"Czytanie jest nałogiem, który może zastąpić wszystkie inne nałogi lub czasami zamiast nich intensywniej pomaga wszystkim żyć, jest wyuzdaniem, nieszczęsną manią."

"Malina" Ingeborg Bachmann

poniedziałek, 27 grudnia 2010

"Wieczór" - Susan Minot


„Wieczór” Susan Minot to powieść, co do której mam mieszane uczucia. Wpierw nie mogłam się wgryźć w sposób narracji, a kiedy już przyzwyczaiłam się do nieco hollywoodzkiego stylu, o ile można tak określić powieść, to wtedy zaczęło mnie irytować i nużyć zakończenie, którego spodziewałam się prawie od pierwszych stron. Konstrukcja powieści oparta na przeplataniu się czasu teraźniejszego ze wspomnieniami leżącej na łożu śmierci bohaterki również mnie drażniła. Pomysł, aby fabułę oprzeć na wydarzeniach z przeszłości, które jako wspomnienia są serwowane czytelnikowi na przemian z obrazem aktualnego stanu zdrowia chorej kobiety, wydał mi się ciekawy. To zapewne skłoniło mnie do przeczytania powieści do końca. Jednakże im bliżej końca, tym bardziej czułam rozczarowanie. Pisarka nie zaskoczyła mnie niczym. Powieść nie wniosła we mnie nic, o czym wcześniej sama nie myślałabym. Choć, jak wspomniałam, pomysł wydał mi się wart uwagi. Ze skrawków wspomnień umierającej na raka Ann Lord, a może i nawet majak sennych, powstał portret kobiety, która żegnając się z życiem cofa się do bodajże najcenniejszej jego chwili. Do czasu, w którym doznała prawdziwej miłości. Tak mogłabym określić fabułę „Wieczoru”. Jednakże mam wątpliwości i czuję rozgoryczenie, że świetny pomysł na powieść został zmarnowany. Bohaterka wydała mi się nieco naiwna i niedojrzała. A przecież mając taki temat można było stworzyć genialną historię.
Nie oczekiwałam zatem mocnego uderzenia, nie szykowałam się na ostre cięcie. Wiedziałam, jak zakończy się ta powieść. Zastanawiałam się nad treścią, na ile ja bym ją urozmaiciła.

„Wieczór” to jednak nie jest zwykłe czytadło i książka pozbawiona pewnego piękna. Tego odmówić autorce nie mogę. Bo na swój sposób to piękna opowieść o życiu, o umieraniu i o miłości. Miłości z góry skazanej na niespełnienie. Miłości, która spływa na człowieka, jak grom z jasnego nieba i równie gwałtownie zostaje zabrana. Miłości, która w ostatnich chwilach życia pobudza umysł chorego człowieka i ubarwia oczekiwanie na śmierć.

W życiu człowiek spotyka na swojej drodze mnóstwo ludzi. Niektórzy zostają na dłużej, na lata, są nam bliscy. Inni pojawiają się na chwilę, czasem krótszą, czasem dłuższą. Pojawia się pytanie, którzy wywierają większy wpływ na nas samych? Ci, którzy są z nami od lat? A może ci, którzy kiedyś się pojawili, aby szybko odejść? W życiu głównej bohaterki pojawił się taki człowiek, na krótką chwilę, by zmienić wszystko. By zagarnąć tę część duszy i serca, której nie da się już odzyskać. I choć nie był obecny przez resztę życia, to wspomnienia jego dotyczące kotłują się z umyśle umierającej kobiety. Czy to rozrachunek z przeszłością? Nie. To raczej świadomość nieodżałowanej straty. To raczej pewność, że przeżyte życie miało wyglądać inaczej. Ja wiem, że to dość ckliwe. To gdybanie i użalanie się nad sobą. Ale jeśli tamto gwałtowne uczucie było tym jedynym, prawdziwym, a każde następne były marnymi próbami dorównania mu? Te rozważania są dość smutne i podejrzewam, że każdy, kto choć raz w życiu był prawdziwie zakochany, rozpamiętuje czasem te chwile. Rozpamiętujemy swoje decyzje. Rozpamiętujemy wybory. I właśnie te myśli nie dawały mi spokoju podczas lektury. Więc skoro powieść skłoniła mnie do jakichś refleksji, to chyba jest na plus dla niej.

Nie mogę napisać, że „Wieczór” zrobił na mnie wrażenie. Myślę, że liczenie na wrażliwość czytelnika, to za mało, aby z powieści zrobić wyjątkowe dzieło. Owszem, jest to książka wzruszająca i nastrojowa. Jednakże oprócz bazowania na prostych zabiegach i grze emocjonalnej, jaka ma wciągnąć czytelnika w świat przedstawiony, nie dostrzegłam niczego, co skłoniłoby mnie do zachwytu. Zabrakło mi w „Wieczorze” jakiegoś mocnego uderzenia. Jakiegoś przewrotu. Niespełniona i krótkotrwała miłość, jaką w młodości przeżyła umierająca Ann Lord, zbyt mocno przypominała mi sceny z jakiejś telenoweli, niż gwałtowny i pełen fascynacji i napięcia romans.

Może film, który powstał na podstawie tej powieści jest ciekawszy? Może, jeśli kiedyś go zobaczę, to przeżyję chwilę autentycznego wzruszenia? Czasem tak też lubię. Czasem bywam romantycznie kobieca i łza w oku się zakręci na nastrojowym filmie.

czwartek, 23 grudnia 2010

"Maczeta" - reż. Robert Rodriguez


„No, czy ja nie jestem lepsza niż, cała reszta pań, cały babski wyż, gdy mnie widzisz, czemu wołasz SOS, na mój widok SOS, SOS”

Ja Ci powiem, czemu wołasz SOS. Bo ja nie jestem łatwa. Bo ja nie jestem ułożona i potulna. Bo ja mam w głowie niezły bajzel. I niestety, mnie się kocha, albo nienawidzi.
A ja wołam SOS, kiedy próbuje się mnie wbić w sztywny gorset obłudnych zachowań. I nóż w kieszeni mi się otwiera, kiedy ktoś w mojej obecności nadużywa swej władzy. Również wtedy, kiedy widzę niesprawiedliwość i jestem bezsilna. I w takich chwilach pragnęłabym mieć za kumpla Machete Corteza! Bo to jest gość! Bestia, która w imię sprawiedliwości, załatwia porachunki z łajdakami. My mamy Janosika, ale ja tam wolę meksykańskiego Machete, którego stworzył Robert Rodriguez. A tak!

Mąż zrobił mi niespodziankę i kupiły bilety na najnowszy film Roberta Rodrigueza o jakże wdzięcznym tytule „Maczeta”. Aby tytuł nabrał właściwego zabarwienia emocjonalnego należy go przeczytać z odpowiednim impetem i lekką dozą grozy w głosie. Ja nie szydzę, ja mówię jak najbardziej poważnie.

No dobra. Co poniektórzy mogą sobie o mnie pomyśleć, że z wiekiem infantylnieję, ale ja naprawdę lubię takie filmy. Nie wymagam od nich żadnego zaangażowania, ani też refleksyjności. Oglądam, bo chcę się dobrze bawić. I bawię się dobrze. Owszem, czasem zakrywam ręką oczy, albo mocniej ściskam męża za ramię, ale to tylko potwierdza fakt, że bawię się dobrze. Po Robercie Rodriguezie można się spodziewać, że film będzie obfitował w hektolitry krwi, odcinane ręce, wypruwane flaki, itp. „Maczeta” wcale nie grzeszy świeżością, nowatorstwem, ani też pomysłowością. Chociaż jest taka scena, która budzi jednocześnie obrzydzenie i śmiech. Bo, żeby kilkunastometrowe ludzkie jelita wykorzystać jako … Ok, nie mogę przecież pozbawić Was tej przyjemności. ;)

Jak przystało na kino kasy B w „Maczecie” nie treść jest ważna, ale forma. Doprawiona koniecznym kiczem, absurdem, czarnym humorem i wyrafinowaną drwiną. Obsada aktorska błyszczy jak przystało! Dla mnie absolutną rewelacją było pojawienie się w filmie mojego niekwestionowanego idola, Stevena Seagala, grającego czarny charakter, który marnie kończy. Grający tytułową postać, Danny Trejo, powala swoją atrakcyjnością, pokiereszowaną gębą i pokerową miną. Ale jakoś nie przeszkadza to kobietom, które do niego lgną.

No to już wiecie, że byłam dziś w kinie. Na sali kinowej było może z 10 osób, bo przecież rodacy pędem stadnym buszują w tym czasie w hipermarketach, jakby jakiś kataklizm nadciągał? Bawiłam się wyśmienicie oglądając „Maczetę”. Ale Wam pewnie takie filmy nie odpowiadają. ;)

czwartek, 16 grudnia 2010

"Zeszyty don Rigoberta" - Mario Vargas Llosa

„Czytanie zmieniało sen w życie, a życie w sen, kładło w zasięgu małego człowieczka, jakim byłem, wszechświat literatury. Matka opowiadała mi, że najpierw pisałem dalsze ciągi przeczytanych historii, bo albo nie mogłem przeboleć, że się skończyły, albo chciałem poprawić zakończenie. I być może przez całe dalsze życie nie robiłem niczego innego niż to właśnie: bezwiednie przedłużałem w czasie, rosnąc, dojrzewając i starzejąc się, pełne uniesień i przygód historie, które wypełniały moje dzieciństwo.”

Jeśli powyższy fragment nic Wam nie mówi, to powinniście natychmiast przeczytać mowę noblowską Mario Vargasa Llosy – tegorocznego laureata Literackiej Nagrody Nobla. Nie bez przyczyny cytuję te słowa. Utkwiły mi one w głowie i jakimś chytrym sposobem przypomniały się akurat w chwili, kiedy skończyłam czytać „Zeszyty don Rigoberta” i usiadłam, aby napisać parę sensownych słów o tej książce. I biorąc pod uwagę te słowa Llosy, można się zastanawiać, czy historia o don Rigobercie, doni Lukrecji i przebiegłym Fonsito nie pojawiła się gdzieś, kiedyś w główce małego Maria? Bo musiał on mieć dość ciekawe dzieciństwo, skoro w tak młodym wieku czytane przez niego historie rozwijały jego wyobraźnię, wypełniały ją najróżniejszymi przygodami i pozostawiły w jego umyśle trwałe ślady. Wszak to te historie poznane w dzieciństwie dały zalążek pod późniejsze dzieła peruwiańskiego pisarza. Nieprawdaż? A zarówno „Pochwała macochy” i jej ciąg dalszy, czyli „Zeszyty don Rigoberta” to śmiałe i mocno pieprzne pozycje w dorobku Llosy. Raczej nie powinnam myśleć o nobliście, jako o wyuzdanym staruszku, ale momentami mam takie skojarzenie. Bo obie te powieści są pochwałą erotyzmu, subtelnego i zmysłowego, a nie taniej pornografii uprawianej tak licznie.

„Zeszyty don Rigoberta” to książka o nietuzinkowym estecie, znawcy sztuki ars amandi, pasjonacie sztuki w ogóle i przede wszystkim największym świntuchu zamieszkującym Limę. To książka o pięknej i równie zaprawionej w miłosnych gierkach doni Lukrecji. No i o tym trzecim, niby dziecku, niby młodzieńcu, aniołku i diabełku w jednym – mowa o Alfonso, synu don Rigoberta!
„Pochwała macochy” doczekała się ciągu dalszego, ale wcale nie byłabym pewna, czy ostatecznie zakończonego. Kto zetknął się już z trójką bohaterów, ten wie, że po nich można się spodziewać wszystkiego. Chyba nie przesadzę, jak również dodam, że równoprawnym bohaterem powieści stał się Egon Schiele – austriacki malarz, autor ekspresyjnych aktów kobiecych. Dlaczego? Ma to związek z pasją Fonsita.
„Pochwała macochy” kończy się małym skandalem, który w „Zeszytach…” już ucichł. Jaki to skandal zdradzić nie mogę i nie powinnam, aby ciekawość obu powieści nie zniknęła. Mogę tylko powiedzieć, że stęskniony don Rigoberto snuje swoje erotyczne fantazje o utraconej żonie. Donia Lukrecja znów ulega czyjejś presji, ale w przeciwieństwie do poprzedniej uległości, ta nie niesie ze sobą negatywnych skutków ubocznych. Chociaż… Natomiast mały Fonsito znów manipuluje, znów układa misterny plan i zasadzkę na swoich rodziców. Chociaż, czy aby na pewno?

Niesamowicie polubiłam postać don Rigoberto, choć zapewne w rzeczywistości bałabym się tego człowieka z różnych powodów. Charakterystyka jego osobowości nie przysparza żadnych problemów. Jest on przejrzystą i poukładaną osobą, ceniącą sobie piękno i dbającą o estetykę w życiu, zarówno w dzień, jaki i w nocy również. Według don Rigoberta podstawowym celem człowieczej egzystencji jest zaspokajanie pragnień. Czy muszę dodawać, jakich pragnień przede wszystkim? Ten uroczy sprzedawca polis ubezpieczeniowych (jakże banalne zajęcie dla takiego estety!) czuje wstręt do jakichkolwiek form stadnej służy. Nie znosi stowarzyszeń, organizacji charytatywnych, wszelakich zgromadzeń, kościołów i instytucji społecznych. Ale to nie dziwi, bo jego egocentryzm jest dość czytelny. Jednakże, mimo że jest przeciw instytucjonalizacji uczuć i wiary, jest jednak zwolennikiem i czcicielem tychże uczuć. Jest również obrońcą hedonizmu i indywidualizmu. O tak, specyficzne indywiduum z niego. I tak jak powyżej napisałam, niesamowicie polubiłam don Rigoberta, ale człowieka o tak nieprzeciętnej osobowości i zamiłowaniu do erotyzmu chyba nie potrafiłabym znieść na co dzień.

Mario Vargas Llosa zaskakuje fantazją iście ułańską. Chciałoby się rzec, że naszą szlachecką, jurną i sprośną, ale czyni to z takim namaszczeniem i elegancją, że daleko jej do naszej słowiańskiej nieco szorstkiej i mało wymagającej.

Swoje, dość mało związane z samą powieścią „Zeszyty don Rigoberta”, uwagi i refleksje zakończę drugim cytatem z mowy noblowskiej.

„Bylibyśmy gorsi, niż jesteśmy, bez dobrych książek, które czytamy. Bylibyśmy większymi konformistami, mniej niespokojni i mniej niepokorni, a duch krytyki, napęd postępu, w ogóle by nie istniał. Podobnie jak pisanie, także czytanie jest formą protestu przeciw niedostatkom życia. Ten, kto w fikcji szuka tego, czego mu brak, mówi, bez wypowiadania tego głośno, a nawet może tego nie wiedząc, że życie takie, jakim jest, nie wystarcza, by zaspokoić nasze pragnienie absolutu, tej podstawy ludzkiej kondycji; że powinno być lepsze. Wymyślamy fikcje, żeby móc przeżyć tych wiele żywotów, które chcielibyśmy mieć, choć mamy zaledwie ten jeden jedyny.”

Nie zostaje Wam nic innego, jak przeczytać całą mowę, jak również historię o Rigobercie, Lukrecji i Alfonso.

Cytaty z mowy noblowskiej pochodzą ze strony „Gazety”. Ale ja się cieszę, że w ostatnią sobotę kupiłam wydanie papierowe, skuszona kalendarzem na 2011 r. ze zdjęciami fotoreporterów „Gazety”, w którym wydrukowano właśnie wspominaną mowę Llosy.

środa, 8 grudnia 2010

"Kobiety bez mężczyzn" - Shahrnush Parsipur

Iran, połowa XX wieku i kobiety. Prawda, że wystarczy połączyć te trzy elementy, a powstaje intrygujący i fascynujący świat? Obca kultura, zderzenie z innym światem, w którym dominuje patriarchat, a kobiety noszą czador. Czas niezwykły, niespokojny. Kobiety poszukujące swojego miejsca w życiu.

Od pierwszych zdań czułam jak ten dziwny i tajemniczy świat wypełnia moją wyobraźnię. Niezwykle plastyczne obrazy, jakie stworzyła Shahrnush Parsipur, utkwiły w mojej głowie i chyba nie przesadzę, jeśli powiem, że „Kobiety bez mężczyzn” to następne warte uwagi odkrycie literackie, na jakie trafiłam w tym roku. Świat powieści tej irańskiej pisarki wydał mi się nieco baśniowy, nieco magiczny. Choć wcale nie traktuje o przyjemnych sprawach, bo momentami dotyka wręcz bolesnych kwestii życia irańskich kobiet. Powieść Shahrnush Parsipur dzięki nastrojowej atmosferze i subtelnej aurze tajemniczości odbieram niezwykle ciepło. Jej magia nie stanowi przeszkody, aby odnaleźć powagę i odkryć to, co tak naprawdę stanowi sedno tej powieści. W symbolice znajdziemy sens. Zostaniemy poruszeni, ale i zasmuceni. Bo „Świat bez mężczyzn” ma drugie dno.

Na okładce przeczytałam, że wydana po raz pierwszy w 1989 roku powieść Shahrnush Parsipur stała się powodem aresztowania autorki. Rząd irański wstrzymał dodruk książki, której nakład rozszedł się w niecałe dwa tygodnie. A wydawnictwo, w którym książka ukazała się, zostało zamknięte. Ze względu na represje i szykany pisarka musiała opuścić Iran i od kilkunastu lat mieszka w USA. Te informacje jedynie wzmagają ciekawość wobec książki. I dzięki nim odbiór „Kobiet bez mężczyzn” staje się podwójnie fascynujący. Oto mam w rękach książkę, która do dziś w ojczyźnie Shahrnush Parsipur jest niedostępna w oficjalnym obiegu. Oto mam książkę, która jest świadectwem czasów, świadectwem lęków irańskich kobiet, świadectwem walki o wolność. Prawda, że temat jest wyjątkowo ciekawy? Ja nie potrafię odmówić tej książce jej osobliwego i niepokojącego uroku. Zawsze świat widziany oczyma kobiet żyjących w krajach zdominowanych przez mężczyzn, gdzie tradycje kulturowo-religijne spychają płeć piękną do poziomu służącej i przedmiotu, budzą moją wojowniczą naturę. Utożsamiam się z takimi kobietami i mentalnie posyłam im dobrą energię, bo tylko tyle mogę zrobić.

O czym są „Kobiety bez mężczyzn”? To opowieść o pięciu irańskich kobietach. Mahdocht postanawia zerwać z dotychczasowym życiem nauczycielki i zamienić się w drzewo. Faezeh, cyniczna i wyniosła dwudziestoośmioletnia dziewica, wyrusza wraz z Munes w poszukiwaniu ogrodu. Munes, trzydziestoośmioletnia dziewica, która dwukrotnie była martwa, dotyka wiedzy, prawdy o kobietach i mężczyznach i zostaje obdarzona nadprzyrodzoną umiejętnością czytania w myślach. Pani Farrochlagha, dojrzała i wytworna kobieta pragnąca odnaleźć upragniony spokój po śmierci męża kupuje dom z ogrodem. Zarrinkolah zrywa z dotychczasową pracą w burdelu i rusza w stronę Karadż. Wszystkie pięć kobiet łączy ogród, miejsce upragnionego spokoju, tu kończy się ich ucieczka z „więzienia życia rodzinnego”. Tu ich los dopełnia się.

Opowieść Shahrnush Parsipur jest przepełniona poezją i niespotykaną w naszej kulturze nastrojowością. Podobieństwa do realizmu magicznego uderzają i zastanawiają. Dostrzegany w powieści oniryzm to dodatkowy atut książki. Poruszana problematyka nie pozostawia złudzeń, że pod przykrywką baśniowej aury mamy do czynienia z napiętnowaniem sztywnych konwenansów społecznych, hermetycznej tradycji, od której odstępstwa są wytykane i piętnowane. Kobiecość w wydaniu irańskim to nie traktowany z cynizmem przez zachodni świat mężczyzn feminizm. To karkołomna walka o przywileje, walka o wolność, walka o możliwość decydowania o sobie samej. Nawet, jeśli udaje się stworzyć enklawę bez mężczyzn, to ta walka wciąż trwa. Bo kobiety od pokoleń genetycznie uwarunkowane potrzebują dziesiątek lat, aby wyzwolić się spod jarzma kulturowych więzów. Aby zrzucić czador. Aby nie bać się rozmawiać o swojej seksualności. Aby stworzyć siebie na nowo.

Już kiedyś wspominałam, jak cenne dla przeciętnego czytelnika jest zamieszczanie w książce wstępu lub posłowia. Wydawnictwo Claroscuro zrobiło fantastyczną rzecz dołączając do powieści posłowie autorstwa samej tłumaczki Alicji Farhadi (a tłumaczenie jest z języka perskiego). W posłowiu czytamy o pojęciu szarm, rozumianym jako cnota, skromność, kobiecy honor. Szarm z jednej strony stało się kobiecym więzieniem, ale i przywilejem, o który walczono. Ta wiedza staje się niezbędna, aby wnikliwiej zrozumieć głos Shahrnush Parsipur. W posłowiu tłumaczka nazywa po imieniu te spostrzeżenia, które pojawiają się w trakcie lektury. Własne refleksje zostają skonfrontowane z wiedzą objaśniającą okoliczności powstania powieści Shahrnush Parsipur.

W tym roku na ekrany kin wszedł film innej znanej irańskiej artystki Shirin Neshat inspirowany prozą Shahrnush Parsipur. Liczę na to, że uda mi się go kiedyś obejrzeć.

(Aha. Książkę sama sobie kupiłam na Mikołaja!)


poniedziałek, 6 grudnia 2010

fragment mojego opowiadania

Może nie powinnam z tym wychodzić. Może powinno nadal leżeć wciśnięte w najciemniejszy kąt szafy. Może to tylko moje młodzieńcze wygłupy, próby autokreacji. Nieudolne, nieco naiwne, inspirowane fantastyką naukową. Ech… Zdecydowałam się, aby światło dzienne ujrzał fragment dłuższego opowiadania, które napisałam w 1999 r.
Komentowanie wskazane. Krytyki się nie boję. ;)

Karla

Zamknęli ją w pustym pokoju. Nic, oprócz przewróconego pod ścianą krzesła. Nawet okna nie ma! Wepchnęli ją siłą i tak zostawili.
Usiadła na krześle i zaczęła wnikliwie badać swoją sytuację.
Siedziała w domu i pisała swoją kolejną książkę. Wpadli Oni i bez słowa zmusili ją do oddania rękopisu. Musiała pójść z Nimi. Nie wie jak długo trwała podróż Ich samochodem, bo zasłonili jej oczy czarną przepaską, straciła poczucie czasu. Czuła, że wożą ją w kółko dla zmylenia. Zupełnie nie wie, gdzie się znajduje.
Siedzi na krześle w pustym pokoju. Białe ściany, biały sufit i biała wykładzina na podłodze. Krzesło także jest białe. Patrzy na sufit, kilka świecących neonówek mocno razi ją w oczy. To światło jest niesamowicie mocne! Czuje jak pot spływa po jej zmęczonym ciele. Zdejmuje dżinsową kurtkę i wiesza ją na oparciu krzesła. Nie jest w stanie trzeźwo myśleć. Światło rozproszone po białych ścianach zaczyna rozgrzewać całe pomieszczenie. Czuje, że zaraz zemdleje, duszno jej, rozpina koszulkę i chce ją zdjąć...
...

Widzę jak słodko śpi na podłodze, od kilku godzin jest nieprzytomna. Zostawiliśmy ją w Sali, aby prowadzić obserwacje. Światło sprowadzone z Domu umożliwiło nam bezbolesne uśpienie jej. Pamiętam jak chciała zdjąć koszulkę, nie zdążyła, osunęła się powoli na podłogę i zasnęła.
Nie wiem, czy nie powinniśmy zmniejszyć natężenia światła, zbyt szybko działa na niektórych Wybranych. Nie daje im szansy na żaden odruch obronny. Nie dość, że nie wiedzą, co się z nimi stało, to jeszcze mdleją przestraszeni. Ale my mamy wtedy możliwość na obserwacje!
Minęło dziesięć godzin i nic się nie wydarzyło. Do cholery! W innych przypadkach po siedmiu godzinach zaczyna się już coś dziać. A ona ciągle śpi! Szkoda, że nie mogę wejść
w jej sen. Coś jest nie tak! Na pewno! Muszę tam wejść i to sprawdzić.
...

Jestem cała i zdrowa, to dobrze, tylko dalej nic z tego nie rozumiem, co Oni mi zrobili?
Nie mogę się ruszyć. Co się dzieje!? Nic nie widzę! Co mi jest!? Przecież czuję się dobrze, tak mi lekko...
...

Ona od czterech godzin powinna już się przebudzić. Dlaczego ona jeszcze tego nie zrobiła? Przecież wszystkie parametry są prawidłowe. Jej stan wskazuje na odpowiedni moment przebudzenia. Musimy zmienić natężenie światła, ona jest chyba wyjątkowa, to nowe stadium Wybranych. Ciekawe czy wielu Wybranych doszło do tego etapu, co ona, ilu ich może jeszcze żyć? Jeszcze nie tak dawno było nie do pomyślenia, żeby człowiek dalej się rozwijał. Wymknęli się nam spod kontroli!
...

Właśnie zaczęło się przebudzanie. Główny zaobserwował powolne ruchy jej ciała, za chwilę nastąpi zupełne przebudzenie.

Ona chyba zupełnie nie wie, co się z nią dzieje, myśli pewnie, że nie żyje. Powoli opuszcza ludzkie ciało. To najpiękniejszy widok, jaki można gdziekolwiek zobaczyć. Błękitnawa energia odłącza się od ciała. Na razie jest bezkształtna, unosi się i rozlewa w powietrzu.
Czuję, że ta kobieta musi być kimś ważnym. Nie wszyscy mają tak intensywny odcień błękitu, ona wręcz emanuje żywym błękitem.

Główny podziwiał moment odłączenia się jej od ciała. Chciał, aby ta kobieta była jego. Żadna z ziemianek nie zrobiła na nim takiego wrażenia jak ona. Postanowił jej pomóc. Wykraść ją
z laboratorium, co wcale nie jest takie trudne. Zdarzały się wcześniej przypadki, że człowiek nie opuszczał swojego ciała. W żaden sposób nie potrafili go odłączyć. Powie Reszcie,
że i ona jest takim przypadkiem. Zostawi ciało, które i tak jest już bezużyteczne, a ją przeniesie w sobie w bezpieczne miejsce.
...

Boże, pomóż mi, co mi jest, dlaczego nic nie widzę!?

Powoli zaczęła unosić się w górę. Czarna przestrzeń, jaka ją otaczała rozpłynęła się i ujrzała te same ściany, ten sam pokój, w którym ją zamknęli. Unosiła się pod sufitem przerażona widokiem siebie leżącej na podłodze. Nie mogła zrozumieć jak to możliwe, że widzi samą siebie. Postanowiła zejść niżej i spróbować połączyć się z ciałem, ale to jej się nie udało.
Światło sprowadzone przez Nich z Domu powodowało, że ludzie opuszczali ciała bezpowrotnie. Każdego, kogo poddawali eksperymentom umieszczali w specjalnych pokojach, gdzie obserwowali ich zachowanie. Żaden Przebudzony do końca nie wiedział, co się z nim stało. Nie wiedział czy żyje, nie wiedział gdzie jest, ani co się wokół niego dzieje.
Przebudzeni różnie reagowali na zamknięcie w białych pokojach. Jedni stawali się agresywni, usiłowali walczyć, próbowali zrozumieć sytuację. Inni bez żadnego oporu ani ciekawości czekali w spokoju.
Ona o tym nie wiedziała. Przez całe życie nie miała pojęcia, co robią w Laboratorium. Jak całe społeczeństwo myślała, że to jakaś specjalna klinika dla ważniaków.
Przestraszona stanem rzeczy usiadła obok swojego ciała i zaczęła się zastanawiać. Wtem spostrzegła, a raczej poczuła, że jest energią, myślą, bezkształtną świadomością. Usiłowała zobaczyć siebie, swoje ręce, nogi, ale nie widziała nic prócz błękitnego światła. Przypomniała sobie, że kiedyś słyszała o śmierci klinicznej, o wędrówce poza ciałem, ale przecież nie miała żadnego wypadku, nie była w szpitalu, więc co mogło wytrącić ją z ciała. Tego nie mogła zrozumieć.
...

Główny powoli otwierał drzwi do pokoju, w którym się znajdowała. Czuł, że ona go obserwuje. Denerwowało go to, że ona pozostawała nadal bezkształtną energią. Najwidoczniej nie zdaje sobie sprawy z tego, że może kontrolować swój wygląd.
Wyciągnął dłoń w jej stronę, uśmiechnął się i zaczął rozmowę.
...

„Ktoś otwiera drzwi, gdzie mam się ukryć?”  Zobaczyła jak do pokoju wchodzi młody człowiek, mniej więcej 30-letni, ubrany w biały fartuch. Wyciągnął do niej dłoń. I to, co ją zaskoczyło, to fakt, że wyciągnął rękę do niej, a nie do jej ciała, wciąż leżącego obok. „Więc on wie, co się ze mną stało! Muszę uważać; jakie on ma zamiary?” Nagle usłyszała słowa:
- Witam panią, proszę się nie bać, nic się pani nie stało, to znaczy pani obecny stan jest pod zupełną kontrolą.
- Co mi jest? – dlaczego czuję, że żyję, a moje ciało leży na podłodze. Co mi zrobiliście? I gdzie ja jestem?
- Proszę się uspokoić, wszystko pani wytłumaczę, ale pierwsze chciałbym prosić panią o przysługę. Tylko proszę o spokój. Naprawdę nic złego się nie stało.
Gdy tak do niej mówił poczuła w sobie straszną złość. Jak on może mówić, że nic jej nie jest. On wie, co się z nią stało i spokojnie do niej mówi. Dlaczego nie zwraca uwagi na ciało, dlaczego? On rozumie jej sytuację! – takie myśli przebiegały w jej świadomości.
- Czym mogę panu służyć – spytała z ironią, bo sytuacja wydawała jej się niedorzeczna.
- Proszę niech pani zechce przybrać kształt ludzki. Pani nie wie o tym, że pani może wrócić do normalnych kształtów. Niech pani pomyśli o tym, że chce być pani z powrotem kobietą. Proszę spróbować. Zdziwiła się jego prośbą, „o co tu chodzi”, spróbowała myśleć o sobie jak o kobiecie.
...

Główny stał i obserwował jak błękitnawa energia przybiera kształt kobiety. Widział jak formują się ręce, nogi, twarz, długie włosy... I mimo, że kształt ten wciąż był błękitną energią, dostrzegł pełny zarys młodej kobiety.
- No widzi pani, jakie to proste.
- No tak, ale, ale jak,... co, dlaczego... Niech mi pan wytłumaczy, co mi jest? – pytała i czuła, że może mu ufać.
- Przebudziliśmy panią.
- Co?
- No tak, po prostu została pani przebudzona, opuściła pani ziemskie ciało. Czy nie czuje się pani wolna?
- Jak to?, opuściłam swoje ciało? Ale ja wcale nie chciałam, mnie w nim było dobrze! Jakim prawem to zrobiliście?
- Została pani wybrana. Niewielu z ludzi może tego doświadczyć. Tylko nieliczni mają tą możliwość.
- Ale co się teraz ze mną stanie? Czy mogę wrócić do ciała?
- Niestety nie jest to możliwe.
- A kim pan jest?
- Jakby to pani wytłumaczyć?! Czy wierzy pani w boga?
- Tak – odparła nieco zdziwiona, ale co to ma do rzeczy?
- No więc jestem jednym z pracowników boga.
- Co? – zdziwiła się. Jest pan aniołem?
- Niezupełnie.
- A kim?
- Widzi pani, my zajmujemy się przebudzeniami ludzi wybranych. A aniołowie odprowadzają wszystkich bez wyjątku, na Drugą Stronę.
- Więc ja umarłam?
- Nie. Pani już nigdy nie umrze. Ci, którzy umierają zostają zabrani na Drugą Stronę. Oni wiedzą, że już nie żyją tu na ziemi, że nie mają powrotu na ziemię, wiedzą, co się z nimi stało. W pewnym sensie to oni żyją, ale w innym wymiarze. Żyją życiem nieziemskim. Natomiast pani została wybrana, naznaczona i obdarowana pewną Mocą, dlatego przebudziliśmy Panią. Pani żyje w każdym wymiarze, choć nie posiada pani tu na ziemi ciała.
...

Gdy tak tego słuchała, powoli zaczęła rozumieć, co się jej przydarzyło. Z trudem, ale uśmiechnęła się do tego mężczyzny i zapytała.
- Co się teraz ze mną stanie?
- Właśnie, dlatego tu jestem – zaczął wyjaśniać Główny. Chcę pani pomóc. Musi pani wiedzieć, że nikomu z nas nigdy nie wolno porozumiewać się z przebudzonymi. Pozostają oni pod zupełną kontrolą naszego laboratorium i stąd nie wychodzą, dopóki nie zostaną wezwani przez Dom.
- Co to jest Dom?
- To siedziba Najwyższego, w pani rozumieniu boga.
- To dlaczego pan mi o tym mówi, skoro jest to zabronione.
- Chcę panią stąd zabrać. Wydaje mi się, że muszę panią ochronić przed obserwacjami, mogą źle na panią oddziaływać.
- Dlaczego? Nic z tego nie rozumiem.
- Po prostu muszę panią stąd zabrać i ukryć przed resztą. Nikt nie wie, że z panią rozmawiam. Reszta jest teraz w Domu, zostali wezwani, a mnie powierzono kontrolę nad laboratorium. Musimy wykorzystać ten moment i wyprowadzić panią z Laboratorium.
- Ale jak? przecież każdy zobaczy, że nie jestem człowiekiem – zawahała się przez moment i poprawiła – że nie mam ciała ludzkiego.
- To nic. Jest na to sposób. Nikt pani nie zauważy, gdy połączy się pani z moim ciałem.
- Co?
- Ja także mam wygląd przebudzonego, a to ciało jest tylko ziemską powłoką, jak my to nazywamy.
- Nie wierzę panu!
- Mogę to udowodnić.
...

Główny oddzielił się od ciała, tak szybko, że nie mogła tego pojąć. Zobaczyła zarys młodego mężczyzny, który tak jak ona emanował niebieskim światłem. Tylko nieco ciemniejszym.
- I co, teraz mi pani wierzy? – spytał, a ona dostrzegła na jego niebieskiej twarzy wyraźny  uśmiech. Była zdumiona jego wyglądem. Tak jakby jakaś świecąca na niebiesko przeźroczysta mgła przybrała kształt ludzki. Wyraźnie widziała, że ten mężczyzna to świetlisty kształt.
- Tak wierzę panu. Co mam zrobić?
W trakcie jej pytania Główny z powrotem połączył się z ciałem. Po prostu w niego wszedł. Poczuła dziwny dreszcz przebiegający ją z góry na dół. „Jak mam się z nim połączyć, kiedy to wygląda nieco dwuznacznie” – uśmiechnęła się i zapytała.
- Ale czy to nie jest dziwne, żebym ja kobieta połączyła się, jak to pan mówi, z pana ciałem? Przecież to trochę dziwne.
Główny uśmiechną się, zrozumiał, o co jej chodzi. Miała opory, bo on był mężczyzną.
- Gwarantuję pani, że nic złego się nie stanie. Istnieje możliwość bezpośredniego kontaktu, ale proszę się nie obawiać, do współbycia nie dojdzie.
- Do współbycia? – zapytała nieco zdziwiona i zażenowana.
- Owszem istnieje możliwość naszego współbycia, ale to może się stać wyłącznie poza ciałem człowieka, który jest naszym nosicielem.
- Rozumiem, czy będę czuła to samo, co pan?
- Nie. Będzie pani czuła moją obecność jakby w sobie, tak jak ja będę czuł pani obecność, ale nasze świadomości pozostaną osobno, nie będę słyszał pani myśli, jeśli pani się bezpośrednio do mnie nie zwróci. Proszę do mnie podejść.
...

Powoli podeszła do młodego mężczyzny i zatrzymała się tuż przed nim. Zawahała się, ale nagle poczuła jak mężczyzna zrobił krok i połączył się z nią. Znalazła się nagle w ciele człowieka, spojrzała w dół zobaczyła nogi, uniosła ręce, dotknęła nimi głowy.
- I co jak się pani czuje? - usłyszała nagle głos, który dobiegał z jej wnętrza. Owszem czuła, że w tym ciele są dwie osoby. Ona i ten mężczyzna.
- Czuję się dziwnie, wiem, że pan jest obok, ale czuję się niezręcznie, bo jestem w ciele mężczyzny.
- Proszę się nie obawiać – zaczął wesoło tłumaczyć – to ja jestem głównym użytkownikiem tego ciała i to ja kontroluję jego życie, ruchy i mowę. Panią odczuwam, jako kogoś, kto stoi tuż obok mnie, słyszę panią w sobie. Pani także mnie słyszy. Możemy się porozumiewać myślami. Gdy ja będę mówić, kierować ludzkim ciałem, pani będzie po prostu moją dodatkową pasażerką. Pani nie może rozmawiać z innymi ludźmi, z resztą Laboratorium. Oni wszyscy będą postrzegali tylko mnie. O pani istnieniu we mnie nie będą wiedzieli, ale musi pani uważać, by nie pokazać się nikomu.
- Jak to?
- Istnieje możliwość wypadnięcia. Dlatego musi pani uważać.
...
c.d. n. (albo i nie)

poniedziałek, 29 listopada 2010

Mini wywiad z Pawłem Pollakiem o kryminale i nie tylko.

Mój własny wywiad z panem Pawłem Pollakiem przeprowadzony w związku z wydaniem książki "Między prawem a sprawiedliwością":

Jest Pan tłumaczem literatury szwedzkiej, wydawcą a także pisarzem. Właśnie ukazała się trzecia po „Niepełnych” i „Kanalii” Pana książka: „Między prawem a sprawiedliwością”. Moją sympatię zaskarbił sobie Pan dzięki „Niepełnym”, wzruszającej powieści obyczajowej o niepełnosprawnych ludziach zmagających się z życiem. „Kanalia” jak również najnowsza Pana książka to powieści kryminalne. Jest Pan świetnym obserwatorem rzeczywistości, nie tylko naszej polskiej. Błyskotliwością spostrzeżeń oraz stylem i językiem powieści udowadnia Pan, iż nie wystarczy dobry warsztat, by napisać książkę, potrzebne jest coś więcej, talent. Co znaczy dla Pana bycie pisarzem?

Paweł Pollak: Najpierw spełnienie dziecięcych marzeń. Kiedy mama zapytała, kim chcę być, gdy dorosnę, powiedziałem, że pisarzem. Rodzicielka ukróciła jednak moje zapędy, mówiąc, że pisarz musi wymyślać zupełnie nowe rzeczy, a to rzeczywiście wydało mi się niewykonalne. Gdy dorosłem, nie paliłem się do pisania, bo nie miałem w sobie tej megalomanii czy nawet bufonady, niezbędnej każdemu adeptowi pisarstwa: przekonania, że potrafię stworzyć fikcyjną historię, która zaciekawi innych. No bo rozumiem, że pojadę do Nowego Jorku i napiszę stamtąd reportaż, to może zainteresować ludzi, rzeczywistość jest ciekawa, ale dlaczego mieliby czytać o jakichś wymyślonych przeze mnie prawnikach? Pewną przeszkodę stanowił również zawód tłumacza literatury: z jednej strony doskonale przygotowuje warsztatowo do pisarstwa, z drugiej strony kiedy człowiek tłumaczy takiego geniusza jak Hjalmar Söderberg i widzi perfekcję języka i stylu, głębokość refleksji, to myśli sobie, że za wysokie progi. No ale nabrzmiała we mnie historia opowiedziana w „Kanalii”, nabrzmiały samotność i cierpienie takich ludzi jak Edyta i Jacek z „Niepełnych” i musiałem przelać je na papier.

Bo bycie pisarzem to również mój protest przeciwko światu. Głęboko się nie zgadzam, żeby tacy podli ludzie jak bohaterka „Kanalii” mogli bez cienia refleksji krzywdzić innych, żeby księża, którzy chcą mnie uczyć moralności, gwałcili dzieci, żeby ludzie byli chorzy, niepełnosprawni, samotni, cierpiący. A jednocześnie doskonale wiem, że świata nie zmienię, nie poprawię. Był okrutny i niesprawiedliwy w przeszłości, taki jest teraz i taki zostanie pewnie na wieki. A ja mogę tylko powiedzieć, że mi się to nie podoba. Z pełną świadomością, że mało kogo to obejdzie, a najmniej tych, którzy i tak nie najlepszą rzeczywistość swoim postępowaniem czynią jeszcze gorszą. Tym cenniejsi są dla mnie czytelnicy, którzy czują tak jak ja, którzy czytając „Niepełnych” uronią parę łez. Jak Pani. I muszę podziękować Pani za recenzję tej książki, bo chyba rzadko się zdarza, żeby recenzent tak trafnie odczytał powieść, całkowicie zgodnie z intencjami pisarza, bez doszukiwania się sensów, których w jego utworze nie ma.

Ale oczywiście moje pisarstwo nie wypływa tylko ze sprzeciwu. Stworzenie nowego świata, swoistego mikrokosmosu, postaci, które stają się tak realne, jakby były z krwi i kości, opowiedzenie historii, która czytelnika wciągnie i do głębi go poruszy, to ogromna satysfakcja. Karolina Sykulska napisała żartobliwie w swoim „Bestsellerze”, że człowiek po wydaniu powieści czuje się „jak Stwórca szóstego dnia wieczorem”. Coś w tym jest.

Skąd u Pana zainteresowanie kryminałem? Łatwiej czy trudniej napisać kryminał?

Kryminał pozwala pokazać zjawiska ekstremalne. Normalnie ludzie się nie mordują i trzeba dużego wyczucia, żeby morderstwo w powieści obyczajowej nie wypadło sztucznie. Wiele osób odbiera „Niepełnych” i „Kanalię” jako książki o całkowicie odmiennej tematyce, tymczasem nie do końca tak jest. W obu zasadniczy motyw stanowi miłość, przy czym w „Kanalii” ta miłość przeradza się w skrajną nienawiść. Ale właśnie, żeby pokazać jej skutki, musiałem sięgnąć po formę kryminału. I to forma tych dwóch powieści jest zupełnie inna.

Kryminał odpowiada też mojemu temperamentowi, lubię zagadki logiczne, szachy, a pisanie powieści kryminalnej przypomina trochę wymyślanie i rozwiązywanie takiej zagadki albo zadania szachowego. I rzeczywiście jakoś łatwiej mi się tworzy w tym gatunku. W tej chwili mam już gotową następną książkę, powieść kryminalną pt. „Gdzie mól i rdza”, która ma taką samą objętość jak „Niepełni”. Pisałem ją przez siedem miesięcy, tymczasem nad „Niepełnymi” pracowałem całe trzynaście.

Akcja w „Między prawem a sprawiedliwością” dzieje się w Nowym Jorku. Bardzo dobrze orientuje się Pan w realiach tego miasta. Czy jest to wynik doświadczenia osobistego, czy tylko znakomitej i wytrwałej pracy badawczej? Dlaczego akurat to Nowy Jork, a nie jakieś polskie miasto, stało się miejscem, w którym umieścił Pan akcję swoich czterech opowiadań zamieszczonych w „Między prawem a sprawiedliwością”?

Ogromnie cieszy mnie ta ocena, że bardzo dobrze orientuję się w realiach Nowego Jorku, bo rzeczywiście nigdy tam nie byłem. Natomiast akcję musiałem umieścić w USA, bo europejski (a więc i polski) system prawny nie pozwala tak wyraziście pokazać dylematów, które zapowiada tytuł. Przykładowo takiego, że wiemy, kto jest mordercą, ale nie możemy go skazać, ponieważ pistolet, z którego strzelał, został zabezpieczony jako dowód w sposób niezgodny z przepisami. W Europie nie obowiązuje tzw. zasada owoców zatrutego drzewa i taki pistolet zawsze będzie można przedłożyć w sądzie jako dowód, a w USA nie. Nie rozstrzygając, który system jest lepszy, można pokusić się o stwierdzenie, że amerykański wypada atrakcyjniej na filmowym ekranie i kartach powieści. A że bardzo lubię książki i filmy, których akcja rozgrywa się w amerykańskiej sali sądowej, postanowiłem tam właśnie ją umieścić. Pisanie takich powieści, jakie samemu chciałoby się przeczytać, jest całkiem sensowną motywacją. Natomiast to, że pisanie o miejscach, w których się nigdy nie było, może dać znakomite efekty, pokazał już Karol May. A on nie miał dostępu do Internetu. Bo Internet okazał się największą pomocą, a konkretnie googlowska funkcja Street View. Przewodniki, które przestudiowałem, opisywały znane miejsca, atrakcyjne dla turystów, tymczasem mnie interesowało, jak wygląda jakaś zapyziała uliczka w Queens, bo w tej właśnie dzielnicy rozgrywa się akcja opowiadań. Nawet na mapie nie miałem całego Queens, bo jej wydawca uznał, że Nowy Jork to Manhattan, a reszta mało istotne przyległości (ponieważ chcę ten cykl kontynuować, nadal szukam mapy całego Nowego Jorku ze szczególnym uwzględnieniem Queens, więc jakby ktoś mi podpowiedział, gdzie takową można nabyć, byłbym wdzięczny). Istniało oczywiście niebezpieczeństwo, że w opowiadaniach zaplączą się jakieś polonizmy czy europeizmy, ale starałem się ich wystrzegać (tu zresztą pomogło doświadczenie w tłumaczeniu, gdzie trzeba się pilnować, żeby książki za bardzo nie spolszczyć), a przyjaciele ze Stanów, którzy przeczytali maszynopis, zanim trafił do wydawcy, orzekli, że zrobiłem to skutecznie.

Jaką rolę w pisaniu tych opowiadań odegrała kultura masowa (powieści kryminalne, seriale kryminalne emitowane w tv)?

No taką, że serial „Law & Order” (polskie tytuły „Prawo i porządek”, „Prawo i bezprawie”, „W obronie prawa”) nadał im formę: po zakończeniu policyjnego śledztwa sprawa trafia do sądu, gdzie komplikują ją formalne rozgrywki i niejednoznaczna z moralnego punktu widzenia ocena czynu.

Kryminał to dość popularna ostatnimi czasy forma literacka, ale nie tylko, bo również filmowa. Czy stał się Pan, jak tysiące ludzi, fanem np. „CSi: Kryminalnych zagadek NY”, czy „CSi: Kryminalnych zagadek Miami”? A może serii Millennium Stiega Larssona? A może jeszcze ktoś inny jest dla Pana autorytetem w kwestii kryminału, np. klasyk gatunku Raymond Chandler?

Jest wielu autorów, których cenię, nie mam natomiast tak, żebym któregoś stawiał na piedestale. Stiega Larssona nie znam, ze Szwedów najbardziej lubię parę autorską Sjöwall & Wahlöö i Håkana Nessera, którego zresztą tłumaczyłem. Z polskich autorów Joe Aleksa, a ze współczesnych Ryszarda Ćwirleja. Moim amerykańskim idolem jest oczywiście Grisham. Z seriali na pierwszym miejscu postawiłbym właśnie „Law & Order”, poza tym „Columbo”, ale niewiele za nimi np. „Prawników z Miasta Aniołów” czy wspomniane przez Panią „Kryminalne zagadki”. Najbardziej lubię takie kryminały, jakie sam staram się pisać: które urzekają pięknem logicznej zagadki albo w których poruszony jest jakiś poważniejszy problem.

Przyznam, że czytając opowiadania z „Między prawem a sprawiedliwością” byłam pod wrażeniem znajomości procedur policyjnych i sądowych. Walki słowne między oskarżycielem a obrońcą, o których Pan pisze, wymagają od pisarza stawiania się w jednej i drugiej roli jednocześnie. Czy w rzeczywistości byłoby Panu łatwiej zostać prokuratorem, czy może adwokatem?

Pewnie prokuratorem, bo jestem człowiekiem, który nie potrafi zachować swojej opinii dla siebie (co zresztą dyskwalifikuje mnie we wszystkich hierarchicznych zawodach) i gdybym bronił mordercy, mogłoby mi się publicznie wyrwać, że powinien na długie lata trafić za kratki, a najlepiej na szafot. A co do stawiania się w obu rolach. Kiedy zdawałem w Instytucie Goethego egzamin ze znajomości niemieckiego, było tam zadanie polegające na tym, że egzaminator przedstawiał jakąś tezę, np. że kieszonkowe dla dzieci ma pozytywne skutki wychowawcze, i należało odbyć z nim dyskusję, broniąc przeciwnego stanowiska. Dla większości zdających okazało się to jednym z trudniejszych zadań, nie dlatego, że brakowało im słownictwa, tylko nie potrafili znaleźć argumentów, jeśli stanowisko, które mieli prezentować, nie było ich własnym. A mnie nie sprawiło to najmniejszych problemów. Zresztą lubię to jako zabawę: bronić w prywatnej dyskusji poglądów, których nie tylko nie wyznaję, ale które w ogóle są absurdalne. Doskonałe ćwiczenie intelektualne.

Pana bohaterowie to ludzie z krwi i kości. Są bardzo realistycznymi postaciami, inteligentnymi i przebiegłymi, doświadczonymi w swojej materii stróżami prawa. Pewnie nie mają pierwowzorów w życiu, ale może na kimś się Pan wzorował?

Sam dobór postaci (dwóch detektywów prowadzących śledztwo, nadzorujący ich kapitan, starszy prokurator i młoda asystentka) zdeterminował serial, na którym się wzorowałem. Natomiast wszelkie osobowościowe rysy nadałem im sam, w filmie ich charakterystyka nie jest specjalnie pogłębiona. Zresztą nie trzymałem się niewolniczo serialowego schematu, zrezygnowałem z osoby prokuratora nadrzędnego, który odgrywa tam dość istotną rolę, a większe znaczenie przypisałem adwokatom i sędziom, którzy w filmie są wyłącznie postaciami epizodycznymi. Mecenas Avery Hubert i sędzia Jeremy Clifton, jedni z głównych bohaterów pierwszego opowiadania pt. „Zarażona”, pojawiają się też w następnych. Dzięki temu czytelnik nie musi w każdym nowym opowiadaniu zaznajamiać się od początku z bohaterami, tylko spotyka starych znajomych i może dowiedzieć się o nich czegoś więcej.

Co mieści się między prawem a sprawiedliwością?

A to już jest pytanie, na które czytelnicy sami muszą sobie odpowiedzieć, kiedy zamkną książkę.

Dziękuję serdecznie za poświęcony mi czas.

niedziela, 28 listopada 2010

O poezji

Uczestniczyłam w kończącym się tygodniu w dwóch wieczorkach poetyckich. Jeden zorganizował rzeszowski WDK, a drugi oddział ZLP w Rzeszowie. Nie powiem, abym była zachwycona i natchniona poezją obu prezentujących się poetów. Ten pierwszy (nazwisko pominę z grzeczności) okazał się młodym i nieco zbyt pewnym siebie człowiekiem, którego wiersze były dość płytkie i pozbawione emocji. Długa i pracowita droga przed nim, co zresztą zauważono w rozmowie, jaka odbyła się po recytacji. Natomiast drugi poeta, członek ZLP, to człowiek o ugruntowanym spojrzeniu na poezję, który nie bawi się w bunty i egzystencjalne wynaturzenia. Jego wiersze zdecydowanie bardziej przypadły mi do gustu, bo były dojrzałe i pełne refleksyjności. Choć jego estetyka nie do końca jest moją. Te dwa spotkania niewiele różniły się poziomem i frekwencją. Kiedyś częściej uczestniczyłam w takich wieczorkach, potem nastąpiła dość długa przerwa. Niestety muszę ze smutkiem zauważyć, że niewiele się zmieniło od tego, co pamiętam sprzed kilku lat. Jeśli nazwę rzeczy po imieniu i powiem, że poziom często jest żenujący, poeta kiepski, a frekwencja równa zeru, to nie przesadzę, choć pewnie znajdą się obrońcy tego typu wydarzeń. Zresztą na spotkaniu zorganizowanym przez ZLP zauważono, że często lokalni twórcy, poeci, artyści nie są znani szerszemu gronu i nie wykraczają ze swoją sztuką poza granice miasta, gminy, powiatu. Jeśli są znani choćby w województwie, to już duży sukces. Tworzą się zatem towarzystwa wzajemnej adoracji, a ich członkowie zasilają swą obecnością takie spotkania poetyckie. Czy problem polega na tym, że poezja to dziś towar nieatrakcyjny? A może poeci nie potrafią się sprzedawać? Nie wykorzystują możliwości dzisiejszego wolnego rynku? Wszak są nazwiska na polskiej scenie poezji znane wszem i wobec, są konkursy rangi ogólnokrajowej, o których się mówi. Fakt, w większych miastach poezja znajduje większy krąg odbiorców, ale należy zauważyć, że wychodzi ona do ludzi, zachęca młodych, twórcy różnych spotkań/imprez artystycznych dbają o odpowiedni poziom, o atrakcyjność wydarzenia. Dlatego zazdroszczę miastom, w których dba się o kulturę i jej poziom. Niestety, ale moje miasto (wojewódzkie!) jest w tej kwestii daleko w tyle. Tu na wieczorek poety przychodzi około 15 osób. No chyba, że takie spotkanie organizowane jest w jednym z bardziej undergroundowych pubów w mieście, wtedy frekwencja jest większa, choć może przypadkowa, bo siedzący nad pieniącym się trunkiem niekoniecznie zainteresowani są poezją. Zastanawia mnie jeszcze jedna rzecz. Dlaczego tak się trąbi w mediach, że należy dofinansowywać kulturę, że bez kultury naród staje się nijaki, ginie i zatraca się w taniej komercji, a jednak wciąż tej kultury poszukuję i czuję olbrzymi niedosyt?! Nie interesują mnie masowe spędy na rynku z okazji święta X lub święta Y. Nie chodzę zbyt często do kin, bo w moim mieście filmy wartościowe to rzadkość, a o spotkaniach Dyskusyjnego Klubu Filmowego dowiaduję się za późno. O to, na czym mi zależy, muszę zabiegać sama, na szczęście jest Internet, bez którego omijałyby mnie tysiące ciekawych rzeczy. Więc niech się nie wzbrania starsze pokolenie poetów, kiedy mówię, że Internet daje mnóstwo możliwości i należy z tych dobrodziejstw korzystać. Inaczej ugrzęźnie się we własnym sosie i będzie z siebie wylewać niepotrzebnie gorycz.

A na zakończenie wiersz z tomiku „Strumienie poezjiRyszarda Mścisza, na którego wieczorku właśnie byłam:

„Nowoczesny”

parę kropli relanium kalms skuteczny
jak jego reklama już spokojny bo za to
płaciłem w nowej eleganckiej aptece
w centrum miasta

telefon komórkowy co chwila dzwoni
moje okno na świat
znajomych mamionych uzależnionych
pięć wiadomości czeka jedna od drugiej
ważniejsza też nic nie mówiąca
prawdy ukrytej czyli jedynej

na moim laptopie tyle zajętej pamięci
w mojej pamięci tyle co w laptopie
do zrobienia pilne giga i mega
a w gruncie rzeczy ciągłe kopiuj
i wklej zmień format na wszelki
wypadek

domowe kino tylko dla mnie
bez wspólnego strachu i śmiechu
sali która żyje z obrazem
zarządca pilota i król kanałów
dzień w dzień włączam skip
coraz rzadziej rekord

czwartek, 11 listopada 2010

"Statek" - Stefan Mani


Przeczytałam niesamowity i naprawdę hipnotyzujący thriller! Ja, zatwardziały szczur lądowy, odbyłam przerażający rejs niemalże przez cały Ocean Atlantycki (po prawdzie rejs na kartach powieści, ale niezwykle emocjonujący i pełen diabelskich przygód!). Mowa o „Statku” islandzkiego pisarza Stefana Mani.

Ta powieść to przerażająca bajka. Należy uważać, aby nie znaleźć się bez przytomności w kajucie, bo wtedy ktoś może cię wyrzucić głową do morza. „I bajkę by szlag trafił.” Ale do rzeczy! O bajce w pewnej chwili mówi Diabeł, a właściwie Jon Karl Esrason, jeden z najniebezpieczniejszych, ale i najtwardszych mężczyzn płynących frachtowcem „Per Se” z Islandii do Surinamu, państwa położonego w północno-wschodniej części Ameryki Południowej. Diabeł znalazł się na statku przypadkowo. Ale reszta dziewięcioosobowej załogi frachtowca płynie w planowy rejs po załadunek. I byłaby to zwykła opowieść o ludziach morza, o ich zmaganiach z ciężką pracą na statku, gdyby nie fakt, że Stefan Mani z tej opowieści uczynił przeraźliwą historię ludzi, którzy uciekając przed jednym piekłem trafiają na drugie, jeszcze gorsze.

Bohaterami „Statku” są marynarze, którzy zabierają ze sobą w rejs olbrzymi bagaż, tyle że nie fizyczny, ale psychiczny! I to ten bagaż staje się przyczyną katastrofy. W jednym miejscu i w tym samym czasie kilku mężczyzn skrywających tajemnice, o dziwnych usposobieniach, niezbyt kryształowej przeszłości i niecnych zamiarach zostaje wplątanych w najgorszy z możliwych scenariuszy. Statek rusza w rejs. Jednakże nie wszystko idzie zgodnie z planem. Dochodzi do aktów sabotażu: ktoś przecina przewody i statek traci radar, łączność satelitarną i radiostację. Kontakt ze światem zostaje odcięty. Nikt nie wie, kto jest przyjacielem, a kto wrogiem. Ale to nie wszystko. Pojawiają się następne przeszkody, ktoś majstruje przy silniku. Załoga wpada w tragiczną w skutkach sytuację: statek bez sprawnych silników dryfuje po Atlantyku. To jednak jeszcze nie koniec złego snu… Szalejący na oceanie huragan jest mnie straszny, choć oczywiście niebezpieczny, niż to, co los przyszykował dla załogi „Per Se”.

Taki właśnie jest ten thriller Stefana Mani. Mroczny, gęsty od wszechobecnego zła, od lęków, zasadzek, domysłów i zbrodni. Bo każdy z marynarzy ma coś na sumieniu: niezałatwione porachunki na lądzie, wyniszczające organizm nałogi, rozpadające się związki z kobietami albo zamiłowanie do czarnej magii.

Stefan Mani z niesamowitym zawzięciem tworzy historię przypominającą nocny koszmar. Ten koszmar zostaje spotęgowany miejscem akcji, przypominającym piekielną otchłań oceanem. Również fakt, że sporo akcji odbywa się nocą dodaje dodatkowego dreszczyku emocji. Niesłychanie realistyczny obraz walki o przetrwanie budzi grozę i przerażenie. Przyznaję, że fabuła wciąga niesamowicie, niejednokrotnie byłam zaskakiwana przez autora kolejnymi scenami tego złego snu. Bo tu zbrodnia goni zbrodnię, zło czai się w każdej części tego przeklętego statku.

Dziewięciu bohaterów rozgrywającej się na statku historii to dziewięć odrębnych tragedii. Tak, jak wspomniałam wcześniej, skrywają oni swoje tajemnice. Kapitan Gudmundur Berndsen, majtek Saeli, sternik Jonas, bosman Runar, mechanik Johan Wielkolud, Jon Prezydent – pierwszy oficer, Palacz – drugi mechanik, kuk Asi oraz Diabeł. Ten rejs nie będzie dla nich pomyślny. Mani wykreował postaci pełne życia, pełne energii, pełne walczących w ich emocji. Sugestywne rysy charakterologiczne poszczególnych bohaterów powieści czynią z niej wspaniały thriller psychologiczny. Bo na pokładzie „Per Se” człowiek nie tylko zmaga się z oceanem, ale przede wszystkim z potworami własnej duszy.

„Statek” to dreszczowiec pierwszej klasy! To, że trzyma w napięciu i wciąga w swą fabułę, to mało. „Statek” wręcz narzuca wyobraźni swój diabelski rytm. Opisy płynącego frachtowca i szalejących burz powodowały, że niejako czułam to, co czują marynarze: opadający w dół a następnie unoszący się z falą w górę okręt, którym porusza wzburzony żywioł oceanu. Oczyma wyobraźni widziałam sfatygowany statek, o który uderzają fale. Widziałam nocne wędrówki załogi po pokładach okrętu. Czułam kołysanie podczas odpoczynku w kajutach. Czułam nadciągającą katastrofę…

„Pływanie to taniec ze śmiercią. A ten, kto tańczy ze śmiercią, nie umawia się na kolejny taniec. Człowiek nie prowokuje śmierci i nie igra z przeznaczeniem, to proste.”

Czy ktoś przetrwa ten diabelski taniec? Ech, nie mogę nic zdradzić.



Nie mogłam się oprzeć, by nie spojrzeć na mapę i nie zaznaczyć przynajmniej kilku punktów, korzystając z podawanego w powieści położenia geograficznego. Czerwone pinezki oznaczają początek i koniec rejsu, a żółte kilka położeń statku. Takie spojrzenie na mapę jest wielce pomocne, aby zrozumieć to, co działo się na statku i w głowach marynarzy. A weźcie pod uwagę, że nie działa komunikacja ze światem i silnik jest zepsuty…

sobota, 6 listopada 2010

"Herezja" - Leszek Kołakowski



Panie Tamara i Agnieszka Kołakowskie, żona i córka zmarłego w 2009 r. profesora Leszka Kołakowskiego zebrały czternaście wykładów o herezji, wygłoszonych przez profesora na przełomie 1982/1983 r. w polskiej rozgłośni Radia Wolna Europa. Zredagowały dla wydawnictwa Znak publikację zatytułowaną właśnie „Herezja”. Dla osób ceniących mądrość i błyskotliwość wypowiedzi profesora Leszka Kołakowskiego ta niewielkich rozmiarów książeczka będzie cenną lekturą. Szczególnie, że w dzisiejszych czasach, kiedy udział kościoła katolickiego w życiu publicznym naszego kraju jest mocno krytykowany, warto sobie uświadomić, czym jest herezja i jaki ona ma związek z tymże kościołem.

Profesor omawia zagadnienie herezji z punktu widzenia historyka a także osoby wierzącej. Daje liczne przykłady historyczne opisujące herezje, różnice między herezją a schizmą oraz sektami. Oswaja herezję, dając do zrozumienia, że ten akt wcale nie ma aż tak negatywnego zabarwienia, jakie mu się przypisuje.

„Heretyk, zarówno w oczach historyka, jak w oficjalnej doktrynie chrześcijańskiej, jest to zawsze ktoś, kto się odwołuje do tego samego kanonu, do tego samego źródła mądrości, do którego odwołują się ortodoksi czy też zwierzchnicy Kościoła, ale interpretuje ten kanon w inny sposób.”

Zauważa, że herezja jest zjawiskiem religijnym. Wymienia rodzaje herezji. Podaje argumenty przemawiające za wpływem poszczególnych herezji na dzieje i rozwój kościoła katolickiego. Mówi o sposobach jej zwalczania przez kościół katolicki.

„W rzeczywistości heretycy zawsze byli znacznie większym niebezpieczeństwem dla Kościoła, aniżeli na przykład żydzi, poganie, apostaci czy libertyni, i dlatego obchodzono się z nimi znacznie surowiej. Apostazje podważają siłę liczebną ciała religijnego, ale herezje zagrażają jego jedności.”

Stwierdza np.:
„Wolno powiedzieć chyba, że jedna jest tylko niekwestionowana i niewątpliwie autentyczna herezja żydowska: jest nią mianowicie chrześcijaństwo.”

Albo:
„Średniowieczne herezje ludowe miały pewne tematy wspólne. Atakowały one korupcję kleru, bogactwo Kościoła i przymierze Kościoła z władzami świeckimi, świętokradztwo czy kupczenie świętościami i hierarchiczny porządek kościelny; wzywały do powrotu ku czystości czasów apostolskich, kładły nacisk na dosłowny sens ewangelicznych ideałów ubóstwa, miłości i równości (…)” (Od Średniowiecza niewiele się zmieniło!)

„Herezja” Leszka Kołakowskiego to świetny przykład książki, która poszerza horyzonty myślenia. To kompendium wiedzy historycznej na temat herezji, zebrane tu fakty pozwalają zmierzyć się z własnymi poglądami na ten interesujący temat. Ja podczas lektury uzmysłowiłam sobie, że choć zostałam wychowana w wierze katolickiej, to w życiu dorosłym jestem po przeciwnej stronie: wojuję, spieram się, neguję, a więc nie jestem nawet heretyczką, tylko apostatą, choć tego aktu oficjalnie nie dokonałam. Czytając to, co ma do powiedzenia Leszek Kołakowski, człowiek nie tylko dotyka istoty herezji, ale i pojęć i dziedzin, które w historii nowożytnej odegrały znaczący wpływ na rozwój myśli. Filozofia w wydaniu profesora wydaje się jest sztuką, która nie nudzi, nie męczy, a wręcz odwrotnie fascynuje. Sporo uwagi ten wybitny filozof poświęca zagadnieniu tolerancji (wobec odmiennych poglądów) i jej istnienia w obrębie kościoła katolickiego. Swoje rozważania snuje na intrygujący np. temat: czy tolerancja religijna nie stoi w opozycji wobec słuszności i jedyności swojej własnej wiary. Czy katolik/chrześcijanin może być w ogóle tolerancyjny? Swój cykl wykładów kończy słowami Świętego Pawła z Listu do Rzymian, który mówił, że „nie możesz się wymówić od winy, człowiecze, kimkolwiek jesteś, gdy zabierasz się do sądzenia. W jakiej bowiem sprawie sądzisz drugiego, sam na siebie wydajesz wyrok, bo ty czynisz to samo, co osądzasz.” Uważajmy zatem, „aby własnej swojej pewności wiary nie używać jako uzasadnienia fanatyzmu i przemocy”.

Polecam do obejrzenia filmiki z youtube zamieszczone na stronie Znaku. Poświęćcie kilka minut i posłuchajcie co do powiedzenia na temat profesora Leszka Kołakowskiego i herezji ma Zbigniew Mentzel.


niedziela, 31 października 2010

"Portret Doriana Graya" - Oscar Wilde

„prawdziwa tajemnica życia polega na poszukiwaniu piękna”

Kim byłby Dorian Gray, gdyby przyszło mu żyć w naszych czasach? Czy byłby kolejną gwiazdą w światowym showbiznesie? Mógłby nią być. Mógłby zyskać miano najpiękniejszego mężczyzny świata. Z pewnością byłby postacią rozpoznawalną, pożądaną, wzbudzającą niepojęty zachwyt. Ale należy powiedzieć prawdę, że byłby sławny dzięki urodzie fizycznej. Bo Dorian Gray ma w sobie tajemniczy magnetyzm, który nie pozwala o nim zapomnieć. Dorian Gray to perła. A może Dorian Gray to błyszczące świecidełko, imitujące prawdziwy skarb?
Dorian Gray. Hm. Dorian Gray. Wiem jedno, Dorian Gray siedzi w mojej głowie i nie daje mi spokoju. Myślę o nim, prawie jak zadurzona nastolatka; może nie wzdycham, ale z lekką dozą próżności fantazjuję, choć wiem, że to igranie z ogniem.

Oscar Wilde w swojej jedynej powieści „Portret Doriana Graya” (1890 r.) dał wielki popis własnego intelektu. Kreując tytułową postać, opisując sobie znaną rzeczywistość angielskiej arystokracji drugiej połowy XIX wieku, a także, przede wszystkim, z błyskotliwością rozprawiając się z naturą ludzką, uczynił z powieści dzieło wyjątkowe. Dorian Gray stał się postacią nieśmiertelną, a prawdy odkrywane prze Wilde są wciąż aktualne.

„Portret Doriana Graya” zaskakuje nagromadzeniem tzw. złotych myśli pisarza. Uważny czytelnik trafi tu na mnóstwo zdań wartych zapamiętania i zanotowania. Albo z uwagi na uniwersalne przesłanie, albo z uwagi na celne spostrzeżenie dotyczące różnorakich prawd życiowych. Nie z każdym jednak słowem Oscara Wilde zgadzam się, bowiem zdarzają mu się banalne i nieco naiwne myśli, a czasem wręcz nieprzyzwoicie szowinistyczne i uderzające w płeć piękną. Ale z pewnością muszę mu oddać należny szacunek, bo dostrzegam w „Portrecie...” dzieło, które można kochać, albo nienawidzić. Powieść ta wzbudza emocje, można się kłócić, czy jest to zbiór banialuk, czy dzieło wybitne. Można traktować je z przymrużeniem oka, bo karykaturalność pewnych zjawisk została błyskotliwie nakreślona. Ale też można dostrzec w „Portrecie Doriana Graya” rewelacyjną przypowieść o wartościach, które od wieków pozostają niezmienne, a które w życiu każdego człowieka decydują o istocie życia.
Ja, jak naiwna i niewinna panienka, „Portret Doriana Graya” pokochałam. Za całokształt. A Oscara Wilde będę cytować wszem i wobec.

Wydawnictwo W.A.B. w związku z premierą filmu „Dorian Gray” wydało właśnie powieść Oscara Wilde z filmowym plakatem na okładce i fotosami z filmu wewnątrz książki. Przyznam, że bardzo lubię takie wydania. (Mam w domu również wydaną w W.A.B. „Młodość stulatka” Mircei Eliadego, w której też są zdjęcia z filmu.)

Powieść czyta się znakomicie. Smakuje naprawdę wyjątkowo. Bo Oscar Wilde z lekkością wciąga czytelnika w swoją epokę. Jak sam pisze: „ograniczoną, marną epokę – epokę o rozkoszach gruboskórnie cielesnych, o celach gruboskórnie pospolitych.” I tym zdaniem definiuje swoje stanowisko wobec świata, w którym przyszło mu żyć. A arystokratyczna Anglia drugiej połowy XIX wieku w oczach Wilde jest szkaradna i próżna. Dlatego taka postać, jak Dorian Gray, błyszczy wśród arystokratów. Jest kwintesencją piękna i wspaniałości. W tej kwestii Oscar Wilde nie pozostawia złudzenia, drwi z kultu młodości i piękna, ostrzega przed jego niszczycielską siłą. Piękno stanowi źródło rozkoszy, ale i bólu. Przekonał się o tym Dorian Gray.

Zgadzam się ze stwierdzeniem, że „Portret Doriana Graya” to niezwykłe studium natury ludzkiej. Wszak to natura ludzka odpowiada za największe odkrycia, największe przeżycia, największe upadki.

"Powiedziano, że największe zdarzenia świata dokonują się w mózgu. W mózgu też i jedynie w mózgu dokonują się największe grzechy świata."

Wilde nie bez kozery obdarował swoich bohaterów typowo angielskim usposobieniem. Znając dziewiętnastowieczną śmietankę artystyczną Londynu mógł swobodnie czerpać z otoczenia, wrzucając tu i ówdzie trafne uwagi na temat życia w Londynie i ludzi zamieszkujących go. Jednakże wcale nie stanowi to przeszkody do uniwersalnego traktowania treści i przesłania. Barwny świat arystokratów, ich spotkania, bale, kolacje, uwielbienie luksusu, życie ponad stan, poczucie wyższości to przecież nic nowego. Te fakty nie są żadnym odkryciem. Pod tym względem powieść Oscara Wilde wcale nie jest nowatorska. Pokuszę się o stwierdzenie, że jest tendencyjna, a nawet momentami tandetna. Atuty tej powieść leżą po innej stronie.

Bohaterami powieści są przede wszystkim mężczyźni: malarz Bazyli Hallward, cyniczny lord Henryk Wotton oraz oczywiście Dorian Gray, przystojny młodzieniec, którego rozkosze młodości doprowadzą do upadku. Fascynacja lorda Henryka Wottona osobą Doriana Graya staje się powodem szczęścia i nieszczęścia zarazem. Znając orientację seksualną samego Oscara Wilde nie trudno się domyślić, o jakiej kategorii fascynacji mógł pisarz myśleć tworząc bohaterów swojej powieści. Ze względów moralnych musiał podobno usunąć liczne aluzje do homoseksualizmu, które oburzały ówczesnych czytelników i krytyków.

Akcja powieści rozpoczyna się w chwili, w której Bazyli kończy malować portret Doriana. Malując obraz wkłada w niego całe serce, utrwala na wieki nieskazitelną urodę Doriana. Poznaje swojego fascynującego modela z lordem Henrykiem. Ten natychmiast zostaje oczarowany Dorianem, staje się jego nauczycielem życia. Tak rozpoczyna się ... dramat.
Fabuła może i nie jest wyszukana, bo i łatwo ją przewidzieć, a Wilde nie stara się aż nadto urozmaicać jej. Jednakże opowieść przyciąga, jak magnes. Działa na wyobraźnię. Pobudza zmysły. Wywołuje sentymentalny uśmiech na twarzy.

Bo „Portret Doriana Graya” to swoisty wykład pisarza na temat odwiecznych antynomii: dobra i zła, piękna i brzydoty, śmiertelności i nieśmiertelności. To wykład na temat właściwości sztuki, jej celów, przyczyn powstawania i oddziaływania. A barwny język powieści pełen plastycznych opisów, liczne epitety, porównania i metafory czynią ten wykład pięknym i wciągającym. Na dodatek Wilde z właściwą sobie elegancją buduje napięcie, pozwalając sobie na częste dygresje natury filozoficzno-moralnej.

Jest też „Portret Doriana Graya” traktatem o upadku duszy, którą łatwo skazić, łatwo zniewolić i łatwo zatracić. Dorian Gray poznając tajemnice własnego portretu staje się więźniem własnej duszy. Duszy, którą staje się przeklęta i zniewolona. Wilde czyni Doriana postacią tragiczną. Bowiem los zaczyna igrać z jego życiem, kiedy Dorian Gray nieświadomie wypowiada życzenie, by zostać pięknym i młodym na wieki. Tak zaczyna się koszmar.

Piękno tej powieści jest ukryte pod płaszczykiem mrocznej i zarazem romantycznej treści. Odczuwalna aura tajemnicy unosi się i spowija dzieje Doriana Graya. Niewinność i czystość zostają zastąpione wyniosłą i bezlitosną grą, która nieuchronnie zmierza do tragicznego zakończenia. Rozkosz zamienia się w grzech.

„Nienawidzę brutalnego realizmu w literaturze” - słowa wypowiedziane przez Doriana Graya charakteryzują powieść Oscara Wilde. „Portret Doriana Graya” jest bowiem fantastyczną opowieścią o przeklętej duszy i jej mrocznych tajemnicach. Jest także przypowieścią o życiu i śmierci.

środa, 27 października 2010

"Księga cmentarna" - Neil Gaiman


Chyba zwariowałam! Zapytacie dlaczego? A dlatego, że przeczytałam książkę, którą można znaleźć w kategorii: literatura piękna dla dzieci i młodzieży i stwierdziłam, że takich opowieści czasem mi cholernie brakuje. Pięknie snutych opowieści, z masą dziwnych przygód, niekoniecznie realnych, przeznaczonych dla wrażliwych młodych ludzi, które to opowieści nie otumaniają, nie ogłupiają, ale rozwijają wyobraźnię i pracują nad właściwym wartościowaniem życiowych przypadłości. Wiem, że może zabrzmi to infantylnie, ale bardzo dobrze się bawię, kiedy czytam o duchach, cmentarzach, posępnych postaciach ubranych na czarno, blasku księżyca, itp. Nie! O wampirach nie czytałam nic dawno, więc o wampirach nie mówię. Choć kto wie, może mi znów odbije i w końcu sięgnę po jakieś zmierzchy czy poranki. Po prawdzie, to ja nie mam pojęcia o tych sagach o wampirach.

Nie piszę również o tym dlatego, że wkrótce amerykańskie święto duchów, tylko dlatego, że właśnie przeczytałam kolejną książkę Neila Gaimana. W zeszłym roku poznałam „Koralinę”, a teraz „Księgę cmentarną”. Tak się złożyło, że moja znajomość z Gaimanem opiera się, jak na razie, na książkach napisanych z myślą o młodzieży. Oglądałam też kiedyś piękną baśń filmową pt. „Gwiezdny pył”, nakręconą na podstawie jego książki.
A „Księgę cmentarną” dosłownie połknęłam, bo czytało mi się znakomicie. Ale to dziwić nie powinno, bo książka jest przecież przeznaczona do młodszego odbiorcy. Jest to powieść o chłopcu, którego rodzina zostaje zamordowana i trafia on na cmentarz, gdzie biorą go pod opiekę i na wychowanie duchy zmarłych. Cmentarz okazuje się całkiem barwnym i żywotnym miejscem, które skrywa oczywiście swoje tajemnice. A chłopiec, Nikt Owens, bo tak został nazwany, zostaje obdarzony Swobodą Cmentarza, dzięki czemu zostają mu objawione niedostępne ludziom żyjącym umiejętności. Jednakże życie Nika (skrót imienia) wcale nie jest proste, bo on … No właśnie. Nie mogę nic zdradzić.

Książka posiada właściwe napięcie, a groza i natężenie zdarzeń nie powodują gęsiej skórki, tylko olbrzymią ciekawość. Język opowieści jest lekki i wielce plastyczny. Łatwo wyobrazić sobie wszystkie stworzone przez Gaimana sceny. Nawet te z ghulową bramą, nocnoskrzydłymi i Gholheimem. Tych, których należy się bać, Gaiman stworzył, jako naprawdę niesympatycznych i budzących niesmak osobników. A tych, którzy są pozytywnymi postaciami powieści, czytelnik obdarza sympatią niemal od razu. Wszyscy zmarli zamieszkujący stary cmentarz na wzgórzu to oczywiście pozytywne postacie.

„Księga cmentarna” Neila Gaimana na pewno inaczej jest odbierana przez młodzież, która ma dostęp do wszelkiego rodzaju zdobyczy cywilizacyjnych. Może traktowana jest jak lekka bajka, bo przecież nie ma tu krwawych jatek, statków kosmicznych ani krwiożerczych bestii. Nie ma tu przemocy, brutalności, agresji, nienawiści… „Księga cmentarna” to ciepła opowieść z dużą dawką piękna. A to chyba w dobie zalanych krwią gier komputerowych nie jest już modne.
Dla wrażliwych i mądrych młodych ludzi książki Neila Gaimana na pewno są cennymi lekturami! Z fantazją, smakiem i dobrym stylem!

sobota, 23 października 2010

"Requiem dla snu" - Hubert Selby Jr

Hubert Selby Jr to amerykański pisarz, którego twórczość jest raczej mało znana w Polsce. Miałam już możliwość przeczytać „Piekielny Brooklyn”, którym byłam zachwycona. Teraz przyszła kolej na powieść „Requiem dla snu”. Tytuł oczywiście kojarzy się z filmem, który powstał na podstawie tej powieści. Kto nie widział filmu „Requiem dla snu”, niech żałuje. Po przeczytaniu książki Huberta Selby’ego Jr doskonale rozumiem reżysera filmu, Darrena Aronofsky’ego, który po prostu musiał nakręcić ten film. Genialny zresztą pod każdym względem! Film powstał w roku 2000, a książka na polskim rynku ukazała się dopiero teraz, w 2010 roku, dzięki Wydawnictwu Niebieska Studnia. W końcu! W końcu można sięgnąć do powieści i czytać, smakować i delektować się brudną, ciężką, wstrząsającą i obłędnie realistyczną prozą znakomitego amerykańskiego pisarza.

W trakcie lektury moja wyobraźnia nie miała wyboru, bowiem z góry wiedziałam, że będę oczyma wyobraźni widzieć aktorów filmowych: Jareda Leto, Jennifer Connelly, Ellen Burstyn i Marlona Wayans’a. To ich twarze wciąż widziałam, co jest zapewne wynikiem tego, że film widziałam kilka razy i dość mocno zapadł mi w pamięć ten obraz. Jared Leto zagrał Harry’ego Goldfarba, Ellen Burstyn jego matkę Sarę, Jennifer Connelly dziewczynę Harry’ego – Marion, a Marlon Wayans przyjaciela Harry’ego - Tyrona C. Love. Aktorzy zagrali rewelacyjnie, absolutnie oddaję im należyty szacunek za to, że stworzyli role godne wszelkich pochwał. Nie dziwię się również, że Ellen Burstyn za swój występ w roku 2001 nominowana była do Oscara.

Chcę napisać o swoich wrażeniach dotyczących lektury, choć zdaję sobie sprawę, że ciężko będzie mi zapomnieć o wrażeniach filmowych.

Książka napisana w 1978 r. budzi i dziś skrajne emocje, od śmiechu po przerażenie. Wstrząsa sugestywnością i naturalizmem. Szokuje i budzi niesmak. Boleśnie oddaje rzeczywistość Brooklynu, w którym życie jest martwe, pozbawione nadziei na lepsze jutro. Tej powieści się nie zapomina. Filmu zresztą też.

„Requiem dla snu” to przestroga. Przestroga przed naszymi niedoskonałościami. Przestroga przed uzależnieniem, nie tylko od narkotyków, ale od wszelkich możliwych używek, które we współczesnym świecie zabijają ludzi. Używką jest narkotyk, dzięki któremu zapomina się o żałosnej sytuacji życiowej, przenosi w inny wymiar, pozwala na inną percepcję rzeczywistości. Używką są słodycze, bez których niejedna osoba żyć nie może. Używką jest telewizja, przyciągająca coraz większe tłumy i robiąca im wodę z mózgu. Używką są leki na odchudzanie, na spanie, na dobre samopoczucie…

Śmiech jest przez łzy. Bo „Requiem…” to tak naprawdę powieść dramatyczna. Fragment opisujący Sarę Goldfarb, która nie potrafi się oprzeć pudełku czekoladek i z takim namaszczeniem konsumuje słodkie pralinki oglądając w międzyczasie program telewizyjny budzi śmiech. Cudownie opisana scena, pełna dbałości o każdy szczegół, skupiająca się na banalnej czynności, zapada w pamięć na długo. Neurotycznie zaspokajająca swoje jedyne przyjemności życiowe Sara jest postacią, którą Selby wykreował naprawdę wyjątkowo dobrze. Jej fobie, natręctwa i infantylne zachowanie przerażają natężeniem. Sara jest ofiarą uzależnienia od leków, to one staną się dla niej źródłem koszmarnego upadku. Trójka pozostałych bohaterów to, co tu dużo mówić, narkomani, ćpuni, którym najpierw wydaje się, że potrafią w każdej chwili zrezygnować z kolejnych dawek heroiny, jednakże kiedy dochodzi do sytuacji kryzysowych okazuje się, że nie potrafią wytrzymać, dosłownie chodzą po ścianach. Harry, Marion i Tyron to postaci wręcz tragiczne. Selby znakomicie pokazał jak łatwo upaść na samo dno ludzkiego piekła. A przecież nikt z tej trójki nie chciał skończyć marnie, oni chcieli tylko zarobić kupę forsy ze sprzedaży heroiny, by móc otworzyć sobie niezły lokal, małą restauracyjkę, pozwiedzać Europę albo w ogóle żyć sobie spokojnie w pięknej chałupie i nie martwić się o życie. Oni chcieli tylko zrealizować swoje marzenia. A danie sobie w żyłę od czasu do czasu miało być tylko chwilą relaksu.

„(…) jedną z bolączek współczesnego świata jest to że nikt nie wie kim tak na prawdę jest. Wszyscy biegają i szukają własnej tożsamości albo próbują się pod coś podpiąć, ale sami nie zdają sobie z tego sprawy. Żyją w przekonaniu że doskonale wiedzą, kim są. A kim są? Tachają swoje cielska przez życie (…) nie mają najmniejszego pojęcia czym jest poszukiwanie swojej własnej prawdy i tożsamości (…)”
(interpunkcja oryginalna)

Sara, Harry, Marion i Tyron szukają sposobu na lepsze życie. Nawet, jeśli ich pragnienia są mało wyszukane, dość banalne i przyziemne, to mają prawo dążyć do tego szczęścia. I dążą! Ale używają środków, które zamiast prowadzić do celu, wiodą ich na manowce. Selby ukazuje powolną degradację każdego z nich, powolny i nieodwracalny upadek. Mój zachwyt wzbudził niesamowicie realistycznymi opisami stanów duchowych, w jakich znajdowali się bohaterowie powieści. Uważam, że Selby fantastycznie opisał emocje towarzyszące Sarze podczas oglądania telewizji i oczekiwania na występ w jednym z teleturniejów. Majstersztykiem jest scena, w której Harry zmaga się z poczuciem winy: wiedząc, w jaki sposób Marion zdobywa forsę, nie mógł w spokoju wysiedzieć ani gapić się na telewizor. Współczucie budzi Marion, która z inteligentnej i wrażliwej dziewczyny przeistacza się w egoistyczną ćpunkę, którą mimo wszystko gnębi sumienie. Wspomnienia Tyrona z dzieciństwa, w którym otoczony był miłością matki, powodują ścisk w żołądku: taki twardziel mięknie, kiedy myśli o ciepłym i pachnącym ramieniu mamy. Takich scen jest w powieści sporo, co chwilę moja wrażliwość była atakowana mocnym uderzeniem.

Hubert Selby Jr stworzył znakomite postaci, wyraziste i brutalnie tragiczne. Stworzył powieść, którą czyta się jednym tchem, nie mając złudzeń, że nastąpi happy end. „Requiem dla snu” to mocna rzecz, zmieniająca spojrzenie na świat i ukazująca przerażającą prawdą o poziomie, do jakiego może się zniżyć ludzka godność.

A jeśli chodzi o film, to warto przypomnieć poruszającą muzykę autorstwa Clinta Mansella w wykonaniu kwartetu smyczkowego Kronos Quartet. Posłuchajcie i wczujcie się w nastrój…



czwartek, 21 października 2010

Doza i Pogranicza

Wpadły mi w ręce ostatnio dwa różne czasopisma kulturalne. Doza Magazyn Kulturalno-Literacki wydawany w Makowie Mazowieckim oraz Pogranicza, Szczeciński Dwumiesięcznik Kulturalny. Dwa kompletnie różne pod względem graficznym, stylistycznym i merytorycznym pisma. Magazyn Doza dopiero startuje, dopiero wchodzi na rynek czasopism. Pogranicza mają już swoją renomę i stałych czytelników. Co ciekawe oba czasopisma mają tą samą cenę: 8 zł.

Wobec Dozy mam mieszane uczucia, bo w sumie przeglądałam kilka razy, zaczynałam podczytywać kolejne teksty, ale żaden tak naprawdę nie zrobił na mnie wrażenia. Choć muszę przyznać, że pod wpływem jednej recenzji starego już filmu, którego nie widziałam, postanowiłam go poszukać. A jak sugeruje autor można go znaleźć „w koszach z tanimi filmami we wszystkich supermarketach na terenie kraju”. Jak ktoś jest ciekawy, o jakim filmie myślę, to proszę się pofatygować i zajrzeć do Dozy.

Natomiast Pogranicza, które otrzymałam od Margo, przykuły moją uwagę na dłużej, bo i więcej znalazłam tu ciekawych tekstów. Nie mogę nie wspomnieć, że właśnie w tym numerze zostały opublikowane jej wiersze, czego jej gratuluję. Pomysł, aby numer poświęcić kulinarnym aspektom życia, kulturalno-literackiego również, uważam za chytry i zarazem świetny. Ten paprykarz szczeciński na okładce może niezbyt estetycznie wygląda, ale zapewniam, że numer 4 Pograniczy wewnątrz zawiera bardziej smakowitsze i estetyczne „dania”. Np. fragment nowej powieści Ingi Iwasiów niesamowicie mi się spodobał. I aż żałuję, że do tej pory nie miałam możliwości poznać jej książek. Na pewno to nadrobię, bo w jej prozie dostrzegam dojrzałość i subtelność, trafność spostrzeżeń i sporo smaków, które jako kobieta doceniam.

Tak się złożyło, że w obu czasopismach znajduje się recenzja książki Krzysztofa Vargi „Aleja Niepodległości”. Przeczytałam wielokrotnie obie recenzje, i o ile ta z Pograniczy wydaje mi się bogatsza i treściwsza, o tyle tą z Dozy uważam za szkic do recenzji.

Tak więc wpadły mi w ręce ostatnio dwa różne czasopisma kulturalne. Dozie życzę „wyrobienia się”, bo każde początki są trudne. A dwumiesięcznikowi Pogranicza dziękuję za zdobytą u nich wiedzę, nie tylko na temat paprykarza szczecińskiego!

czwartek, 14 października 2010

"Lecą wieloryby" - Aleksander Kościów

Owszem, „Lecą wieloryby” Aleksandra Kościówa, są bardzo ciekawą książką. Zastanawiającą i intrygującą, wciągającą i budzącą podziw dla wyobraźni autora. Świat wykreowany przez pisarza to znakomite tło do głębszych refleksji i domysłów, które pojawiają się podczas lektury. Ja w tej powieści wyczuwam wrażliwość i sporo melancholii. Wyczuwam szacunek dla najważniejszych wartości, którymi powinien się kierować człowiek. Wyczuwam tęsknotę, szlachetność, umiłowanie dobra i piękna. Wyczuwam też rozdarcie i ból, które towarzyszą ludziom poszukującym sensu życia. Wyczuwam potrzebę pielęgnowania miłości i walki o to uczucie.

„Lecą wieloryby” przenosi czytelnika do świata, który najprawdopodobniej istnieje gdzieś nad nami lub obok nas. Podobno są takie momenty, kiedy dostęp do niego jest możliwy, ale powrót stamtąd niekoniecznie prosty. Podobno są ludzie, którzy byli tam i którym udało się wrócić. Podobno tam jest zupełnie inaczej. Podobno dzieją się tam absurdalne i niewytłumaczalne rzeczy. Podobno tam też walka między dobrem a złem wciąż trwa. Podobno tylko serce człowieka nosi w sobie klucz umożliwiający powrót. Czy mówimy o życiu po śmierci? Albo o doświadczeniach osób, którzy np. znaleźli się w śpiączce i udało im się przebudzić? Albo może o wizjach, których doświadczają niektórzy ludzie. Wszystko jedno jak to nazwiemy, ale z pewnością mowa o świecie, który tkwi może w naszych umysłach, może w sercach, a może jeszcze gdzie indziej. A może tamten świat jest tylko snem, wytworem chorej wyobraźni? Każdy wierzy w to, w co chce wierzyć.

Aleksander Kościów w swojej najnowszej powieści przenosi nas właśnie tam. Tam, gdzie dziwne zjawiska są normalnością. A to, co dla nas normalne, staje się tam podejrzanym i niebezpiecznym elementem zagrażającym tamtejszej rzeczywistości.

Jona i Maję poznajemy tu, w znanym nam dobrze świecie. Są młodzi, kochają się, planują wspólne życie. Wszystko zmierza ku szczęśliwej przyszłości, jednakże los, jak zwykle w takich sytuacjach, bywa złośliwy, przewrotny czy też niesprawiedliwy. Jon znika z tego świata, może nie dosłownie, ale musi wam wystarczyć, jak napiszę, że znika. Pojawia się w innym świecie. Rozległego Torowiska, w którym normalnością są polowania na poszyny. Próbując zorientować się, o co w tym świecie chodzi, doświadcza przedziwnych sytuacji. Spotyka ludzi, których zapewne w normalnych okolicznościach nazwalibyśmy chorymi na umyśle. Ale tam, w Peronii, to zachowanie Jona odbiega od normalności. Jon nie wie gdzie się znajduje, ale odkrywa swój cel, którym jest spotkanie z Mają. I właśnie ten cel pragnie osiągnąć, uciekając przeróżnym mniej lub bardziej groźnym czy groteskowym postaciom.

„Lecą wieloryby” to jednak nie powieść science fiction, jak może się niektórym wydawać. To powieść z podwójnym dnem. To powieść o sile miłości. O walce. O wierze. O niepoddawaniu się. O chwilach zwątpienia. I o oddaniu.

Książka Kościówa nie tylko pobudza wyobraźnię, ale zmusza też do refleksji. Nie ukrywam, że podziwiam autora za delikatność i subtelność, która wręcz unosi się nad powieścią. Łagodny styl opowieści ciekawie współbrzmi z treścią, która miejscami może budzić niepokój i grozę.

Zastanawia mnie, skąd to porównanie Aleksandra Kościówa do Harukiego Murakamiego. Jest może nieco przesadzone, ale można z pewnością doszukiwać się elementów wspólnych. Inny świat przypominający jakby sen, jazda windą, ciemności, koty, dziwne prezenty… No i przede wszystkim mężczyzna, który próbuje odzyskać swoją ukochaną. Elementem wspólnym jest również wrażliwość i ten sam głos, którym obaj mówią do nas. Bawiąc się z czytelnikami, budując niesamowite historie, wciągają nas do świata, który jest gdzieś w nas.

Jest jednak różnica pomiędzy powieściami Aleksandra Kościówa i Harukiego Murakamiego. Różnica niepodlegająca dyskusji, wynikająca z kraju pochodzenia pisarza. Polskość i japońskość. Niuanse w opisywaniu uczuć, chwil, wspomnień, przeżyć.
Ja kupuję obu!

poniedziałek, 11 października 2010

"Kronika ptaka nakręcacza" - Haruki Murakami

„Kronika ptaka nakręcacza” Harukiego Murakamiego nie daje mi spokoju. Nie mogę się skupić, by pozbierać myśli i ubrać w słowa wrażenia, jakie zrobiła na mnie ta powieść. To trudne zadanie. Zdaje sobie z tego sprawę każdy, kto choć raz przeczytał jakąś powieść Murakamiego i zechciał o niej powiedzieć innym. Nie da się prosto mówić o jego powieściach. Świat w nich zamknięty nie podlega znanym miarom. Trudno rozszyfrować wszystkie symbole i zagadki. Trudno wyciągać jakieś racjonalne wnioski. Dlatego chyba łatwiej mówić o swoich emocjach towarzyszących lekturze, albo o piętnie, jakie pozostawia ona w duszy czytelnika. Spróbuję „przelać na papier” swoje wrażenia.

„Kronika ptaka nakręcacza” jest przedziwną powieścią. Najdziwniejszą z dziwnych, choć to określenie mogłabym chyba dopasować do każdej książki pana Murakamiego. Można doszukiwać się logiki i sensu w „Kronice…”, można badać symbolikę zdarzeń i postaci, można próbować poskładać tę zagmatwaną łamigłówkę w jedną całość. Ale ja tego nie chcę robić. Uważam, że wtedy mój zachwyt i doświadczenie prawie metafizyczne, jakiego doświadczałam podczas lektury, mogłyby zniknąć, przeistoczyłyby się w zwykłą racjonalną wiedzę. A ja jednak wolę tkwić w świecie pełnym onirycznych, metaforycznych jak również metafizycznych wrażeń.

Po zamknięciu „Kroniki ptaka nakręcacza” doznałam poczucia odbycia niesamowitej podróży. Poczucia dotknięcia czegoś, co tkwi gdzieś głęboko w mojej świadomości. Tego stanu nie da się jednak dokładnie nazwać. Posłużę się słowami jednej z bohaterek „Kroniki…”, które, choć użyte w innym kontekście, idealnie pasują do tego, o czym chcę powiedzieć:

„To nie jest coś, co ma górę, dół, prawo, lewo, przód i tył”.

To coś wypełnia moją głowę i na parę chwil trzyma mnie w mocnym uścisku. W tak mocnym, że nie jestem w stanie się z niego wyzwolić. Nawet nie próbuję i nie chcę. Choć wiem, że ten stan jest chwilowy, że nie mógłby on trwać wiecznie. Bo chyba nikt z ludzi nie jest gotowy na życie w takim wymiarze.

„Kronika ptaka nakręcacza”, jak inne powieści Harukiego Murakamiego, przenosi czytelnika do świata pełnego tajemniczych postaci, niesamowitych zdarzeń i dziwnych opowieści. Zdarzenia pomimo aury niesamowitości są mocno osadzone w rzeczywistości, a nawet z niej wynikają. To tak, jakby się stało na pograniczu jawy i snu i próbowało elementy obu światów ze sobą wymieszać. Powstaje tajemnicza rzeczywistość, w której jest pewnego rodzaju logika, każda przyziemna czynność nabiera doniosłego i głębszego znaczenia, a kluczem do rozwiązania zagadki, jest własna świadomość, lub to, co się kryje pod nią.

Mogłabym teraz pokrótce streścić „Kronikę ptaka nakręcacza”, jednakże jest to bardzo trudne zadanie. Może nie ze względu na chronologię, czy przypadkowość wydarzeń, lecz ze względu na charakter i znaczenie tychże. Bo każde zdarzenie, w jakim uczestniczy Toru Okada, główny bohater książki, jest istotne i mające wpływ na kolejne.

Toru Okada, jak większość bohaterów płci męskiej powieści Harukiego Murakamiego, znajduje się w momencie życia, w którym coś musi się zmienić. To coś nie tylko zmieni jego życie. To coś zmieni życie wielu kobiety, które właśnie wtedy spotka on n a swojej drodze. Jego spokojne i wręcz banalne życie nagle wypadnie z właściwego toru i zacznie się toczyć po krętych ścieżkach losu. Zostanie on „zaplątany w historyczny ciąg przyczyn i skutków”. Mści się na nim świat, który próbował odrzucić i jego własne ja, które też chciał odrzucić.

Znaczenie ma każda chwila. Każdy moment. Ten, w którym zaginął kot. Ten, w którym zniknęła jego żona Kumiko. Chwile, kiedy słychać siedzącego na drzewie ptaka, który wydaje dziwne dźwięki, jakby nakręcał sprężynę świata. Ta sprężyna dla Toru została na pewien czas nakręcona zbyt mocno, by potem z impetem wrzucić go w ciąg niezrozumiałych i wręcz absurdalnych zdarzeń. Wszystkie postaci pojawiające się nagle po odejściu Kumiko, wydają się postaciami ze snu. Można by nawet rzec: osobliwymi bohaterami jakiegoś koszmaru. Wpierw pojawiają się siostry Kano: Malta i Kreta, jedna dziwniejsza od drugiej. Równocześnie Toru nawiązuje znajomość z May Kasaharą, nastolatką mieszkającą nieopodal, która jest nazbyt dojrzała jak na swój wiek i gnębi ją myśl o śmierci. Znaczenie mają opowieści porucznika Mamiyi, bo pod wpływem jednej z nich Toru postanawia zejść na dno suchej studni na opuszczonej posesji. Pobyt na dnie studni i doznania, jakich doświadcza Toru w całkowitej ciemności, to jakby przeniknięcie do innego świata. Studnia jest łącznikiem, jest źródłem dziwnej mocy, jest przestrzenią, w której nic nie jest realne. Znajomość z Gałką i jej synem Cynamonem Akasaką to ciąg dalszy zdarzeń, wymykających się normalności. A wszystkie te zdarzenia mają związek z jednym: Toru postanawia odnaleźć żoną i sprowadzić ją do domu. Te poszukiwania odbywają się równolegle w dwóch wymiarach, świecie rzeczywistym i tym ze snów. Bo właśnie gdzieś pomiędzy tkwi prawda o tym, dlaczego Kumiko odeszła, a następnie dlaczego zabiła brata Naboru Wataya.

Toru dowiaduje się z listu porucznika Mamiyi, że w życiu jest tylko jedna chwila, w której człowiek ma szansę, by odnaleźć to, co dla niego najważniejsze.

„Światło świeci w życiu jedynie przez bardzo krótki czas. Może tylko przez kilkanaście sekund. Jeżeli ten czas minie i jeżeli człowiek nie zdąży znaleźć danego mu objawienia, nie będzie już miał powtórnej okazji. I być może przyjdzie mu spędzić resztę życia w głębokiej samotności i żalu, od których nie ma ucieczki. Żyjąc w takim świecie mroku, człowiek nie może się już niczego spodziewać. W dłoniach trzyma się jedynie żałosne szczątki tego, co mogło być.”

Toru musi się spieszyć, by wciąż nakręcana przez ptaka nakręcacza sprężyna świata, nie odrzuciła go zbyt daleko od życia, od własnego losu, który może nagle stać się bezwartościowym bytem. Toru doświadcza wyobcowania, jest w tym świecie, ale rozwiązania zagadki zniknięcia żony musi szukać gdzieś indziej. To gdzie indziej jest bardzo daleko, a jednocześnie bardzo blisko, na wyciągnięcie ręki. Dostęp do tego gdzie indziej powoduje znamię wielkości dziecięcej piąstki, które pojawiło się nagle na twarzy Toru.

„Kronika ptaka nakręcacza” to przemyślana i skomplikowana zagadka, która ma swoje rozwiązanie ukryte wielu miejscach powieści. Człowiek wymagający ułożenia prostego rozwiązania znajdzie się w kłopocie. Bo rozwiązanie nie jest proste. Aczkolwiek jest sensowne i wystarczy odrobina wrażliwości, spostrzegawczości i umiejętności słuchania, by zrozumieć, co pan Murakami do nas mówi. A często prawdy mówione są szeptem, cichym głosem, ledwo słyszalnym. Dlatego należy wytężyć słuch, by to usłyszeć.

Poruszanie się po świecie Murakamiego przypomina czasem zabawę w chowanego. Czasem ma się wrażenie, że ogląda się jakiś absurdalny sen, w którym niemożliwe staje się możliwe. Jedno jest pewne, że Murakami dotyka tych tematów, które zastanawiają ludzi. On tak naprawdę pyta o sens życia. Wskazuje różne możliwości przejścia przez to życie. Uczula na świat, który jest obok nas, a którego często nie dostrzegamy lub nie doceniamy. Dusza, duchowość, podświadomość, jaźń, metafizyka… Nie zapominajmy o nich! Bez nich życie jest niepełne.

Pisząc te słowa siedzę przy biurku pod oknem. Czasem zerkam przez okno obejmując wzrokiem dachy mojego miasta i okoliczne wzgórza. Dosłownie przed chwilą na balustradzie usiadły dwie sikorki i coś do siebie powiedziały. Nie znam ich języka, więc nie mogę powiedzieć, o czym była ich rozmowa. Ale uśmiechnęłam się do siebie, bo choć to nie był ptak nakręcacz, który nakręca sprężynę świata, te dwie małe sikorki wpłynęły na mnie. Choć mogę tego teraz nie czuć. Ale przecież przystanęłam, palce zawisły nad klawiaturą. Obserwowałam przez moment te małe stworzonka, które nagle odleciały, aby za chwilę ponownie przykucnąć obok mojego okna, a następnie zniknąć zupełnie. Ptak nakręcacz je tu przysłał, to pewne!

Chcę napisać jeszcze o jednej sprawie. W trakcie czytania „Kroniki ptaka nakręcacza” słuchałam muzyki Maxa Richtera z kilku płyt, które udało mi się zdobyć. To było niesamowite doznanie, bo jego muzyka jest uzupełnieniem powieści Harukiego Murakamiego. O Maxie Richterze dowiedziałam się od Chihiro. W najnowszym Archipelagu jest o nim jej tekst, który gorąco polecam.