia Elą", "Kochający na marginesie". Wciąż szukam „Rebeliantki...”, bo dwie pozostałe książki czytałam i byłam nimi zachwycona. Jeśli i Wam książki Nilsson podobały się, gwarantuję, że „Niepełni” wzbudzą w Was podobne odczucia.

Bynajmniej „Niepełni” nie są literaturą kobiecą! I nich Was nie zwiedzie podtytuł zamieszczony na okładce. Celowo nie posługuję się nim, bo nie jest to tytuł książki, a hasło reklamowe wydawcy. Książka jest o niebo głębsza od tego hasła.

Pragnę Panu Pawłowi serdecznie podziękować za otrzymaną książkę. Za wyjątkową wrażliwość pisarską, za spostrzegawczość i skłonienie do refleksji. Za umiejętność zwrócenia uwagi na to, że wszyscy jesteśmy tacy sami. Tak samo potrzebujący uczucia. I nie bójmy się o tym uczuciu mówić. Bo nigdy nie wiemy, kiedy los się od nas odwróci...

czwartek, 18 marca 2010

33

Dziś kończę 33 lata. Zaczynam je odczuwać i to mnie martwi. Nie jestem rześką i zwinną małolatą, męczą mnie nocne nasiadówki w licznym towarzystwie. Zresztą nie pamiętam, kiedy ostatnio bawiłabym się w towarzystwie. Najchętniej kładłabym się spać razem z kurami, tylko gdzie ja w mieście znajdę kury? Najchętniej nie wstawałabym z łóżka przed godziną 10. Starzeję się i patrząc w lustro widzę coraz większą melancholię w oczach. Czas na zmiany? Ale czy warto? Nie mam złudzeń, nie mam marzeń. Mocno stąpam po twardej ziemi. Zbudowałam wokół siebie mur i mało kto wie, co tak naprawdę dzieje się w mojej duszy. Myślę dużo o śmierci i przyzwyczajam się do niej. Żyję skromnie, nie z wyboru, tylko z konieczności. Mam 33 lata i wciąż mnie boli życie. Chciałabym wsiąść w pociąg i pojechać gdzieś sama. Uciec stąd, by odnaleźć sens... Ale nie mam gdzie. Boję się...

Taka byłam kiedyś:

Nie wiem, co jadłam, ale wygląda na to, że nie smakowało mi.




















Ech, jaka sukienka, robiona na drutach, chyba przez jedną z ciotek. I jakie prawdziwki!
















A tu mam 6 lat i jestem w piątej grupie w przedszkolu. Zdjęcie z legitymacji szkolnej, jak widać.



















Dziś nikt mi zdjęć nie robi...

niedziela, 14 marca 2010

"Toksymia" - Małgorzata Rejmer


Na okładce „Toksymii” Małgorzaty Rejmer, jak i wewnątrz książki, można przeczytać bardzo pochlebne opinie krytyków literackich na temat tej powieści. Zastanawia mnie, czy zamieszczanie tych komentarzy i podpieranie się nazwiskami znanych krytyków, miało na celu zwrócenie uwagi czytelnika, że ma w rękach rzecz genialną i powinien do niej podejść z należytą uwagą i atencją?

Ja po przeczytaniu książki mam wrażenie, że chyba ktoś przesadził z tymi achami i ochami.

„Toksymia” młodziutkiej warszawskiej pisarki nie wyróżnia się niczym nadzwyczajnym. Owszem, książkę czyta się gładko, szybko i z ciekawością. Zwraca uwagę misterna konstrukcja wątków poszczególnych bohaterów książki, które splatają się ze sobą i tworzą jedną całość. Każdy bohater książki to chodzący dramat, rozpacz i „bida z nędzą”. O każdym można powiedzieć wiele, rozkładając ręce nad jego marną egzystencją. Każdego z kimś łączą chore, toksyczne relacje, których nie da się zmienić. Bo nadchodzą czasy ostateczne. A wszystkiemu jest winne wyjątkowo zimne lato.

Opisywanie toksycznych relacji panujących w rodzinie i w społeczeństwie to temat rzeka. Jak widać Małgorzata Rejmer w tej rzece zalazła pewien nurt, którym płynie już wielu młodych polskich pisarzy. Nie jest ona oryginalna, ani nie jest też wyjątkowa w opisywaniu naszej szarej polskiej rzeczywistości. Nie jest na czele tego nurtu, wpisuje się w szereg sobie podobnych pisarzy. Choć wcale to nie oznacza, że jej „Toksymia” jest kopią czy kalką. Jest dobrze napisaną książką, wykorzystującą jednak dość często eksploatowany temat. Temat rzeka, jak wyżej wspomniałam.
„Toksymia” nie błyszczy oryginalnością, bo mogłabym wskazać takie same wątki poruszane u D. Masłowskiej, M. Dzido, S. Chutnik czy A. Drotkiewicz. Wymieniam nazwiska kobiet, które mogłyby stworzyć wspólnie jedną książkę. Piszą one bowiem o tym samym bólu, brudzie i błazeństwie, jaki codziennie można dostrzec na polskich ulicach, w polskich domach, w polskich rodzinach. Ale i do tego nurtu zaliczyłabym też kilku piszących panów (sami domyślcie się kogo). Dlatego też nie rozumiem zachwytu i uważania debiutu Małgorzaty Rejmer za tak ważny i wielki.

Gdzieś przeczytałam, że M. Rejmer, to kolejna podopieczna Pawła Dunina-Wąsowicza (Lampa i Iskra Boża), wydawcy D. Masłowskiej. Wiele to tłumaczy, ale, moim skromnym zdaniem, sukcesu Masłowskiej nie powtórzy.

Jednakże nie mogę napisać, że książka nie podobała mi się. Bo bardzo mi się podobała! Lubię czytać o tych brudnych ludziach, chorych relacjach, żenujących związkach. Lubię wywlekanie naszych narodowych kompleksów, naszych polskich wstydów i gnuśności. Lubię odzieranie z lukru obrazu rzeczywistości. Lubię szukanie przyczyn i podstaw naszego marazmu i społecznej apatii. Lubię spojrzenie na człowieka, jak na robaka grzebiącego się we własnych plwocinach. Bliscy mi są turpiści i słowa Grochowiaka: "wolę brzydotę, jest bliżej krwiobiegu".

Małgorzata Rejmer czerpie z estetyki turpizmu i wychodzi jej to świetnie. Ada Amek i Jan Niedziela, Lucyna Łut i jej mąż Rysiek, Anna Kowalska i Tadeusz Stokrocki, Longin Wąsik i jego żona Alicja – to bohaterowie „Toksymii”, którzy tworzą ciekawą społeczność warszawskiej kamienicy. Są dotknięci toksymią i nie potrafią wyswobodzić się z niej. Czym jest tytułowa toksymia?

Ada opiekuje się ojcem z depresją i podtruwa go systematycznie. Jan pisze mowy pogrzebowe i ceni sobie ciemność. Lucyna to przytłoczona przez męża kobieta, która na starość rozmawia z Jezusem. Anna jest ofiarą psychopatycznej miłości pana Tadeusza, powstańca warszawskiego. Longin, z wykształcenia polonista, wielbiciel wielkich klasyków, dla żony porzuca zawód nauczyciela i zostaje tramwajarzem. Wszystkich łączy to samo, toksyczna więź z drugim człowiekiem, ze społeczeństwem, a może i nawet ze sobą samym. I to jest właśnie toksymia.

Życzę Małgorzacie Rejmer powodzenia, mimo wszystko! Warsztat ma dobry, spostrzeżenia trafne i błyskotliwe, humor a raczej czarny humor naturalny i niewymuszony. Ja to kupuję, ale jednocześnie chyba odczuwam pewne zmęczenie wtórnością tematu. No, bo ile można grzebać, raz już pogrzebaną naszą szarą, kiepską, kiczowatą rzeczywistość?

A tu dla zainteresowanych wywiad z młodą pisarką.


sobota, 13 marca 2010

"Cena wody w Finistere” - Bodil Malmsten

Od trzech dni mam katar, jak stąd do wieczności. Nie jestem w stanie stwierdzić ilości zużytych chusteczek higienicznych. Przeziębiłam się i mam powód do narzekania. Gripex HotActiv chyba pomaga, bo gałki oczne już nie parzą, mięśnie nie bolą, ale ten cholerny katar... Siedzę w domu i czytam.

Właśnie przeczytałam „Cenę wody w Finistere” szwedzkiej pisarki Bodil Malmsten.

Nie będę owijać w bawełnę. Kompletnie nie czuję tej książki. Zupełnie nie umiem docenić jej uroku. Nie potrafię się zachwycać jej dobrodusznością, ciepłem i pozytywnym ładunkiem, jaki rzekomo niesie ze sobą. Wymęczyłam ją tylko po to, by mi ktoś nie zarzucił, że nie powinnam mówić o rzeczy, której nie znam. Więc teraz mam prawo napisać, że „Cena wody w Finistere” Bodil Malmsten, to strasznie nudna książka.

Autorka spisała wrażenia z przeprowadzki do innego kraju, a właściwie swoje zmagania z problemami ogrodnika i niemocą pisarską. Opisywanie kolejnych cebulek kwiatów: tulipanów, piwonii czy róży nadaje się do poradnika dla początkującego działkowicza. Zachwycanie się zakładaniem i pielęgnacją ogródka, to już wyższy stopień wtajemniczenia. Jednakże nie dla mnie. Wśród tych urokliwych opisów sadzonych roślinek znajdują się perełki, np.: opis śmierdzącego szamba. Kwiatki – szambo, no piękny zestaw! Zniesmaczyłam się. A najweselsze jest to, że pisarka wyjaśnia czytelnikowi, że do smrodu postanowiła się przyzwyczaić. W myśl zasady: czego nie możesz zmienić, zaakceptuj. No proszę bardzo! Jest się czym zachwycać. A może zachwycać się mamy plagą mszyc, która zaatakowała roślinki pani Malmsten? Albo jej walką ze ślimakami?

Ja nie lubię „idiotycznie upraszczać skomplikowanych zależności”, ale odnoszę wrażenie, że pisarka właśnie wpadła w tą pułapkę. „Idiotyczne upraszczanie skomplikowanych zależności” wyszło jej rewelacyjnie. Bo „Cena wody w Finistere” „idiotycznie upraszcza skomplikowane zależności” życia, natury człowieka i w ogóle relacji z otoczeniem. A końcowe fragmenty „Ceny...” dotyczące przymusu napisania książki o roku spędzonym w Finistere, są kiepską próbą autoprezentacji.

Język Bodil Malmsten jest prosty i pozbawiony poetyckości. Humor jej powieści nie powala swym ciężarem, choć czasem można się pośmiać. Jak na książkę z niższej półki, jest to książka autentycznie niskich lotów. A przecież czasem można i tam znaleźć perełki. Jako czytadło jest to dobra książka, bo czyta się lekko, szybko i bez zadumy. Ale ja takim czytadłom mówię nie.

Zastanawia mnie fenomen książek pisanych przez ludzi, którzy postanawiają porzucić dotychczasowe życie i przenieść się do innego kraju, by zmienić całkowicie swoje otoczenie, by zająć się uprawą ziemi, tworzeniem ogródków lub też produkcją wina. Pełno jest takich książek o słonecznych prowincjach, które stają się domem dla obcokrajowców. Jakoś po lekturze tej jednej absolutnie nie ciągnie mnie do innych tego typu. Nie mam natury ogrodnika, więc czytanie przez kolejne kilkadziesiąt stron, w jakim tempie rośnie kwiatuszek mnie nie interesuje. Zmagania z życiem na obczyźnie są ciekawe, owszem. Ale wtedy, kiedy dotykają ważnych problemów, kiedy mówią o człowieku. A w urządzaniu ogródka, lub zakładaniu winnicy nie widzę żadnych głębszych treści. Odnoszę nawet wrażenie, że takie książki mogą narobić wiele szkody. Dają bowiem człowiekowi złudne poczucie sielskości życia na prowincji, w zgodzie z porami roku i tym co ziemia urodzi. Ale przecież takie życie wcale nie jest proste, piękne i kolorowe, ani tym bardziej bajkowe. To, co najciekawsze, zostaje czytelnikowi odebrane. Zamiast prawdziwego życia dostajemy bajeczkę o tym, jak to cudownie mieszka się pod słońcem Toskanii, Prowansji lub innej południowej, śródziemnomorskiej krainy. I aż chce się tam pojechać, aż chce się zmienić własne życie. No niech ktoś spróbuje, wtedy przekona się ile trudności, ile kłopotów, ile walki z biurokracją...

Nie dostrzegam walorów artystycznych „Ceny wody w Finistere”. Uważam, że czegoś w tej książce brakuje. Może autentyczności. Może prawdy o trudnościach w realizowaniu decyzji o przeprowadzce i zmianie życia. Może zamiast tego lukru przydałaby się łyżka dziegciu.
Pewnie naraziłam się swoją goryczą wielu osobom. Ale czasami gorycz jest potrzebna.

poniedziałek, 8 marca 2010

"Niebłahe igraszki" - Hjalmar Söderberg

Mam nie lada problem, jak wyrazić swoją opinię o „Niebłahych igraszkach” Hjalmara Söderberga. Nie mogę zaliczyć tej książki do książek, które będę wspominać z sentymentem. Nie mogę napisać, że przeżywałam literacką ucztę. Ale nie mogę też nie wyrazić pewnego rodzaju zachwytu nad urodą tej książki. Przez pierwsze kilkanaście stron sądziłam, że chłodna Szwecja z przełomu XIX i XX wieku, to niezbyt atrakcyjne miejsce, by ulokować tam akcję historii miłosnej. Wiało chłodem północy nie tylko ze względu na położenie geograficzne, ale również ze względu na dość specyficzny styl Söderberga. Wydawało mi się, że książka nie wciągnie mnie, ale postanowiłam ją czytać. I nie umiem powiedzieć, w którym momencie poczułam, że muszę ją przeczytać do końca. Muszę, że względu na chęć przekonania się, czy to kobieta, czy to mężczyzna jest słabszą płcią. Przeczytałam do końca, ale nie powiem Wam, co odkryłam.

„Niebłahe igraszki” to historia miłosna oparta na faktach, o czym dowiedziałam się już po lekturze, szukając informacji o książce. Söderberg napisał ją w 1912 r.

To niezwykle oszczędna i pozbawiona sentymentalnych atrakcji historia o niszczycielskiej sile pożądania, nienasycenia, namiętności. Aczkolwiek mająca cechy romantycznych historii o nieszczęśliwej miłości. Lydia i Arvid to osoby dramatu, który rozgrywa się potajemnie, w zaciszu mieszkania, przy dźwiękach pianina, przy zgaszonym świetle... Każde z nich prowadzi własne życie u boku małżonka i dzieci. Ale to życie nie zadowala ich. Nic dziwnego, bo w ich sercach wciąż jest inna osoba.

Poznają się pewnego lata, gdy ona ma 18 a on 22 lata. I od chwili poznania nie potrafią już bez siebie żyć. Jednakże uwarunkowania społeczne nie pozwalają im żyć razem i każde z nich wybiera inną drogę. Tak zaczyna się historia miłosna.

Ona go wciąż zdradza i nie potrafi się oprzeć wciąż nowym kochankom. On targany namiętnością, jak potulny piesek, skomle o jej wdzięki. Do czasu. Tak kończy się ta historia miłosna.

Między rozkwitem uczucia, a moralnym upadkiem obojga bohaterów tego szwedzkiego romansu jest historia ludzi zagubionych i niepotrafiących dźwigać ciężaru uczucia. Bo uczucie staje się dla nich ciężarem, niszczącym zasady i porządek rzeczy. Uczucie, albo może raczej zwykła ludzka namiętność, sprawia, że rozsądek wydaje się kulą u nogi.

Ważnym elementem w powieści jest tło historyczne i społeczne Szwecji przełomu XIX i XX wieku. Zasady panujące w ówczesnym szwedzkim społeczeństwie wydają się nieco sztywne, ale nie dostrzegam w nich purytańskich cech, mimo wszystko. Jawność i powszechność rozwodów, samotne matki z dziećmi, to rzeczywistość niewzbudzająca wielkich sensacji, choć wciąż będąca tematem do plotek w eleganckich salonach.

Dostrzegam w „Niebłahych igraszkach” nutkę naturalizmu, jak i dekadentyzmu, choć nie jestem pewna słuszności tych spostrzeżeń. Wydaje mi się, że powieść Söderberga to przykład tęsknoty za romantyzmem podnoszącym miłość do rangi uczucia najwspanialszego, ale i najokrutniejszego. Wszak wspomina Söderberga w „Niebłahych igraszkach” biednego poetę popełniającego samobójstwo, domyślamy się, że z miłości?

A Lydia? Lydia to kobieta nieszczęśliwa, szargana namiętnościami, a może i nawet zwyczajną chucią. Nie boję się nazwać rzeczy po imieniu, bo niby jak mamy rozumieć słowa: „mnie możesz kochać pogańską miłością”, albo:

„No – powiedziała w końcu jakby do siebie – tak, no to nie mam po co się oszczędzać...”.

Ani ona, ani też Arvid nie wzbudzają współczucia. Arvid nie zachowuje się, jak prawdziwy mężczyzna, jest miękki i użyję kolokwializmu: nie ma jaj. Chciałoby się rzec, że sami są winni swojego upadku. Jednakże w obliczu TAKIEJ miłości, każdy zachowałby się jak głupiec, jak niedojrzały dzieciak. Ale czy oni sobą wzajemnie nie manipulowali? Czy ich gry nie były planowane?

Czy tytuł „Niebłahe igraszki” dotyczy ich gier, czy gry, jaką los im zafundował? Moim zdaniem i jedno i drugie.

„Człowiek nie wybiera swego losu.”

Kto jest ciekaw Szwecji sprzed ponad stu lat i lubi niebanalne opowieści o miłości, ten w książce znajdzie potencjał. Ale ostrzegam, nie jest to bynajmniej żaden sentymentalny romans. I mimo upływu czasu mówi o bardzo aktualnych problemach z gatunku damsko-męskich pojedynków pozamałżeńskich.

niedziela, 7 marca 2010

Hey - koncertowo

Wczoraj wieczorem byłam na koncercie Heya. Czy koncert podobał mi się i czy jestem zadowolona? Trudne pytanie i wcale nie takie proste. Mam pewne zastrzeżenia, które wynikają chyba z mojego wieku i wymagań. Bo ogólnie pod względem muzycznym koncert uważam za udany. Oprócz piosenek z ostatniej (rewelacyjnej!) płyty "Miłość! Uwaga! Ratunku! Pomocy!" zagrali kilka starych piosenek, m. in. "Cudzoziemkę w raju kobiet", "Mukę!", "W imieniu dam", "Wczesną jesień". Gitary dawały czadu a głos Kasi Nosowskiej brzmiał jak zawsze doskonale. Sama artystka pozwalała sobie na dowcipne uwagi skierowane do publiczności, czym wzbudzała gromkie brawa. Oświetlenie sceny dodatkowo stwarzało nastrój, co możecie zobaczyć na zdjęciach, które wrzucam. To pozytywne odczucia, a teraz negatywy. Nie podobało mi się, że głupiutkie małolaty z piwem w ręce, zamiast słuchać muzyki, urządzały sobie forum plotkarskie i piszczały przy tym niemiłosiernie. Ciekawa jestem, czy sprawdzano pełnoletność przy sprzedaży piwa, bo ja w to wątpię. Jeśli ktoś wybiera się na koncert, to chyba po to, aby posłuchać muzyki. Nie oznacza to oczywiście drętwego stania, jak kołek, ale te małolaty stojące obok mnie, jak również gwar, który było słychać z tyłu klubu, świadczą o faktycznym celu przyjścia na koncert. Wiadomo, to okazja by się pokazać, by napić się alkoholu, by pogadać z kumplami. Ale chyba ci ludzie zapominają, że głównym celem był koncert, a więc słuchanie muzyki. Wiem, powiecie, że marudzę! Ale ja naprawdę mam dość takich szczeniackich zachowań. Nie, ja nie zapomniałam, że też miałam kiedyś naście lat. Też chodziłam na koncerty z grupą znajomych, też bawiliśmy się z piwem w ręce. Ale jak szło się na koncert, to słuchało się muzyki! Wiem, starzeję się. Mam wymagania. Nie zmienię świata, nie zmienię praw młodości. Chcę chodzić na koncerty, bo kocham muzykę i lubię słuchać na żywo ulubionych wykonawców. Ale mam dość całej tej otoczki, zapchanego po brzegi klubu, przepychania się, piszczących małolat... Ech, chyba zostaje mi słuchanie muzyki w zaciszu domowym, komfortowo, z możliwością wsłuchania się i przeżywania dźwięków.
A Heya kocham miłością bezwarunkową. Nic na to nie poradzę. I chyba do grobowej deski pozostanę ich fanką.





środa, 3 marca 2010

a w sobotę...




"... Znów wchodzisz we mnie drgawką
a serce więzione w przyciasnej
klatce żeber - martwieje
znów ostrzem twardej mowy
ćwiartuję bezmyślnie, w afekcie
twą wrażliwość - boleśnie..."