"Czytanie jest nałogiem, który może zastąpić wszystkie inne nałogi lub czasami zamiast nich intensywniej pomaga wszystkim żyć, jest wyuzdaniem, nieszczęsną manią."

"Malina" Ingeborg Bachmann

poniedziałek, 28 marca 2011

"O miłości i innych demonach" - Gabriel Garcia Marquez


„O miłości i innych demonach” Gabriela Garcii Marqueza nie jest książką, którą można się zachwycać. Nie jest książką, która wywołuje tak wielkie, nierzadko skrajne emocje, jak np. „Sto lat samotności” czy „Miłość w czasach zarazy”. Nie jest powieścią wypełniającą na kilka/kilkanaście dni i nocy głowę, by wywołać burzę uczuć, niepokojących stanów pełnych ekscytacji czy zaskoczenia. Nie! „O miłości i innych demonach” jest raczej krótkim wstępem do poważniejszych dzieł Noblisty. Ale w tym krótkim wstępie widać większość cech charakterystycznych dla prozy z kręgu realizmu magicznego. Bo Gabriel Garcia Marquez ma pewną niepowtarzalną manierę rozpoznawalną na tzw. kilometr. Nawet starą legendę opowiadaną przez babcie wnukom potrafi przenieść na grunt literatury i barwnie ją urozmaicić swoimi czarami. „O miłości i innych demonach” jest właśnie przykładem takiej legendy, którą przekazuje się wnukom, aby ich pouczać, przestrzegać przed nierozważnym zachowaniem czy też po prostu wskazać na pewne wartości.
Jak we wstępie tłumaczy sam Gabriel Garcia Marquez pomysł na książkę pojawił się nagle i niespodziewanie. W roku 1949, będąc początkującym dziennikarzem, Marquez został wysłany na zwiad do dawnego klasztoru Świętej Klary, w którym opróżniano stare dwustuletnie krypty. Udał się tam bez większego przekonania, obserwował okrucieństwo i wręcz wandalizm prac robotników. I nic nie wskazywało na jakiekolwiek odkrycie do czasu, gdy w jednej z nisz ze starego grobu spłynęła wprost na robotników „kaskada żywych, intensywnie miedzianych włosów” mierząca 22 m 11 cm.

Tak oto młody adept stawiający pierwsze reporterskie kroki znalazł temat. Ponieważ nie jestem pewna, czy i tego wstępu Gabriel Garcia Marquez nie wymyślił, aby nadać swojej historii pewną powagę, pominę wiarygodność tegoż wstępu. Który skądinąd wiele tłumaczy i nawet, jeśli nie mówi prawdy, właściwie spełnia rolę wstępu.

Włosy okazały się własnością Siervy Marii de Todos los Angeles, dwunastoletniej markizy, która według legendy, ugryziona przez psa zmarła na wściekliznę. Ale czy tak było na prawdę nie jesteśmy pewni. Biorąc pod uwagę wyobraźnię literacką Noblisty, jak również tytuł książki, możemy snuć inne domysły…

Bo „O miłości i innych demonach” to powieść dość łatwa i czytelna w przekazie. Oprócz niebezpiecznej miłości pewnego księdza Cayetana Delaury do rzekomo opętanej przez diabła Siervy Marii, którą Markuez opowiada z dozą delikatności i wstrzemięźliwości, mamy tu również o wiele barwniejszy wątek. Tym wątkiem, a w zasadzie poruszanym i wcale jawnie ośmieszanym tematem, jest działalność kościoła katolickiego w XVIII wieku i jego zakłamanie, jak również wytknięcie hipokryzji Świętej Inkwizycji.

„O miłości i innych demonach” czyta się dobrze, ale nie na tyle, by, jak wspomniałam na samym początku, zachwycić się książką. Marquez jest dla mnie mistrzem dłuższych form, w których gości południowoamerykański kicz i magiczność, które, co tu dużo mówić, są znakiem rozpoznawczym jego pisarstwa. Ta krótka opowieść, pomimo jakby wtórności tematu i mniejszej atrakcyjności literackiej, może się podobać, jeśli oczekiwania czytelnicze nie są zbyt wielkie. W przeciwnym razie można się srogo rozczarować.
Ale, żeby stwierdzić, czy „O miłości i innych demonach” rozczarowuje, czy wręcz przeciwnie, trzeba po nią sięgnąć!

czwartek, 24 marca 2011

"Balladyny i romanse" - Ignacy Karpowicz - mój hit roku!

Nie wierzę w przeznaczenie. Wierzę w przypadek. Przypadki chodzą po ludziach. Mój przypadek jest dość powszechny. Mam życie osobiste, nudnawą pracę i od kilku tygodni odrosty na głowie.

"Życie osobiste to te godziny, za które nikt nie płaci. Życie osobiste jest zdecydowanie za długie, żeby mogło się opłacać. "

Nie opłaca się martwić o upływający czas. Opłaca się go zabijać. Bo nigdy nie wiesz, jaka wróżba pojawi się w chińskim ciasteczku. Albo, po co się zastanawiać nad związkiem przyczynowo-skutkowym. Przecież go nie ma. Jest świat, którego mam powyżej uszu. I ten, który mnie fascynuje. Będąc małolatą śpiewałam znaną wtedy piosenkę: „fantazja, fantazja, bo fantazja jest od tego, aby bawić się, aby bawić się, aby bawić się na całego...”

No to bawmy się! Razem z Ignacym Karpowiczem w jego „Balladyny i romanse”! Dla mnie to powieść absolutnie wspaniała. Aż mnie kusi, aby powiedzieć, że to powieść na miarę naszych czasów! No wiem, może na wyrost to określenie, ale tak ładnie mi pasuje do konwencji, w jakiej piszę te słowa. Pomyślicie o mnie, że jaja sobie robię, zamiast napisać sensownie o swoich wrażeniach z lektury 575 stron powieści Ignacego Karpowicza. No to sobie myślcie, co chcecie. Ja tam swoje wiem. Ta powieść jest lustrem, w myśl słów Stendhala, w którym odbija się nasza rzeczywistość. Ale to lustro ma jeden bajer, którego nie miały zwierciadła z czasów Stendhala. Pokazuje również bóstwa z zaświatów.

A teraz poważnie. Paszport Polityki, jakim nagrodzono powieść Ignacego Karpowicza, to dobra rekomendacja. Mojej już nie potrzebujecie.

No dobra, będę poważna.
„Balladyny i romanse” to powieść specyficzna. Nie ma tu jednego bohatera pierwszoplanowego, jest ich kilku, jak nie kilkunastu. Olga, Janek, Anka, Artur, Kama, Maciek, Bartek, Paweł. I każdy jest równie ważny i barwny. Choć niekoniecznie życie bohatera jest barwne. Ale cóż, takie życie. Jest Białystok i jest Warszawa, choć ta druga w ogóle nie błyszczy. Błyszczy Białystok: blokami, jakie można spotkać w każdym miejscu Polski klasy B, a może nawet C. Błyszczy ulicą Broniewskiego, którą też można znaleźć w każdym mieście Polski klasy B, a może nawet C.
(A tak na marginesie, to mieszkańcy Białegostoku powinni Ignacemu Karpowiczowi bić pokłony, że ich miasto zyskało nowy kontekst, literacki).

Są ludzie i są bogowie – Atena, Apollo, Eros, Nike, Ares, Hermes, Afrodyta, Ozyrys, Jezus. Ci drudzy mieszkają „w mieście miast, na górze gór, w chmurze chmur.” Bogowie są greccy, rzymscy, chrześcijańscy, azteccy, egipscy... i coraz bardziej upodabniają się do ludzi. A miało być przecież odwrotnie.
Bogowie zostali ubrani w jak najbardziej ludzkie cechy i przez to, a raczej przez swoją boskość, ich zachowanie stało się tragikomiczne. No cóż, przyznaję, że ubawiłam się pierwszorzędnie w trakcie lektury powieści Karpowicza. Momentami dostawałam wręcz ataków śmiechu! Książka obfituje w tysiące aluzji, błyskotliwych mądrości, metafor i celnych puent dotyczących świata ludzi i świata bogów, ale to nie wszystko. Świat przedstawiony przez Ignacego Karpowicza wykracza zdecydowanie poza pojęcia satyry, groteski, absurdu i utopii. Jest wszechstronnie spenetrowany, do cna wypatroszony z patosu i powagi, bezwzględnie ogołocony z normalności i banalności.

Aha. Polska była w promocji, dlatego właśnie tu zstąpili bogowie. A jak mowa o Polsce, to i mowa o słowiańskich/pogańskich zwyczajach. O bigosie, „grzybach w ślinie oraz zepsutych ogórkach”. I o literaturze skupionej na narodowych kompleksach, od Balladyny, Aliny i Grabca poczynając.

I nie przecięłyby się ścieżki ludzi z drogami bogów, gdyby nie decyzja podjęta jednogłośnie w tajnym głosowaniu, którą obwieścił nam Ozyrys:
„Zamykamy niebo.
Każdy byt i bóg, konstrukt i abstrakt, każdy będzie mógł dokonać wyboru: albo ziemia (z ograniczeniem omnipotencji do tej zwyczajnej, bez przedrostka), albo wymiar ultymatywny (bez prawa powrotu), albo miasto miast (bez łączności z ziemią).
Miejsce bogów jest między ludźmi.”

I zmaterializowali się bogowie w Białymstoku i w Warszawie, a ich zmaterializowaniu nie towarzyszyły chóry anielskie, ani takie tam. Zresztą aniołowie dosłownie są lodowatymi bytami, więc ich obecność nie byłaby cieple przyjęta. Zmaterializowali się, wynajęli mieszkania i zaczęli żyć między ludźmi.
A potem ludzie i bogowie żyli długo i szczęśliwie. Niech im gwiazdka pomyślności…
Nie, nie, tego długo i szczęśliwie nie było! To moja zmyłka.
Bo prawda jest inna, ale ja jej nie zdradzę. Żeby się dowiedzieć, czy była jakaś hekatomba albo inny armagedonik, musicie sięgnąć po książkę!

„…popkultura jest jedyną odpowiedzią na potrzeby współczesnego człowieka. Popkultura nie wymaga wiele i wszystko wybacza. Popkultura jest bardziej ludzka niż jakakolwiek religia.”

A „Balladyny i romanse” to hołd i jednocześnie paskudny prztyczek w nos popkultury. Bo to popkultura nas kształtuje, czy tego chcemy, czy nie. Ma wstrętny wpływ na nasze ego, odbija się czkawką na naszym zdrowiu i powoduje w tył zwrot. A w tyle zwrot poszukujemy ulgi i Karpowicz nam o niej przypomina. Równocześnie naśmiewa się z tego, że współczesny poziom kulturalny naszej ojczyzny prawie sięgnął bruku. A będąc na bruku mamy do czynienia z książkami Danielle Steele i Paolo Coehlo oraz muzyką Feela i Gosi Andrzejewicz.

„Balladyny i romanse” to również próba przypomnienia sedna religii, obojętnie której. Wikipedia podaje: „na świecie istnieje około 10 tys. religii i wyznań”. Jednakże świat cywilizowany pogubił się we właściwym spojrzeniu na wiarę, na sedno, na prawdę. Dlatego Karpowicz sprowadza bogów na ziemię. Abyśmy my zwrócili uwagę na ich obecność wśród nas i oby oni zwrócili uwagę, że z nami trzeba inaczej, że metody sprzed 2000 lat, czy kilku tysiąclecii p.n.e. dziś się nie sprawdzają.

Nie jest to lektura poprawna politycznie/moralnie/społecznie/filozoficznie… Budzi smak i niesmak, wypieki i lekkie dąsy, jest dość śmiała i momentami wyłazi z niej takie soft porno, że co delikatniejszy czytelnik może się poczuć urażony. Ja nie! Ja się bawiłam przednio!

Aha, no i ta celna uwaga, którą pozwolę sobie zakończyć moje pitu-pitu:

„… żyjemy w świecie pop. Stary świat jeszcze się trzyma, na uniwersytetach, na obrzeżach i peryferiach, w kościołach, w weekendy także w opiniotwórczych dziennikach, w encyklikach, czasem anegdotach i wspomnieniach, co jednak nie uchyla faktu, że żyjemy w świecie pop. Świat pop jest wspaniały, w tym świecie każdy ma szansę na swoje pięć minut. Nie ma świata bardziej demokratycznego niż popświat. Ale też wszystko ma swoją cenę. Ceną za życie w tym wspaniałym popświecie jest akceptacja zasad działania popświata, który działa jak niszczarka dokumentów, tyle że to nie dokumenty ulegają zniszczeniu, lecz pojęcia, a przede wszystkim aksjomaty. Nie ma już prawdy, piękna, sprawiedliwości. Są tylko zamienniki i podróbki, których skład i metoda produkcji przeistaczają się z dnia na dzień, aby taniej, aby więcej. (…)”

Jestem przekonana, że powieść „Balladyny i romanse” będzie w tym roku nominowana do nagrody NIKE. I nie zdziwiłabym się, gdyby wygrała!

piątek, 18 marca 2011

34

Zjadłam eklerkę (lub jak kto woli eklerka), piję właśnie herbatę African Queen i myślę…

Jakoś w tym roku nie mam ochoty na dłuższe wyznania. Dlatego szybko i skromnie:

Na zdjęciu 3 książki, które są prezentami. Dla mojego Z. i dla mnie. Bo mój Z. urodziny miał w ostatnią niedzielę, a ja mam dziś. To by było na tyle…

Za życzenia na F. wszystkim ślicznie dziękuję. Chiarze za kartkę i pamięć, Margo za wiersz.

środa, 16 marca 2011

"Bóg rzeczy małych" - Arundhati Roy

Ile tęsknot jest we mnie, wiem tylko ja sama. Ile możliwości straciłam bezpowrotnie, nie wiem. Ile przegapiłam lub na własne życzenie zepchnęłam w niebyt, nie chcę wiedzieć. Życie jest zbyt krótkie, abym co chwilę robiła rachunki sumienia. Wolę jednak nie przeszukiwać pamięci, mogłabym się zagubić kompletnie, utkwić w świecie, którego już nie ma.

Tęsknotami i wspomnieniami przepełniona jest powieść Arundhati Roy o pięknym tytule „Bóg rzeczy małych”. Trudna to książka. Jej lektura zajęła mi sporo czasu, ale wiem, że te 300 stron należało czytać wolno, z niezwykłą uwagą dozować sobie treść. W przypadku tej książki nie można mówić o czytaniu jednym tchem. Tu niemal każda strona wymaga podwójnego skupienia. Łatwo tu przegapić moment, kiedy proza zamienia się w poezję. Bo „Bóg rzeczy małych” to dramatyczna historia opowiedziana przepięknym lirycznym głosem. Chyba w odpowiednim momencie życia po nią sięgnęłam, bo ostatnio za często rozpamiętywałam, próbowałam analizować czas przeszły i wadzić się z nim. Żadnej Ameryki nie odkryłam, raczej zwątpiłam w sens tych poszukiwań, bo przecież czas to wartość zmienna, niszcząca i bezwzględna .

„Bóg rzeczy małych” to powieść o tęsknotach, o utraconych szansach, o fatalnych konsekwencjach ludzkich decyzji. Opowieść snuta niezwykle wrażliwym głosem, w którym słychać żywe emocje. Z początku gubiłam się w opowieści, w wielości jej wątków, w egzotyczności świata, w inności języka, by pod koniec lektury ogarnąć opowieść i wyciągnąć z niej prawdziwą esencję.

„Może to prawda, że wszystko może się zmienić w ciągu jednego dnia. Że parędziesiąt godzin może wpłynąć na bieg całego życia. A kiedy tak się stanie, te parędziesiąt godzin, jak ocalałe resztki spalonego domu – zwęglony zegar, osmalona fotografia, przysmalone meble – trzeba wyjąć spośród zgliszczy i obejrzeć. Zachować. Wytłumaczyć.
Małe zdarzenia, zwyczajne rzeczy, stłuczone i na powrót sklejone. Nasycone nowym znaczeniem. Nagle stają się zbielałym kośćcem opowieści.”

Opowieść Arundhati Roy nie ma początku i końca. Ona trwa, jest rozciągnięta w czasie. Obejmuje słowami wiele osób tworząc historię pewnej rodziny. Rodziny naznaczonej przez los. Z dziwnym fatum. Jest to historia opowiedziana po indyjsku, mistycznie, barwnie i momentami niełatwa w odbiorze. W zasadzie bohaterami są Estha i Rahel – brat i siostra, bliźniacy o jednej duszy. I to historię ich życia poznajemy. Ale wokół bliźniąt jest cała masa ciotek, babć, wujków. Jest kolorowy świat z odmienną kulturą, orientalnym smakiem i przedziwnym postrzeganiem życia. Są ludzie przeżywający swoje życie na wspak. Są ludzie, których śmierć zabiera w najmniej spodziewanej chwili. Jest miłość zakazana. Jest powieść Arundhati Roy, która zmusza do wyjścia poza granice europejskiej kultury.

Aby przybliżyć treść wyjątkowo posłużę się słowami z okładki:
„Bohaterami tej pięknej powieści są trzy osoby: bliźnięta, chłopiec i dziewczynka, oraz ich matka. Dzieci żyją w barwnym, dziwnym i zabawnym kokonie ochronnym, tworzonym przez ich własny głęboki i tajemny związek, bliskość matki i bezpieczeństwo miejsca – domu i miasteczka na południu Indii, w Kerali. Matka dzieci żyje jednak obok nich – mimo miłości, jaką darzą się wszyscy troje – samotna i niespełniona. Jest rozwiedziona, co w małej mieścinie na południu Indii oznacza, że może uznać swój los za przypieczętowany. Przyjacielem dzieci i ukochanym matki zostaje mężczyzna pochodzący z grupy uznanej za niegodną kontaktu. Ta miłość nie ma perspektyw. Dlatego patronuje jej Bóg Rzeczy Małych – drobnych, kruchych, ulotnych, nietrwałych, w których jednak skupia się cała nasza istota, bo to one określają nasze życie, jego jednostkowy wymiar.”

Może to krótkie streszczenie nie stanowi zachęty, może nie odkrywa wszystkich wątków powieści. Ale mówi o Bogu Rzeczy Małych, a ten pilnuje zdarzeń, które nie zawsze są radosne i szczęśliwe. Bo powieść Arundhati Roy wcale nie mówi o szczęśliwych rzeczach. Smutek i melancholia biją z kart powieści niemal przez całą lekturę. Jest to jednak szczególny smutek. Smutek opowiedzianej historii. Smutek losu. Smutek przeszłości, która decyduje o wszystkim.

Nie umiem napisać inaczej o „Bogu rzeczy małych". Nie czuję się na siłach… Wiem jednak, że to mimo wszystko przepiękna powieść. I uważam, że warto poświęcić jej swoją uwagę. W zalewie płytkiej literatury obyczajowej, opowieści takie jak „Bóg rzeczy małych” są wyjątkowe!

niedziela, 13 marca 2011

"Tęsknota atomów" - Linus Reichlin

„W pustej przestrzeni kosmosu, w której cząstki ciągle powstają z niczego, elektrony i protony powstają ex nihil i zaraz znikają, bo ich istnienie sprzeciwia się prawom natury. Przekładając to na ludzkie emocje, można by rzec, że skrucha ledwo się narodzi, zaraz znika…”

Nie, nie mogę się zgodzić, że „Tęsknota atomów” szwajcarskiego pisarza Linusa Reichlina to powieść kryminalna! Ta powieść zdecydowanie wykracza poza konwencje kryminału, nie spełnia norm, ani też nie liczy się z zasadami obowiązującymi w powieści kryminalnej. „Tęsknota atomów” już samym tytułem odsuwa skojarzenia gdzieś dalej, gdzieś, gdzie powieść kryminalna nie sięga. Rzeczownik ‘tęsknota’ kojarzy się raczej z powieścią obyczajową, może nawet z wątkami miłosnymi, wiąże się zdecydowanie z człowiekiem, z jego wnętrzem, z ludzkimi dramatami. ‘Tęsknota atomów’ zmienia natomiast ludzki stan przeżywania życia w pojęcie, które staje się nieczytelne. Bo o cóż może chodzić? Dosłowność staje się przeszkodą, która należy odrzucić, dopiero wtedy dociera do nas, że fizyczne pojęcie ‘atomu’ to w tym przypadku piękna metafora.

Tytuł powieści jest wielce metaforyczny i wcale nie trudno domyślić się wszystkich znaczeń tegoż tytułu. Bo Linus Reichlin ze swojej powieści uczynił piękną przypowieść o sile ludzkich uczuć, o pragnieniu poznania prawdy, o poszukiwaniu ulgi, akceptacji, jak również o potrzebie bliskości drugiego człowieka. I te wszystkie refleksje, które pojawiają się po zakończonej lekturze, świadczą o tym, o czym napisałam w pierwszym zdaniu.

Bo choć pojawia się wątek kryminalny powieść właściwie kryminałem nie jest. Trafniejszym określeniem byłoby nazwanie „Tęsknoty atomów” powieścią obyczajową z wątkiem kryminalnym i przygodowym w tle. Owszem, głównym bohaterem jest belgijski policjant, Hannes Jensen, ale należałoby wspomnieć, że poznajemy go w przeddzień odejścia na emeryturę. Owszem, tajemnicza śmierć pewnego Amerykanina w brugijskim hotelu i zniknięcie jego dwóch synów, bliźniaków, staje się przyczyną śledztwa, ale to śledztwo Hannes Jensen prowadzi na własną rękę. I co ważne, przypadkowo spotkana kobieta, Annick O’Hara i związany z nią wątek, zamienia śledztwo w sprawie kryminalnej w tajemniczą wyprawę na inny kontynent w poszukiwaniu rozwiązania dziwnych zagadek.

Zaskakuje również pasja Hannesa Jensena: fizyka. Dziedzina nauki, która dla mnie stanowi czarną magię. Nigdy nie potrafiłam zrozumieć praw fizyki i wciąż stanowią one dla mnie tajemnicę, której nawet nie próbuję rozwiązać. Co ważne, tego podstawowego składnika materii, atomu, nie potrafię sobie wyobrazić! Dlatego „Tęsknota atomów”, w której bohater przekłada prawa fizyki i tłumaczy nimi porządek i nieporządek świata, stanowiła dla mnie wyzywającą lekturę. Choć eksperymentu z podwójną szczeliną, jaki Hannes Jensen pragnie przeprowadzić na emeryturze, jak również wyrzutni elektronów i ekranu z detektorami, ni w ząb nie pojmuję, to jednak sposobem, w jaki Hannes Jensen fizycznym pojęciem entropii tłumaczy prawa rządzące światem, byłam zafascynowana.

W „Tęsknocie atomów” fizyka zostaje ujarzmiona i jej prawami Linus Reichlin stara się tłumaczyć działania podejmowane przez Hannesa Jensena i Annick O’Harę. Ale nie sądźcie, że powieść przez to traci. O nie! Fantastyczne metafory i porównania ludzkich zachowań i zdarzeń np. do tęsknoty atomów za kompletnością, są niezwykle wymowne. Czy pojedynczy ludzie nie pragną być z kimś? Czy nie pragną bliskości drugiego człowieka? Czy podejmowane decyzje zawsze mają racjonalne wytłumaczenia, a może cuda we wszechświecie się jednak zdarzają? Fizyka zakłada i takie możliwości.

„Tęsknota atomów” to powieść o kruchości chwili i właściwym momencie na zadzianie się jakiegoś zjawiska. Tym ciekawsza, że mamy tu również do czynienia z ludowymi wierzeniami mieszkańców Meksyku. Z wiarą w uzdrawiającą moc modlitwy, z tajemniczymi obrzędami, które fascynują i zarazem przerażają. Powieść nie ma jednoznacznego zakończenia. Po lekturze pozostała mi tęsknota za ciągiem dalszym, za kompletnością zdarzeń, za głębszym wyjaśnieniem kilku zagadek.

niedziela, 6 marca 2011

"Odwet" - Kristina Ohlsson


„Odwet”, powieść młodej szwedzkiej pisarki Kristiny Ohlsson, to nie tylko kryminał. To świetna powieść, w której oprócz policyjnego śledztwa w sprawie kilku morderstw, pojawiają się również treści dotykające ważnych problemów społecznych oraz wątki dotyczące życia osobistego członków grupy śledczej sztokholmskiej policji. I te trzy elementy: sprawa kryminalna, problem społeczny i życie osobiste śledczych, powodują, że „Odwet” czyta się jednym tchem i lektura 400 stron trwa niezwykle szybko i krótko.

Ponieważ nie posiadam wiedzy na temat innych, znanych szerokiej publiczności, skandynawskich kryminałów, nie mogę porównywać książki Kristiny Ohlsson ani też tworzyć żadnych rankingów na temat pozycji, znakomitości, czy też poczytności tychże kryminałów. Owszem, nie żyję na odludziu i wiem, że popularność kryminałów rodem ze Skandynawii to zjawisko wybitne i ogólnoświatowe, ale mi jakoś do tej pory udawało się nie uczestniczyć w nim. Pewnie dlatego moje pisanie o książce Kristiny Ohlsson może być uboższe o całą masę wartości, symboli czy też różnych odnośników do tegoż zjawiska. Ale na pewno moje wrażenia z lektury są przez tą moją niezamierzoną alienację pozytywnie obiektywne i bije od nich świeżość. (Ależ sobie schlebiam!)

Powiem zatem, że powieść Kristiny Ohlsson czytało mi się znakomicie i odważę się przyznać, że prawie do końca nie byłam pewna, kto zabił i jakie są motywy. Może to świadczyć o mojej małej inteligencji, błyskotliwości czy też uważności, albo o bardzo dobrze skonstruowanej fabule, rzetelnym poprowadzeniu akcji powieści i bawieniem się w berka z czytelnikiem. Jeśli założymy prawdziwość drugiej opcji, to możemy stwierdzić, że Kristina Ohlsson napisała świetną powieść kryminalną. I ja będę się trzymała tej ewentualności.

Mamy w „Odwecie” dwa miejsca akcji: Sztokholm i Bangkok. Czas akcji: rok 2008. Mamy podwójne morderstwo małżeństwa pastora Jakoba Ahlbina i jego żony Marji. Jest śledztwo w tej sprawie, którym zajmuje się czwórka policjantów: Alex – szef grupy, Peder i Joar – nieznoszący się młodzi policjanci oraz Fredrika – co ciekawe, policjantka będąca w zaawansowanej ciąży. I jest jeszcze kilka faktów, które sprawiają, że „Odwet” czyta się nie tylko jak kryminał, ale i jako powieść obyczajową, z wyraźnym akcentem na ogromnie ważny społecznie problem. Tym problemem jest nielegalny przemyt uchodźców z Azji do Szwecji. To wokół tego społecznego problemu zbudowana została akcja powieści.

Poszczególni bohaterowie „Odwetu” ze swoimi własnymi problemami rodzinnymi, oprócz pierwszoplanowego śledztwa, dostarczają czytelnikowi dodatkowych wrażeń. Ukazanie ich osobistych problemów życiowych nie czyni z nich postaci wyjątkowych, ani też obdarzonych nienaturalną siłą psychiczną. Nie, Kristina Ohlsson pokazuje policjantów, jako najzwyklejszych ludzi borykających się z problemami znanymi prawie każdemu: kłopoty małżeńskie, oddalanie się od najbliższych, albo związek z kimś żonatym. Ich prywatność została ukazana tak, jakby była życiem kogokolwiek z nas. A to czyni z czwórki policyjnych bohaterów ludzi, wobec których odczuwamy dobrze znane współczucie, jak również sympatię.

Sama sprawa kryminalna, i co rusz pojawiające się nowe okoliczności, tworzą ciekawą historię, w której główną rolę odgrywa … człowiek. Człowiek pragnący wolności, miłości, zrozumienia.

Poruszenie przez Kristinę Ohlsson problemu uchodźców i nielegalnych przerzutów ich do krajów Europy dodatkowo czyni z „Odwetu” książkę wartą uwagi. Bo jest to przecież sprawa, o której słyszy się nie od dziś. Ucieczki ludzi z krajów ogarniętych wojną i biedą. Ich walka o godne życie w innym kraju. Ich wysiłki o lepszą przyszłość dla własnych dzieci. To bolączki współczesnego świata. Nie wystarczają działania podejmowane przez liczne organizacje walczące o prawa człowieka. Ta sprawa to wciąż tykająca bomba.

Oczywiście nie będę zachwalać wyjątkowości „Odwetu” Kristiny Ohlsson, bo byłaby to gruba przesada. Jest to świetnie skonstruowana powieść kryminalna z elementami obyczajowo-społecznymi. Ale na pewno wielbiciele skandynawskich kryminałów wskazaliby lepsze. Dla mnie jednak, dla nowicjusza, jeśli chodzi o tą tematykę, jest to znak, że mogę spokojnie sięgać po ten gatunek. Bo gwarancji dobrej lektury jestem już pewna.

No i chętnie sięgnę po wcześniejszą powieść Kristiny Ohlsson, po „Niechciane”, jak również po kolejne, które mają się wkrótce ukazać.