"Czytanie jest nałogiem, który może zastąpić wszystkie inne nałogi lub czasami zamiast nich intensywniej pomaga wszystkim żyć, jest wyuzdaniem, nieszczęsną manią."

"Malina" Ingeborg Bachmann

niedziela, 16 grudnia 2012

"Aleja Niepodległości" - Krzysztof Varga

No cóż. Uległam czarowi Krzysztofa Vargi. Z nieśmiałością panienki wstydliwie przyznaję, że jego proza przemawia do mnie z ogromną siłą i robi wielkie wrażenie. Sprawia mi radość i pobudza moją wyobraźnię. Zarówno styl, prowadzenie narracji, jak i sama fabuła są pełne ekspresji i błyskotliwości. Potężny ładunek groteski i ironii, których w powieściach Vargi nie brakuje, to dodatkowy atut, który czytelnikom takim, jak ja, sprawia perwersyjną satysfakcję.  Mogę śmiało stwierdzić, że ta maniera Krzysztofa Vargi działa na mnie magnetycznie. Przyciąga mnie z irracjonalną siłą. I stwierdzam to będąc po lekturze tylko dwóch jego powieści, a także zbioru znakomitych felietonów. Dlatego też moje o prozie Krzysztofa Vargi pisanie jest i będzie naznaczone brakiem obiektywizmu i bezkrytyczną sympatią. 


„Aleja Niepodległości” to przewrotna powieść. Już od pierwszej strony, a właściwie od pierwszego zdania książki wiemy, że główny bohater – Krystian Apostata, ginie w wyniku eksplozji boeinga 767 Polskich Linii Lotniczych gdzieś nad Atlantykiem. Zaraz potem dowiadujemy się, że leciał on do Nowego Jorku na zaproszenie pewnej fundacji. Bo Krystian Apostata był artystą, upadłym, zapomnianym, ale to właśnie on miał w Nowym Jorku reprezentować polską sztukę. Miał! Bowiem, jak już wiemy, do Nowego Jorku nie doleciał, w wyniku niespodziewanego wybuchu samolotu zniknął na zawsze i nie pozostawił po sobie żadnych doczesnych szczątków. Jego przyszłość nie istnieje.

Natomiast nam czytelnikom autor powieści zaserwował retrospektywny przegląd życia Krystiana Apostaty. Od dzieciństwa, w którym Krystian pasjonował się  rozkładem jazdy stołecznych autobusów i o zajezdniach wiedział wszystko, po dorosłe życie starego kawalera, którego w ryzach mocno trzymały trzy pasje: nikotynowe, alkoholowe i internetowa pornografia.

Właściwie Krystian Apostata to mało interesujący człowiek, w rzeczywistości wzbudzałby raczej awersję i odrazę. Ale jako postać literacka to pierwszorzędny bohater, którego życie stanowi znakomite studium upadku człowieka i jego staczania się na margines życia. Krzysztof Varga zadbał o drobne szczegóły, które miały wpływ i zdeterminowały tę postać. Ważne jest tło historyczne i społeczne, dzieciństwo i młodość Apostaty przypadały na lata 70. i 80. ubiegłego wieku. Stąd w „Alei Niepodległości” liczne nawiązania do realiów ówczesnego życia, które i ja mam niejako w pamięci.

Czytając internetowe recenzje książki Krzysztofa Vargi zauważyłam podkreślanie, iż „Aleja Niepodległości” to obraz pokolenia dzisiejszych 40-latków. To obraz pokolenia, które miało szansę wbić się w dobrym momencie dziejowym w intratne posady, otworzyć nowe na rynku dochodowe biznesy i dziś tworzyć elitę rządzącą tego kraju. Młodym ludziom na przełomie lat 80. i 90. XX wieku rynek pracy oferował o wiele większe możliwości, niż nam dzisiaj.

Krzysztof Varga na przykładzie Krystiana Apostaty oraz drugiego bohatera powieści – Jakuba Fidelisa, przyjaciela Krystiana z lat szkolnych, pokazał właśnie te pokoleniowe szanse lub ich zmarnowanie. Co ciekawe z drugiego ze swych bohaterów, Jakuba Fidelisa, uczynił karykaturalną postać pierwszego tancerza Polski. Ten mocno szyderczy rys ogromnie mi się podoba. Ja osobiście nie oglądałam ani jednego odcinka/części/sezonu wielkich telewizyjnych show. Nie widziałam i widzieć nie zamierzam żadnych tańczących i śpiewających pseudogwiazdek polskiej estrady. Natomiast wiem, że pewnie 90% moich rodaków pozwala się ogłupiać tymi debilnymi telewizyjnymi programami. Stąd moja ogromna radość i sympatia wobec Krzysztofa Vargi, że w sposób idealny zakpił z nowych bóstw milionów Polaków. Bo kimże, jak nie nowymi bożkami, są telewizyjni idole tańczący na lodzie i śpiewający w zagrodzie?

Wracając do powieści Krzysztofa Vargi, to w sposób prześmiewczy sportretował zarówno Krzysztofa Apostatę oraz jego dawnego przyjaciela Jakuba Fidelisa. Chyba nie muszę wskazywać na ironię nazwisk obu panów. Varga dokonał swoistej porównawczej charakterystyki obu bohaterów, zestawiając ze sobą dwóch mężczyzn o odmiennych charakterach, zapatrywaniach i sposobie życia. Wydobył z obu ich najgorsze i najbarwniejsze cechy charakteru, podał na tacy ich życiowe motta. Dostarczył nam tym samym fantastycznej rozrywki i umożliwił złapanie się na smutnej refleksji, że żyjemy w śmiesznym kraju. Bo w powieści Vargi wszystko jest na wskroś polskie. Polska małomiasteczkowa mentalność, polska zawiść sąsiedzka, polskie cwaniactwo, polska powierzchowna religijność, polska sflaczała rzeczywistość.

Są w „Alei Niepodległości” fragmenty pełne wyrazistej ironii, są fragmenty wywołujące salwy śmiechu, ale są i obrazy zastanawiające. Bo proza Vargi ma drugie dno, pod przykrywką rubasznej i wesołej fabuły drzemią zmory narodowe Polaków. Drzemią upiory degrengolady i tałatajstwa.

Krzysztof Varga – pisarz, (bo Krzysztofa Vargę – felietonistę znałam wcześniej) to moje prywatne odkrycie roku 2012.  Wiem, że znajdę jego wcześniejsze powieści i mam nadzieję, że z równym smaczkiem je pokocham.

sobota, 15 grudnia 2012

Non progredi est regredi.

Żyję. Cieszę się, że nadeszła zima. Jeszcze bardziej będę się cieszyć, jak mróz będzie trzaskający. Jak termometr wskaże -20 stopni Celsjusza. Bo w przeciwieństwie do większości Polaków, ja zimę kocham, ja na zimę nie narzekam. Dla mnie zima może trwać na okrągło cały rok.
Oglądałam ostatnio rewelacyjny film: "Mapa dźwięków Tokio". Reżyserka Isabel Coixet zrobiła coś niesamowitego. Dopisała do zwyczajnej historii nadzwyczajne tło. Film jest subtelnie prowokacyjny, mocno wyciszony, delikatnie intrygujący. Blisko mi mentalnie to takich filmów, do takich historii...
Czytam. Owszem, ale niespiesznie. Nie muszę pobijać rekordów w ilości przeczytanych w ciągu roku książek. Mam to gdzieś. Czytam tak, aby pamiętać pod koniec roku o tym, co czytałam na początku roku.
Po cichu i nieśmiało jestem zafascynowana Krzysztofem Vargą i jego twórczością, ale o tym już chyba wspominałam.
Muszę podjąć ważną i trudną decyzję. Sama nie wiem, czy podziękować, czy przyjąć propozycję... Osoba mnie wspierająca mówi mi, że raz wystrzelona strzała już nie wraca, że to jest moja życiowa szansa, że fortuna kołem się toczy...

Ech...

wtorek, 11 grudnia 2012

...jeden wiersz Marcina Świetlickiego...

Marcin Świetlicki

"Pogo"

Spałem źle. Ona spała źle. Pełne
porozumienie - spało nam się źle w tym kraju,
w którym wciąż więcej i więcej palantów
nosi przy sobie broń (zażartowałem,
że są to dla nich namiastki penisów,
choć chodzi o coś groźniejszego). Źle spałem.
Spałem źle. W tym kraju,
w którym wzorcem mężczyzny jest ksiądz albo handlarz.
Spałem źle. W tym kraju,
w którym znów ojczyznę, a nie wiosnę zobaczę. (Jak ci się
nie podoba - to wypierdalaj!). Źle spałem.
Spałem źle. Chociaż się zdarzają
jakieś jaśniejsze momenty - na przykład:
czarne oliwki, wino Sophia Riesling,
22 grudnia 91
oraz efekty owej rewolucji
seksualnej, z których skorzystałem
wyjątkowo skwapliwie, ponadto ty jesteś,
a ciebie nikt mi nie zabroni. Źle spałem.
Spałem źle
i przyśniła mi się Idea, przyśnił mi się Działacz,
przyśniły mi się Obowiązki i konieczność Skruchy.
Kolaboruję z pismem katolickim,
nie mając nawet kościelnego ślubu,
nawet nie będąc bierzmowany!
Jakaż perwersja! Zawsze zdradzam, w tym
szczególnie pozostaję sobie wierny
- i przelatują przez te Muzea, Biblioteki, Banki,
a one ścian już niemal nie mają, nie warto się skupiać
na tych obcych detalach, mam w sobie gorący
detal, teraz cię muszę znaleźć, przejdziemy przez siebie
w lepsze, gorące kraje, bo istnieją, skoro
ty zaistniałaś i ja już istnieję...
I co? I pożar. To bardzo powoli
się zaczynało. Najpierw mnóstwo znaków,
zapachów, trzasków, drobnych świateł. Teraz
płonie. Poważnie. Ogień stawia swoje
stopy ostrożnie. Ja to sobie tańczę.
Siedzę przed lustrem, zupełnie nieruchomo, z zamkniętymi oczami,
tańczę to sobie, ja to sobie tańczę.
Wyjąc bezgłośnie, postępując tuż za
ogniem, powoli,
powoli, powoli.
Tańczę to
sobie.

niedziela, 2 grudnia 2012

"Dolce Vita" - Jarosław Mikołajewski

„Dolce Vita” Jarosława Mikołajewskiego to książeczka do pochłonięcia w jeden wieczór. W sam raz na jesienno-zimowe wieczory. Na tomik składa się 15 opowiadań, których nastrój niezwykle oddziałuje na wyobraźnię. Wszystkie opowiadania przenoszą czytelnika do Rzymu, który okazuje się miastem ze snów, miastem z kluczem, miastem, w którym najzwyklejsze zdarzenia nabierają innego wymiaru. Opowiadania wzruszają, przejmują, rozśmieszają, pogrążają w zadumie i smutku. Są przepełnione jakąś dziwną nostalgią, sentymentem i tajemnicą. Mikołajewski opowiada o ludziach, którym w życiu przydarzyło się coś, czego nie sposób przemilczeć. Myjący szyby samochodów Hindus budzi lęk na przemian ze współczuciem. Ojciec Siofijki wzrusza swoim niedocenionym talentem. Scenka z urzędu pocztowego bawi swoim groteskowym wymiarem. To, co zobaczył komisarz Albamonti wewnątrz parterowego pawilonu z cegieł, przeraża i zasmuca. Beppe, pracownik nocnego monitoringu zabytków, wzbudza szczerą sympatię, pomimo niecnego czynu, jakiego się dopuścił przy fontannie di Trevi. Więziona pisarka alkoholiczka przywołuje na myśl smutny dramat. Opowiadanie o zakochanym starcu jest piękne ponad miarę. Historia o przeprowadzce ma mocno dydaktyczną przestrogę. Wylewający z brzegów Tybr i pomysł pewnego chorego na marskość wątroby mężczyzny, to przezabawne opowiadanie. I ta stara kobieta, która nigdy w życiu nie miała swojej własnej Wigilii, ach, piękna opowieść!
W tych króciutkich opowiadaniach jest całe mnóstwo emocji, cały wachlarz ludzkich dramatów. Nie spodziewałam się, że ja, ostrożna i nieco zdystansowana do ludzi osoba, mogę tak wzruszyć się, czytając właśnie o ludziach. Jarosław Mikołajewski w tych krótkich prozatorskich formach pokazał, jak poetyckie może być zwyczajne życie. „Dolce Vita” to piękny zbiorek, dla sentymentalnych romantyków i dla poszukujących realistów. Rzym jest tłem dla tych opowiadań, spoiwem łączącym uchwycone przez Jarosława Mikołajewskiego scenki. Nie od rzeczy jest wiecznym miastem. Ma to coś, co wpływa na piszących o nim, zawłaszcza umysł pisarza i podpowiada, którą droga ma on iść. 

wtorek, 27 listopada 2012

"Trociny" - Krzysztof Varga

Ile razy jechałam pociągiem i obserwowałam przez brudne szyby szarobury krajobraz polskich wsi i miasteczek? Nie zliczę. Ale faktycznie inaczej nie da się określić tego, co można przez te brudne szyby zobaczyć. Polska widziana z okien pociągu to smętny widok. Smętne i ponure wsie, krzaki wzdłuż torów, jakieś zaniedbane stawy, ruiny starych dworców, obdrapane ściany domów, kamienic, pełne kolorowych nieudolnych graffiti, oczywiście najczęściej z nazwami lokalnych drużyn piłkarskich. Neony z nazwami miast, w których z reguły jakaś litera nie świeci się i straszy, jak dziura w uzębieniu. Czasem zdarzało mi się zobaczyć wśród połaci pól i lasów sarny albo zające. Ten widok mnie cieszył, dawał mi złudne poczucie życia. W ogóle podróż pociągiem tłamsi człowieka, ogranicza jego możliwości, potrafi na te kilka godzin zamienić człowieka w zestresowaną istotę. Bo ważne jest, aby w przedziale nie usiąść obok nieznajomych gaduł, które zechcą umilać czas swoimi błyskotliwymi pogaduchami. Ważne, aby nie trafić na spoconych i nieświeżych towarzyszy podróży, bo wtedy człowiekowi odechciewa się wszystkiego. Ważne, aby żaden dzieciak nie siedział obok, bo słuchanie płaczącego malca do przyjemnych nie należy. Od razu przypomina mi się scena z filmu „Dzień świra” – chyba każdy wie, jaką mam na myśli. 


Podróże pociągiem bywają też inspirujące. Nie wiem dlaczego, ale właśnie to przyszło mi do głowy podczas lektury „Trocin” Krzysztofa Vargi. (Właściwie to słuchałam audiobooka, powieść Vargi genialnie czytał Arkadiusz Jakubik.)

Podróż pociągiem Polskich Kolei Państwowych zainspirowała Vargę do opowiadania o Polsce.  A kto, jak kto, ale Varga o Polsce potrafi mówić z fantazją, ironią i olbrzymią pasją.  Oczywiście mówi w sposób do bólu szczery, stąd jego świat przedstawiony jest pełen szaroburych polskich krajobrazów, żałośnie śmiesznych ludzi, nierzadko gburowatych i mało atrakcyjnych. Varga dosadnie nazywa polską rzeczywistość: ziemniaczano-buraczaną. Wyśmiewa się z polskiej wiochy, ludzi bezbarwnych, byle jakich, wręcz prymitywnych.  Szydzi i z Warszawy, nazywając stolicę największą wsią Polski.

„Trociny” to powieść doskonała pod każdym względem. Kwiecisty styl i bogactwo językowe powodują przyjemne łechtanie w głowie. Nie ma mowy, aby zejść na płycizny, tu od ilości epitetów, porównań i przenośni aż się roi. Błyskotliwość i trafność zdań zachwyca. A sama fabuła wciąga, intryguje i zaskakuje.

Bohater i zarazem narrator „Trocin” – Piotr Augustyn, zgorzkniały i oziębły pięćdziesięciolatek, podróżuje przez Polskę i opowiada o swoim życiu komiwojażera. I ani razu w tych jego opowieściach nie pojawia się światełko w tunelu. Wszystko jest obmierzłe, koszmarne, niesmaczne, mdłe, śmierdzące i wręcz gówniane. Augustyn wylewa tony gorzkich żali na świat, w którym przyszło mu żyć. Niestety, ale te gorzkie żale często są absolutnie uzasadnione. Bo Augustyn ma poczucie niespełnienia, czuje się wypalony wewnętrznie. Radości życia nie skosztował nigdy. Jest nieco zarozumiały i wyniosły, niesympatyczny i bezbarwny. Ale właśnie tysiące takich ludzi mijamy na ulicach codziennie.  Tysiące bezbarwnych, nieatrakcyjnych szarych obywateli szarego kraju.  Bo szarość i nijakość to polskie cechy narodowe. Oryginalność to coś, czego Polska na oczy nie widziała. Wszystko kopiujemy, wszystko zawłaszczamy, wszystko podkradamy. Piotr Augustyn jest wymagający, ale bez przesady. Doskonale wie, jakimi regułami rządzi się ta rzeczywistość. Dlatego z łatwością poddaje się jej mechanizmom, aby mieć czas dla siebie, aby nikt mu nie przeszkadzał, aby nikt go nie trącał, nie popychał, nie wołał, nie wskazywał, nie zmuszał do współżycia.  Egoizm Piotra Augustyna jest sposobem na życie. Może to i straszne, ale taki mur, jaki zbudował on wokół siebie, czasami wydaje się jedynym słusznym rozwiązaniem, aby nie popaść w totalne szaleństwo, aby nie sfiksować do końca. Bo w tym ponurym i odpychającym człowieku, gdzieś na dnie serca wciąż się tli wrażliwość, malutkim płomieniem, ale jednak tli!  Ale oprócz wrażliwości jest również psychopatyczny wstręt do ludzi, których Augustyn musi znosić z anielską cierpliwością.

Nie wiem, czy zamierzony, czy też nie, ale pojawiający się w „Trocinach” komizm w połączeniu z diabelską ironią tworzą mieszankę pobudzającą i rozluźniającą jednocześnie. Z wierzchu szorstka i ponura treść wewnątrz kryje czarujące i obrzydliwie genialne obrazy naszej polskiej rzeczywistości. W brzydocie Vargi jest piękno. Ta turpistyczna maniera dodaje „Trocinom” swoistego uroku. Z łatwością przychodzi rozwikłać symbolikę tytułu. Czymże są te trociny, jak nie odpadkami pełnowartościowego życia? Jak nie pozostałością po doskonałym życiu, które przeszło nam gdzieś koło nosa?  Otaczamy się półproduktami, żyjemy średnio, aspirując do bycia kimś ważniejszym. Żyjemy w zakłamaniu, jesteśmy mitomanami. Zapominamy o autentycznych i wartościowych potrzebach, skupiając się na zaspokajaniu instynktów pierwotnych: najeść się, napić, zapełnić szafę ciuchami z sieciówek, położyć spać w łóżku z sieciówek, pojechać na wczasy last minut do Egiptu i płodzić kolejne pokolenia równie mało wymagających istot. Nad tym boleje bohater „Trocin”, nad mizerią, nad robaczywą rzeczywistością, którą się karmimy. Nad całym tałatajstwem, które próbuje nas pożreć. I to w książce Vargi jest piękne. Ta refleksja, to ubolewanie, ten smutek, ta prawda.

Varga porusza również problem toksycznych rodziców, którzy swoimi prostackimi ambicjami potrafią zatruć życie dziecka. Bohater „Trocin” ubolewa nad swoim wiejskim pochodzeniem, które jest w nim zakotwiczone i wiecznie mu ciąży. Piotr Augustyn brzydzi się wręcz wsią i wszystkim, co się z nią kojarzy. Wspomnienia z dzieciństwa dotyczące regularnych wyjazdów do podwarszawskiego Międliszewa i pobyt u rodziny Szczękaczów stanowią integralną część powieści. Bohater przywołuje historie z dzieciństwa, które, jak nic, są jedną wielką traumą. Traumą jest również byłe małżeństwo narratora.  Związek z Agnieszką to idealny portret tysięcy, jak nie milionów, nieudanych małżeństw, w których nie do przeskoczenia są różnice charakterów i zamiłowań. W opowieściach Vargi pojawia się smutny obraz rzeczywistości bardzo dobrze nam znanej! Takich Piotrów Augustynów żyje wokół nas mnóstwo.

Wytchnieniem dla Piotra Augustyna jest muzyka, bez której nie potrafi żyć. Rzecz jasna muzyka poważna, klasyczna! Wielokrotnie powtarzane w książce nazwisko włoskiego kompozytora Giovanniego Battisty Pergolesiego - m. in., bo wymienianie są i inne nazwiska - zmusiło mnie do wysłuchania zachwalanego utworu „Stabat Mater”.



 Rzeczywiście, to jest piękna muzyka! A więc ta turpistyczna proza wskazuje jednak na coś autentycznie pięknego. Tym samym Piotr Augustyn wcale nie jest niewrażliwym i oziębłym facetem w średnim wieku. To miłośnik piękna, które w płynnej nowoczesności zostało zepchnięte do podziemia. I wcale mu się nie dziwię, że woli zamknąć się w swoim mieszkaniu i słuchać muzyki.

A kto z nas dziś słyszał o Hildegardzie z Bingen? No, przyznajmy się, że niestety, ale nie słyszeliśmy o niej. Dlatego jestem wdzięczna Vardze, że jego bohater również i ją często przypomina.

Niestety, ale Piotr Augustyn kryształowy nie jest. Nie mogąc zdradzić szczegółów fabuły, muszę tu przystanąć i nabrać wody w usta. Przyznaję, że totalnie zostałam zaskoczona zakończeniem „Trocin”. Nie tego się spodziewałam. Tym bardziej jestem pod wrażeniem fantazji autora. Krzysztof Varga musiał mieć szatańską satysfakcję kończąc swoją powieść. Dzieło, jak dla mnie, perfekcyjne. Mogę śmiało powiedzieć, że „Trociny” to moja książka roku 2012! 

Słowa uznania należą się też Arkadiuszowi Jakubikowi, którego głosu słuchałam przez 12 godzin. Genialnie wczuł się w rolę, jaką „przyszło mu zagrać”. Zresztą nie zdziwiłabym się, gdyby „Trociny” zostały sfilmowane i właśnie Arkadiusz Jakubik zagrał rolę główną. Pasuje idealnie. Z taką pasją zmieniał tembr głosu, dopasowywał się do słów poszczególnych postaci!

Ja czułam, że „Trociny” to książka w sam raz dla mnie. Obrazoburcza, prowokacyjna, cyniczna i ironiczna! 

niedziela, 25 listopada 2012

"Szczęściarze" - Joanna Pettersson

„Szczęściarze” Joanny Pettersson to powieść piękna, ciepła i naładowana olbrzymią porcją optymizmu. Czytałam ją z radością i poczuciem, że oto trafiła mi się książka, która podpowiada, w którą stronę mam patrzeć, na co zwracać uwagę.

Powieść Joanny Pettersson to rozpisana na kilka głosów historia o przyjaźni, miłości, radości i życiu. To powieść traktująca o szczęściu, nieco sentymentalna i ckliwa, ale, o dziwo, potrafiąca wzruszyć i wprowadzić w dobry nastrój. Absolutnie daleka od naiwnego filozofowania i raczenia czytelnika wszelakimi mądrościami.

Czas i miejsce akcji, a jest to powieść przygodowa, determinują treść. Bo oto zostajemy przeniesieni w czasie jakieś 200 lat wstecz i oglądamy Europę w czasach Wielkiej Rewolucji Francuskiej i po niej. Francja, Szwajcaria i Polska – to kraje, w których rozgrywa się akcja. Bohaterami są przede wszystkim mężczyźni. Każdy z nich snuje opowieść o swoim życiu, a ich opowieści łączą się w jedną całość. Poznajemy historię pewnej arystokratycznej francuskiej rodziny, a dokładnie historię życia trzech męskich potomków rodu Saint-Pierre, którym los nie szczędził wyzwań i dramatów. Każdy nich jest na swój sposób napiętnowany. Daje się wyczuć jakieś dziwne fatum wiszące nad tą rodziną. Żadnemu z nich nie jest dane życie spokojne i sielskie. Jednakże tym, co ich łączy, jest pokora wobec życia, radość z najprostszych przyjemności, docenianie szczęścia, którego, mimo wszystko, los im nie skąpił. Ich historie uzupełniają się wzajemnie. Życie Feliksa Saint-Pierre determinuje życie jego syna Jeana, z kolei życie Jeana Saint-Pierre wpływa na życie Feliksa, jego syna, następnego z rodu. Odnosi się wrażenie, że wraz z genami ojcowie przekazują synom dar niezwykłego losu.

Mamy w „Szczęściarzach” wątek męskiej miłości przypominającej bardziej przyjaźń niż relacje homoseksualne. Historia Jeana i Bazila stanowi w dużej mierze punkt centralny powieści, to wokół niej dobudowane są opowieści o ojcu Jeana i jego synu. Mamy tu również wątek szaleństwa, ofiarą obłędu jest Feliks, najmłodszy z rodu Saint-Pierre. Mamy tu romantyczne wizje malarskie, sięganie po ludowe wierzenia. Mamy romantyczną miłość, paryskich uliczników i tułaczkę żołnierską. Europa XVIII i XIX wieku to wdzięczne tło do konstruowania fabuły. 

To, że snucie opowieści autorka powierzyła swoim bohaterom, jest ogromną zaletą. Dzięki temu historia widziana z kilku perspektyw wydaje się pełniejsza. Swobodne operowanie językiem, bez dodatkowej stylizacji, czyni opowieść przystępniejszą, nadaje nawet współczesny rys, ale to wcale nie odbiera jej na wartości.

No i ta wskazówka, o której wspomniałam na wstępie. Wskazówka dotycząca pojęcia szczęścia, którego definicji nie sposób sformułować. Każdy ma swoją własną definicję szczęścia. Każdy pragnie czego innego. Bohaterowie powieści Joanny Pettersson wbrew temu, co można by sądzić, to ludzie szczęśliwi. I wcale nie chodzi o to, że wychodzą z różnych opresji bez szwanku. Znaczenie ma ich pogoda ducha i wiara w dobry los.

Podobała mi się ta książka. Podobało mi się pełne szacunku wobec czytelnika konstruowanie fabuły, zaskakiwanie go i bawienie. Nie czułam żadnego znużenia, ani trudności w poruszaniu się po ówczesnej rzeczywistości. Podobało mi się ujęcie tematu, rozciągnięcie historii w czasie, oddanie głosu poszczególnym bohaterom.  Podobała mi się prostota przekazu i symbolika treści.  Podobało mi się połączenie literackiej fikcji i autentycznych historycznych wątków. I zwrócenie uwagi, że każdy człowiek zasługuje na szacunek i miłość, bez względu na pochodzenie i zapatrywania. 

Jeśli jesteście ciekawi, co wspólnego z powieścią Joanny Pettersson ma rzeźba „Ganimedes i orzeł” autorstwa duńskiego rzeźbiarza Bertela Thorvaldsena, musicie sięgnąć po „Szczęściarzy”. To taka moja mała dygresja i jednocześnie intryga.










(źródło foto: Internet)

sobota, 17 listopada 2012

...czekam na wiatr co rozgoni...

Krzysztof Varga stał się moim nowym ulubieńcem. Bo pisze błyskotliwie, ma cięty język oraz  umiejętność szydzenia z bylejakości i nicości. Jako że w bibliotece dopadłam audiobooka z jego najnowszą powieścią „Trociny”, słucham sobie jego powieści. Czyta Arkadiusz Jakubik, którego mocny głos idealnie pasuje do postaci narratora „Trocin”. Jestem na półmetku, dozuję sobie słuchanie. „Trociny” są znakomite! 

Czytam „Szczęściarzy” Joanny Pettersson. Równie ciekawa lektura! Wciąga i przenosi mnie w czasie o jakieś 200 lat. Dawno nie czytałam powieści na poły przygodowej, na poły łotrzykowskiej, z nutką refleksyjności.

Podczytuję również eleWatora – nowy kwartalnik literacko-kulturalny rodem ze Szczecina.  Numer poświęcony w dużej mierze autorowi „Ulissesa”, ale nie tylko.

Najnowszy nabytek to małe wydawnictwo, nietypowego formatu, ale kuszące poetyckością i włoskimi klimatami.  Są to opowiadania Jarosława Mikołajewskiego zebrane w tomie o filmowym tytule „Dolce vita”.

A tak poza tym, to czekam na białą zimę z siarczystym mrozem.

sobota, 10 listopada 2012

music music music


 

Czego słucham od kilku dni?  Muzyki niebanalnej, odkrywczej, wypełnionej zaskakującymi dźwiękami, zejściami, wzlotami. Pełnej słów powiązanych ze sobą w sposób wyjątkowy. Odkrywam nową płytę. Smakuję ją powoli, bez pośpiechu, z odpowiednim namaszczeniem. Leżąc na sofie z pełnym po obiedzie brzuchem. Albo prasując bluzki. Poznaję znajome chwyty, ale i dostrzegam nowe sytuacje. Wiem na pewno, że już "Do Rycerzy, do Szlachty, doo Mieszczan" kocham.


środa, 7 listopada 2012

"Kołysanka" - Chuck Palahniuk

Po długich tygodniach niemocy, po długim okresie tumiwisizmu, jaki mnie dopadł, nadeszła właśnie ta chwila, postanowiłam zmobilizować się do działania. Bo ileż można grzęznąć we własnym sosie. Czytam, oglądam, ale żeby coś napisać? Zaćmienie umysłu! Brak weny! Poczucie wyjałowienia! Jesienne zaspanie! Ot co!  


A właśnie przeczytałam „Kołysankę” Chucka Palahniuka.  Najnowszą powieść tego kpiarza, tego szarlatana umysłów, tego niepoprawnego czarodzieja, który kilkoma swoimi książkami zaczarował mnie na amen. Kości na okładce i śmiertelna tematyka dopasowały się do aury za oknem, bo nie wyobrażam sobie, aby czytać tę powieść o innej porze roku. Kości jednakże nie mają nic wspólnego z trupimi główkami, których, obok dyń i pająków, w ostatnich dniach wszędzie mnóstwo z racji Halloweenu. Ale ich obecność na okładce intryguje, bo wszak tytuł przywodzi na myśl raczej błogie niemowlaczki w kołysce. Więc to zestawienie musi niepokoić i zastanawiać. I słusznie. Bo Palahniuk w swojej kolejnej książce zajął się śmiercią nader obficie. Bo dosłownie mówiąc: trup się ściele tu gęsto.  I to nie na skutek żadnych morderstw, żadnej strzelaniny, żadnego pobicia. Tu narzędziem zbrodni okazuje się … tytułowa kołysanka. 

Palahniuk bowiem wykorzystał w „Kołysance” znany motyw ludowych zaklęć i czarów, które można rzucić na kogoś, a które mogą wyrządzić sporo złego. Czyli mamy tu sięgnięcie po baśniowe chwyty: jak to zły czarnoksiężnik rzucił klątwę na niewinne istotki. Pomysł Palahniuka okazał się trafiony, bo książka jest wciągająca i czyta się świetnie. Ale coś mi zgrzytało, coś mnie uwierało. I wiem co! Niestety, ale co za dużo Palahniuka, to nie zdrowo.  Kiedyś każda słodycz przestaje być atrakcyjna i najnormalniej w świecie zaczyna nudzić. Tak właśnie chyba stało się ze mną i pomimo autentycznej atrakcyjności „Kołysanki”, ja w zachwyt nie wpadłam. Poczułam raczej zwykłą satysfakcję z udanej lektury. Myślę, że zmęczyła mnie przewidywalność Palahniuka. Nie mogę mu odmówić oryginalności, fantazji, polotu, świetnie prowadzonej akcji, niebanalnych historii. Ale chyba mi się przejadła jego wyobraźnia.

Jednakże absolutnie nie chciałabym zniechęcać do lektury „Kołysanki”, bo byłabym nie w porządku.  „Kołysanka” to naprawę dobra powieść, z krwistymi postaciami, z przebojowymi scenkami, z fantastycznymi i błyskotliwymi komentarzami. Oto bowiem Carl Streator, reporter pewnej gazety, wpada na ślad identycznych śmierci małych dzieci. Odkrywa pewien szczegół, który ma związek z umieraniem maluchów. Każdemu z nich czytano „Wiersze i rymowanki ze wszystkich stron świata” i w każdym z domów, w których umarły dzieci, książka ta była otwarta na stronie dwudziestej siódmej. Carl poznaje też osobliwą właścicielką agencji nieruchomości, Helen Hoover Boyle, która sprzedaje domy, w których straszy. Wspólnymi siłami postanawiają zniszczyć wszystkie egzemplarze książeczki. Przy okazji, chcąc nie chcąc, znając kołysankę ze strony dwudziestej siódmej na pamięć, biedny Carl Streator, dokonuje co chwilę niekontrolowanych morderstw. Wystarczy, że ktoś go wkurzy, zirytuje, albo krzywo spojrzy. Wystarczy, że w myślach zacznie recytację.

Czyż nie chcielibyście posiadać takiej władzy? Och, można by nieźle namieszać w świecie, kierując słowa kołysanki pod odpowiednim adresem. Przyznaję, że okrutnie mi się ten pomysł podoba. Chyba w poprzednim wcieleniu byłam wiedźmą, albo chociażby jakąś drobną czarownicą. Rzucić czar, albo jakąś maleńką klątewkę na kogoś. Boskie! Ja wiem, że to niebezpieczne i zapewne obróciłoby się przeciwko mnie, ale marzenie jest przednie!

Palahniuk chyba tym razem dał upust swoim osobistym fantazjom. Żeby tak rzucić czar na nie nieprzychylnych mu czytelników, na recenzentów i krytyków, którzy się na nim wyżywają. Pewnie podczas pisania „Kołysanki” nieźle się bawił. Bo broń, jaką się posłużył, ciężko znaleźć. Powtarzane przez Palahniuka klika razy zdanie: „słowa nie kamienie, nigdy nas nie zranią”, brzmi dość makabrycznie. Ale do drwiny i ironii w wydaniu Palahniuka akurat jestem przyzwyczajona i dostrzegam właściwe znaczenie tych środków wyrazu. 

Czytajcie Palahniuka, czytajcie! Bo drugiego takiego wariata nie ma na tym świecie!

środa, 24 października 2012

Joseph Conrad


„Ty też! – zdawał się mówić głos – Ty też zakosztujesz tej błogości i tego niepokoju w samotnym obcowaniu  ze sobą – nieznany jak my i tak samo jak my samowładny w obliczu wszystkich wiatrów świata, w obliczu ogromu, na którym nie pozostawia się śladów, który nie przechowuje wspomnień i pochłania ludzkie życia.”
„Smuga cienia”



Po „Jądrze ciemności” przyszedł czas na pozostałe książki Josepha Conrada. Od dawna Conrad za mną chodził. Od dawna kusiła mnie jego proza, ta maniera pisarska, której nie znajduję we współczesnych powieściach. Ta elegancja w prowadzeniu fabuły, dokładność i dbałość o styl, o atmosferę powieści. Conrad mnie fascynuje. Fascynuje mnie jego widzenie świata, jego związek z morzem, z wodą. W jego powieściach woda w różnorakiej postaci mąci fabułę, determinuje ją. Woda, albo też wilgotny klimat, wpływają na ludzkie losy, na zawsze zmieniają umysły, zatruwają świadomość ciężkimi przeżyciami. Wiadomą rzeczą jest, że tematyka marynistyczna była dla Conrada naturalnym wyborem. Własne doświadczenia licznych podróży morskich stanowią wszak kanwę jego powieści. Ale to nie marynistyka mnie fascynuje. Tym, co mnie przyciąga do Conrada, jest problematyka etyczna, dyskretne i dogłębne badanie ludzkiej psychiki w sytuacjach wyjątkowych, niekiedy ekstremalnych. Niegodziwość, pycha, zachłanność, chore ambicje, zaślepienie, a także fatalizm – to tylko kilka z wielu zjawisk, które Conrad bada i opisuje. I robi to z pasją uważnego obserwatora. Czytając „Szaleństwo Almayera” miałam możliwość zobaczyć, jak ambicje niszczą ludzką psychikę, jaką krzywdę wyrządzają bliskim. Wyrazistość świata przedstawionego, w tym przypadku wyspy Borneo, była tak silna, że śniła mi się duszna i wilgotna wyspa, zarośnięte brzegi rzek i drewniany dom Kaspara Almayera. W powietrzu unosiły się zapachy tamtego klimatu. Co ciekawe, wcale nie trzeba napisać kilkusetstronicowej powieści, by zaintrygować czytelnika, aby uruchomić jego wyobraźnię. Conradowi wystarczy niekiedy 100 stron, aby stworzyć fascynującą prozę pełną bólu i namiętności. Podobnie rzecz się ma ze „Smugą cienia” – prozą skąpą w fabułę, ale jednocześnie bogatą w emocje. Myślę, że jeśli ktoś raz zakosztował smaku prozy Korzeniowskiego, temu nie muszę mówić, jaką literacką przyjemność sprawia czytanie jego powieści. Wiem też jednak, że nie jest to proza dla każdego.
Chcę się podzielić, w tych kilku zdaniach, moim odbiorem powieści Conrada. Nie na tym rzecz polega, abym streszczała tu fabułę obu właśnie przeczytanych książek. Na mnie ta proza oddziałuje mocno, zamykam oczy i widzę dżunglę Borneo albo statek zacumowany u brzegów Singapuru. Widzę zachodzące słońce nad morzem i słyszę fale kołyszące łódkę. Widzę, a raczej wyczuwam intensywnie, jakie emocje targają bohaterami Conrada. Jakie zmiany zachodzą w ich umysłach i sercach, jak zatracają się w pogoni za pragnieniami, jak zmagają się z życiem. Widzę upór i nienawiść, zawiść i chęć zemsty, namiętność i miłość, szaleństwo i smutek. Conrad mnie dręczy swoją nieco duszną prozą, ale przyznaję, że jest to miła udręka.

poniedziałek, 15 października 2012

Jezus Maria Peszek

Mam do powiedzenia coś osobistego: płyta „Jezus Maria Peszek” jest znakomita. I z większością brutalnych spostrzeżeń Marii Peszek mogę się zgodzić. I też twierdzę, że „wystarczająco, przerażająco jest żyć”. Proszę, darujcie sobie domysły, czy mam depresję. Nie, nie mam. Realnie patrzę na to, co dookoła mnie. Maria Peszek w wywiadzie wydrukowanym niedawno w „Polityce” mówi nie tylko za siebie, mówi za tysiące nas, jej podobnych. Piosenka „Sorry Polsko” to absolutny hit! Może czas, abyśmy nie bali się mówić, czego chcemy, jak chcemy, z kim i bez kogo!?!





czwartek, 11 października 2012

"Pięćdziesiąt cztery sonety" - Cezary Sikorski

To bardzo miłe uczucie zobaczyć swoje nazwisko w książce poetyckiej. Przyznam się skromnie, że ten fakt sprawił mi ogromną radość. Jestem autorką Posłowia do książki poetyckiej „Pięćdziesiąt cztery sonety” Cezarego Sikorskiego. Tym milszy to fakt, iż książka ma wspaniałą szatę graficzną. Nie pierwszy raz powiem, że książki wydawane przez Zaułek Wydawniczy Pomyłka pod względem edytorskim są małymi wydawniczymi dziełami sztuki. Wiersze pięknie komponują się z grafikami i zdjęciami. Tak było w przypadku tomiku Małgosi Południak „Czekając na Malinę”, w którym fantastyczne zdjęcia Rafała Babczyńskiego idealnie komponowały się w wierszami o Malinie. Tak jest i w najnowszym tomiku Cezarego Sikorskiego, tu autorką grafik jest Olga Rasciborska. (Oczywiście inne tomiki wydane przez Zaułek Wydawniczy Pomyłka również zasługują na uwagę pod względem graficznym!).
Oto moje Posłowie:



Pozwólmy mówić poetom. Pozwólmy im opisywać świat, dotykać życia, przenosić góry uczuć, opadać na dno i odchodzić.  Pozwólmy poetom walczyć. Dialog to walka, poezja to nadzwyczajny pojedynek. Poezja to arena, na której gladiatorzy walczą o przetrwanie, o honor, o prawdę, o życie. Ten pojedynek niezmiernie mnie fascynuje.  Pewnie dlatego, że sama poddaję się bez walki…

Czytam "Pięćdziesiąt cztery sonety" Cezarego Sikorskiego i zauważam, że poeta walczy codziennie szukając słów, którymi nazwie siebie. Poeta szuka chwil wartych opisania, analizuje przestrzeń dookoła i jak morderca planuje zbrodnię. Drażni go przypadkowość, brak logiki, pochód znaczeń i głębia sensu. Wiersz jest dowodem zbrodni, słowa są jej narzędziem. Cezary Sikorski błyskotliwie żongluje tymi narzędziami. Buduje słowem symboliczną rzeczywistość, którą włada jego prywatny genius loci. Poeta sam sobie jest panem i władcą, ma dostęp do boskich mocy. Nie potrzebuje alibi, wie, kiedy użyć diabelskich sztuczek. Nakłada gestom maski z wosku, nicuje wersy z listów świętych. Poeta wie, kiedy ma milczeć i kiedy ogrom znaczeń zamknie go w zdań pułapkach.

Jaki jest ten poeta, morderca doskonały? Jest niestrudzonym badaczem języka i jego niuansów. Poszukuje w zdaniach drugiego dna, od którego będzie mógł się odbić. Ma naturę samotnika, rozmawia sam ze sobą. Słowa są nie tylko istotnym narzędziem walki ze światem. Są też pokarmem i budulcem osobowości poety. Bez słów poeta jest martwy.

Poeta ma swoich bogów. Tworzy im ołtarze, interpretuje ich słowa, mierzy się z ich wielkością. Walczy o ich pamięć. Cezary Sikorski ceni sobie R. M. Rilkego. Wydobywa z "Elegii duinejskich" nowe znaczenia. Zauważa, że świat nie jest naszym domem, a my z każdym oddechem – po cichu – się ulatniamy.  Pełen filozoficznych refleksji cykl Wyimki z Elegii duinejskich R. M. Rilkego zaskakuje ciężarem słów. Żyjemy w czasach, gdzie chwałą jest kwitnąć albo umierać młodo. Czy to drwina poety, czy to żart? Dlaczego poeta szydzi, rani serce, podcina nogi? Odpowiedź wydaje się prosta: nie ma świata innego niż wewnątrz, otaczająca nas rzeczywistość jest uboga i płytka, pozbawiona metafizyki. Najważniejsze pojedynki toczymy wewnątrz, największe zbrodnie dokonują się w nas.  Jesteśmy najwspanialszą areną największych cudów świata.

Cezary Sikorski w "Pięćdziesięciu czterech sonetach" bardziej niż o sobie, mówi o świecie w ogóle. Ogarnia świat słowami, próbuje świat pokonać. Choć walka wydaje się nierówna, wychodzi z niej zwycięsko. Zdobywa góry pojęć dawno zapomnianych i odkrywa ich pierwotne znaczenia. Najważniejsze dla poety są rzeczy proste: dom, drzewo, most, studnia, okno, te, które giną szybko, a których nie doceniamy, wzlatując wciąż wyżej i wyżej.

Cezary Sikorski to poeta wdzięczny. Wdzięcznością obdarza swoich bliższych i dalszych znajomych. O Wacku Mejbaumie mówi, że mieszkał w porządku upadłych idei. Wspólnie z Bogdanem Zdanowiczem zazdrości cichym sprzętom prostej egzystencji. Z Karolem Samselem bada nowy kształt rzeczy i szuka zapomnianego dialogu słów samych ze sobą. W wierszu zadedykowanym Kamie Żabczyńskiej z bólem porównuje życie poety do spektaklu, który zbyt szybko się kończy.
 
Cezary Sikorski to także  poeta wrażliwy muzycznie.  Poświęca  cykl wierszy "Sztuce fugi" J. S. Bacha. Odkrywa poszczególne dźwięki i ich znaczenia dla całości dzieła. Ale to nie powinno dziwić. Sikorski z takim samym pietyzmem podchodzi do słów, które tworzą wiersz, jaki i do dźwięków tworzących dzieło Bacha. Wszak słowo i dźwięk to podstawa dzieła. W swoim cyklu nawiązującym do dzieła Bacha dokonuje precyzyjnej operacji łącząc elementy muzyczne z filozofią życia. Zwraca uwagę na podobieństwa. Tak, jak w muzyce, tak i w życiu są chwile, kiedy trzeba zwolnić tempo, aby złapać oddech, wyostrzyć zmysły lub przygotować się na ucztę. W przestrzeni muzycznej można dostrzec istotne elementy życia: narodziny, istnienie, śmierć. A z tyłu jest wszystko, co już było z przodu. Dostrzegam tu barokową nutę przemijania i kruchości wszystkiego, ale także świadomość następstwa czasu. Nieprzypadkowo więc zatytułował poeta swój cykl wierszy Sztuką fugi. Tak fuga (utwór muzyczny) jak i sonet (utwór literacki) są zaliczane do najkunsztowniejszych form wyrazu artystycznego. Obie wymagają dbałości o kształt, są trudne i pełne symboliki. Sikorski szuka tych symboli i podobieństw, drąży temat życia, jako motywu przewodniego. To olbrzymia sztuka znaleźć analogię i umiejętnie ubrać ją w słowa. 

Wypada na zakończenie powiedzieć, że tomik "Pięćdziesiąt cztery sonety" został podzielony na 6 rozdziałów, które w sposób szczególny tworzą spójną całość. Aż mnie kusi, aby zestawić ze sobą wersy z wiersza otwierającego oraz zamykającego ten tom:

-  Gdy my, wciąż przytomni, blisko skrzeku modlitw,
powielamy słowa, które są jak trawa.
W niej szukamy śladów. Wciąż grzebiemy w ziemi
przerażeni pięknem. (…)

- (…) Gdybyśmy dzisiaj
się urodzili z brodą świetlistą
starych proroków, cóż byśmy mogli
mówić o świecie? (…)


Przeszłość i przyszłość, a pomiędzy nimi my! Uczymy się przeszłości i z niej czerpiemy. Jeśli nie mamy nic do powiedzenia, milczymy. Sikorski otworzył tomik nawiązaniem do Friedricha Hölderlina, a zamknął Paulem Celanem. Jednego i drugiego cechuje wrażliwość, z którą Cezary Sikorski się identyfikuje. Uznanie należy się również za mozolną pracę nad sonetem. "Pięćdziesiąt cztery sonety" zarówno tematycznie jak i formalnie zasługują na miano dzieła perfekcyjnego.

sobota, 6 października 2012

"Polska mistrzem Polski" - Krzysztof Varga

Polacy, narodzie mój jedyny, może niekoniecznie ukochany, ale na zawsze mi przypisany i w jakimś stopniu bliski! Kto do tej pory nie podczytywał felietonów Krzysztofa Vargi w „Dużym Formacie”, ten ma okazję nadrobić stratę. Tym bardziej, że wydana właśnie książka „Polska mistrzem Polski”, czyli zbiór felietonów Vargi, to świetna pozycja wydawnicza. 

W jednym tomie zebranych zostało 76 felietonów  z lat 2009-2012, które czytane jednym ciągiem stanowią znakomitą lekturę. Pełną humoru, ciętych ripost i błyskotliwych komentarzy. Tym ciekawszą, że z całokształtu wyłania się element, którego chyba autor nie przewidział. A mianowicie wyłania  się bohater pierwszoplanowy: Krzysztof Varga. Facet 44-letni, żarłoczny konsument dóbr kultury, niewstydzący się swoich fobii czytelniczo-filmowo-muzycznych. Facet o normalnym ego, niezarozumiały, nienadęty, ciut wybredny, ale właściwie to z niego taki facet z gatunku niegroźnych i łatwych do obsługi.  Wystarczy dać mu książkę w łapę, aby zamrugał rzęsami z radości, oczywiście musi być to książka dobra! Wystarczy dać mu film na dvd, aby odleciał, powiedzmy, na 2 godziny. Oczywiście musi to być dobry film! Wystarczy dać mu płytkę cd z muzyką, którą toleruje, aby radował się przez kilkanaście do kilkudziesięciu godzin, jak również i dłużej. Oczywiście muzyka nie może być tandetna i byle jaka, najlepiej coś Toma Waitsa! Jak sam przyznaje nie ma nic przeciwko kulturze popularnej, bo i w niej znajduje perełki. Nie mylić jednak z kulturą masową, której programowo nie trawi. (Ja zresztą też.) No więc, Krzysztof Varga, jako bohater swoich felietonów, tak jak napisałam, to całkiem przyjemny typ, niegroźny i łatwy w obsłudze. Wystarczy dopasować się do jego gustów, a komitywa gwarantowana.  A że jest inteligentny, oczytany, osłuchany, potrafi dostrzegać różnice między normalnością a głupotą, między pięknem a tandetą, to tylko na jego korzyść. Ma cięty język i nie leje przysłowiowej wody, bo na to ograniczenia formalne mu nie pozwalają. O czym pisze w swoich felietonach? Wiadomo, że o literaturze, muzyce i filmie. Ale nie tylko! Bo pisze przede wszystkim o nas, o Polakach, o naszych gustach, o naszych przywarach, o naszej gnuśności, o naszym krytykanctwie, o otaczaniu się kiczem wszelkiej maści, również o tym, co dzieje się w sferze politycznej. Choć akurat wycieczek w stronę polityki to ja nie lubię, programowo ich unikam, aby nie psuć sobie nastroju.

Jacy jesteśmy? Jaki obraz Polski wyłania się z felietonów Krzysztofa Vargi? Ano, powiem delikatnie, jest nie za ciekawie. „My myślimy raczej do tyłu, przeszłość jest naszym środowiskiem naturalnym.” To fakt! Dlaczego wciąż rozwodzimy  się nad przeszłością, gubiąc się w teraźniejszości? Kiedy ta martyrologiczna skaza zostanie usunięta z naszego krwioobiegu?  Szkoda gadać…  Jacy jeszcze jesteśmy, my Polacy?  Jesteśmy największymi wrogami samych siebie, bo największy antypolonizm można spotkać … w Polsce! Polacy nienawidzą Polski.  Nie ma rzeczy, z której bylibyśmy dumni i zadowoleni. Potrafimy wiecznie narzekać, krytykować i czekać, aż nam manna spadnie z nieba. Kultura leży u nas i kwiczy, dosłownie i w przenośni.  Bo naród domaga się iście gladiatorskich rozrywek w stylu pląsów i śpiewów na lodzie i w wodzie z udziałem pseudogwiazdek.  Varga odkrywa bolesną prawdę o polskiej literaturze. Wiecie, z czym zmaga się polska literatura? Z botoksem!  

„Coraz trudniej jest się czymś niewinnie zachwycić, coraz łatwiej jest się czymś znudzić.”

Trochę mi  ulżyło, gdy przeczytałam, że Varga nie oglądał cieszących się popularnością seriali telewizyjnych i nie miał o nich zielonego pojęcia. Ale ta ulga nie trwała długo, bo jednak niektóre oglądał poświęcając ciągiem kilkadziesiąt godzin na oglądanie kolejnych sezonów serialu X czy Y.  O swoim obłędzie mówi pięknie, to muszę mu przyznać! Ale zaraz, zaraz! Więc jestem jedyną, która nie oglądała „Doktora House’a”, „Dextera”, „Sześciu stóp pod ziemią”, „Rzymu” i „Lost-Zagubionych”?  Ja nawet  „Californication” nie oglądałam, no prócz jakiegoś jednego odcinka gdzieś u znajomych po angielsku. Normalnie załamka! Bo ja nie oglądałam ani jednego odcinka z wyżej wymienionych tasiemców. Aha, jak ładnie się teraz nazywa serie sezonami, to znaczy, że pojawiały się np. na wiosnę i w którym momencie kończy się jeden sezon, a zaczyna drugi?  No ignorantką jestem, bo nie mam pojęcia, ale dobrze mi z tym. Nie zaśmiecam mózgu zbędnymi ruchomymi obrazkami. (Owszem innymi nieco zaśmiecam). 

Zgadzam się z Krzysztofem Vargą absolutnie, że „książki  to fetysze, rzecz wiadoma, a ich czytanie, a jeszcze bardziej kolekcjonowanie to sprawa wielce intymna i podniecająca.” Przyznaję się bez bicia, że ja np. nie lubię pożyczać moich książek. Powód jest wiadomy. Niektórym się wydaje, że ja pożyczam na wieczne nieoddanie. To mnie normalnie w świecie drażni, że czasem muszę się upominać. Dlatego nie lubię pożyczać i już! Rogów też nie zaginam, mam stertę zakładek i karteczek samoprzylepnych ładnie zwanych sklerotkami. 

Zgadzam się również co do opinii na temat kontaktów z telewizorem, które w moim przypadku jednak w większości kończą się bolesną traumą, podniesionym ciśnieniem, wstrętem i mdłościami.  Relacje z telewizorem są w porządku jedynie wtedy, kiedy włączam dvd z filmem, na który mam ochotę. Choć, jak się tak zastanowię, czasem jak włączę TV i leci jakiś film z porządnym mordobiciem i strzelaniną i pościgami, to również czuję się dobrze. Ba! A jak w filmie występuje Steven Seagal to satysfakcja gwarantowana! Pałam do niego uczuciem niezidentyfikowanym, dalekim od miłości, a bliskim do podziwu oraz współczucia. Tyle się musi nagimnastykować, a ani jeden włos mu nie drgnie, wcale się nie spoci, żadnych obrażeń nie odniesie. Normalnie niewiarygodne! Ale to są nieliczne wyjątki. Telewizji nie oglądam, nie mam potrzeby wchodzenia z nią w bliższe relacje. Niech swoją misję niesie w inne rejony społeczeństwa. 

Rozbawił mnie pan Varga swoją sympatią do słowa paździerz. Szorstkie w wymowie, źle się kojarzy, a jednak jest tak na czasie!  A tym zdaniem rozbroił mnie całkowicie: „Produkcja paździerzy w sferze kultury i rozrywki przebija dziś z pewnością nawet produkcję paździerzy do meblościanek w najlepszych czasach PRL-u.”  Nic dodać, nic ująć! Święta racja!  Niezorientowanym, czym jest paździerz, polecam zajrzeć choćby do Wikipedii albo jakiegoś słownika. 

Muszę oddać honor autorowi i przyznać mu, że fantazję ma iście ułańską.  Kiedy wspomniał o chęci przerobienia klasyka „Nad Niemnem” Elizy Orzeszkowej, padłam trupem ze śmiechu. No bo jak tu się nie śmiać, kiedy ktoś chce z „Nad Niemnem” zrobić „powieść ze zboczonymi seksualnie kosmitami”. „Nie lepiej by było, żeby Bohatyrowicze to byli przybysze z obcej planety o niezaspokojonych potrzebach erotycznych?” Z pewnością „Nad Niemnem” w wersji po tuningu byłoby rozchwytywane przez czytającą młodzież. Nie nudziliby się podczas lektury i z nieskrywaną radochą omawialiby na lekcjach przygody Bohatyrowiczów. 

Zaszczepił mnie pan Varga sympatią do Mariusza Czubaja przytaczając pewne słowa, właściwie przytaczając Czubaja, który przytacza jakiegoś francuskiego filozofa. Ponieważ cytat byłby długi pozwolę sobie na dwa zdania: „Miłość do trupów jest typowo katolicka. Katolik jest nekrofilem, nekrolubem, woli nieboszczyków od żywych.”  Cóż… gdyby się zastanowić, to ta nekrofilia we współczesnej Polsce ma się całkiem nieźle,  jest się czego bać.

Dzięki Krzysztofowi Vardze wiem, że cierpię na silną jatrofobię, zupełnie tak jak on! Strach przed lekarzami i szpitalami ma u mnie wymiar horendalny, na samą myśl o tym czuję ból w każdym mięśniu. Spinam się i truchleję.  Ale z zainteresowaniem i szyderczą satysfakcją przeczytałam felieton z 16 grudnia 2010 roku.  Proszę sobie wyobrazić, że tuż przed świętami, chyba najbardziej komercyjnymi i dalekimi od żarliwej wiary, Krzysztof Varga uraczył czytelników „Dużego Formatu” treściami dotyczącymi śmierci! Oto wkrótce ma się narodzić Dzieciątko Jezus, a Varga pisze o książce pewnej patolożki o intrygującym tytule „Jak nie umrzeć. Opowieści patologa sądowego”. Niezła ironia Vargi! 

Oczywiście zgadzam się absolutnie z autorem felietonów zebranych w tej książce, że współczesne polskie komedie to dno. Ale ja nie mam na tyle odwagi, cierpliwości, samozaparcia i wrażliwości, aby je oglądać. Na szczęście nie muszę, bo gdybym musiała, to zapewne prędzej czy później doznałabym jakiegoś załamania nerwowego. Te gnioty omijam szerokim łukiem. Natomiast Varga ogląda je z uporem maniaka. Chodzi do kina na zidiociałe polskie komedia, czego mu szczerze współczuję. 

Podzielę się z wami ciekawym spostrzeżeniem pana Vargi. Otóż podobno czytelnictwo, a więc dziedzina życia i kultury bliska i mi, ma się rewelacyjnie w Czechach i we Francji. A oba kraje podobno to najbardziej zlaicyzowane państwa w Europie. Jaki wniosek z tego płynie? „Sprawa do przemyślenia między niedzielną mszą a wieczornym grillem.” 

Co ciekawe Krzysztof Varga dość często występuje z apelem do swoich czytelników. Prowodyr jeden! Żąda debat narodowych, żąda dyskusji, wzywa do powstań literackich i stawania w szranki z głupotą. Pod tym względem pan Varga okazał się idealistą, ja idealistką nie jestem, nie wierzę w narodowe powstania i debaty. Nie widzę potrzeby apelować, niech kultura będzie niszowa, niech naród się udusi w swoim kretyńskim sosie, w debilnej medialnej papce. Niech deser zwany kulturą zostanie pokarmem wybranych. 

Przypomniałam sobie o książce, o której kiedyś czytałam i którą bardzo chciałam kupić, ale której cena mnie mocno zniechęciła. Mowa o „Tysiącu polskich okładek”. Tak, tą rzecz chciałabym mieć. Zazdroszczę Vardze, że ją ma. Muszę też podziękować panu Krzysztofowi, że zmobilizował mnie do obejrzenia „Róży” Wojciecha Smarzowskiego. Jestem wręcz pewna, że będę na niej płakać. Oto dobre polskie kino, szczere i wzruszające.

Skoro już tak wyliczam, czym mnie Varga ujął, skoro dostrzegam tyle podobieństw w odczuwaniu kultury, to muszę się przyznać, że i ja też nierzadko patrząc na dzieła sztuki współczesnej zastygam w stuporze. Ale nie z zachwytu, ale z konsternacji. Patrzę i ni w ząb nie mogę zrozumieć po kiego diabła ktoś coś namalował/wyrzeźbił/skonstruował. Nie każde dzieło sztuki do mnie przemawia, nie z każdym chcę wchodzić w dialog. Są takie, które zostawiam innym do skonsumowania. 

Zauważyłam również z jak niesłychaną i namiętną chęcią Krzysztof Varga tworzy scenariusze filmowe. Ileż on wymyśla nowych historii do sfilmowania. Nawet Woody’emu Allenowi podpowiada scenariusz filmu, którego akcja mogłaby się rozgrywać w Warszawie. Zgadzam się jak najbardziej, że „1920 Bitwa Warszawska” to „wojenno-patriotyczny „Taniec z gwiazdami””.  Dawno tak żenującego filmu nie widziałam. Faktycznie ma rację Varga, że warto zainwestować w serial o naszych Piastach, to byłaby mocna rzecz! A jakże, wszak ma on gotowy scenariusz, który na pewno nie byłby narodową katastrofą, jaką jest wspomniany film Jerzego Hoffmana. 

Muszę napisać, państwo wybaczą, że jeszcze piszę, ale ja muszę to napisać.  Podziwiam Krzysztofa Vargę za to, że przeczytał wybitne dzieła Prezesa: „Raport o stanie Rzeczypospolitej” oraz „Polskę naszych marzeń”.  Chylę czoła, że to zrobił. To karkołomne zadanie, nie każdy by temu podołał. 

Ulubionym powiedzeniem naszego felietonisty jest hasło: „imperatyw kategoryczny”, zaraz obok już wspomnianego „paździerza”. Ech, ten imperatyw kategoryczny dopadł i mnie, bo chciałabym, aby każdy, kto przebrnął przez mój tekst, natychmiast sięgnął po książkę „Polska mistrzem Polski”. Varga jest bowiem fantastycznym felietonistą, zbiera kulturowe absurdy polskiej rzeczywistości i z szelmowską manierą o nich pisze. Przyznaję, że zdarzało mi się w „Dużym Formacie” czytać go, ale te felietony czyta się sto razy lepiej jednym ciągiem. Czyta się je lepiej niż niejedną powieść, której fabuła zaraz po lekturze wylatuje z głowy. No a tytuł zbioru, wiadomo cytat z „Jeża Jerzego”, to dla mnie najpiękniejsza fraza ostatnich lat!