"Czytanie jest nałogiem, który może zastąpić wszystkie inne nałogi lub czasami zamiast nich intensywniej pomaga wszystkim żyć, jest wyuzdaniem, nieszczęsną manią."

"Malina" Ingeborg Bachmann

poniedziałek, 29 listopada 2010

Mini wywiad z Pawłem Pollakiem o kryminale i nie tylko.

Mój własny wywiad z panem Pawłem Pollakiem przeprowadzony w związku z wydaniem książki "Między prawem a sprawiedliwością":

Jest Pan tłumaczem literatury szwedzkiej, wydawcą a także pisarzem. Właśnie ukazała się trzecia po „Niepełnych” i „Kanalii” Pana książka: „Między prawem a sprawiedliwością”. Moją sympatię zaskarbił sobie Pan dzięki „Niepełnym”, wzruszającej powieści obyczajowej o niepełnosprawnych ludziach zmagających się z życiem. „Kanalia” jak również najnowsza Pana książka to powieści kryminalne. Jest Pan świetnym obserwatorem rzeczywistości, nie tylko naszej polskiej. Błyskotliwością spostrzeżeń oraz stylem i językiem powieści udowadnia Pan, iż nie wystarczy dobry warsztat, by napisać książkę, potrzebne jest coś więcej, talent. Co znaczy dla Pana bycie pisarzem?

Paweł Pollak: Najpierw spełnienie dziecięcych marzeń. Kiedy mama zapytała, kim chcę być, gdy dorosnę, powiedziałem, że pisarzem. Rodzicielka ukróciła jednak moje zapędy, mówiąc, że pisarz musi wymyślać zupełnie nowe rzeczy, a to rzeczywiście wydało mi się niewykonalne. Gdy dorosłem, nie paliłem się do pisania, bo nie miałem w sobie tej megalomanii czy nawet bufonady, niezbędnej każdemu adeptowi pisarstwa: przekonania, że potrafię stworzyć fikcyjną historię, która zaciekawi innych. No bo rozumiem, że pojadę do Nowego Jorku i napiszę stamtąd reportaż, to może zainteresować ludzi, rzeczywistość jest ciekawa, ale dlaczego mieliby czytać o jakichś wymyślonych przeze mnie prawnikach? Pewną przeszkodę stanowił również zawód tłumacza literatury: z jednej strony doskonale przygotowuje warsztatowo do pisarstwa, z drugiej strony kiedy człowiek tłumaczy takiego geniusza jak Hjalmar Söderberg i widzi perfekcję języka i stylu, głębokość refleksji, to myśli sobie, że za wysokie progi. No ale nabrzmiała we mnie historia opowiedziana w „Kanalii”, nabrzmiały samotność i cierpienie takich ludzi jak Edyta i Jacek z „Niepełnych” i musiałem przelać je na papier.

Bo bycie pisarzem to również mój protest przeciwko światu. Głęboko się nie zgadzam, żeby tacy podli ludzie jak bohaterka „Kanalii” mogli bez cienia refleksji krzywdzić innych, żeby księża, którzy chcą mnie uczyć moralności, gwałcili dzieci, żeby ludzie byli chorzy, niepełnosprawni, samotni, cierpiący. A jednocześnie doskonale wiem, że świata nie zmienię, nie poprawię. Był okrutny i niesprawiedliwy w przeszłości, taki jest teraz i taki zostanie pewnie na wieki. A ja mogę tylko powiedzieć, że mi się to nie podoba. Z pełną świadomością, że mało kogo to obejdzie, a najmniej tych, którzy i tak nie najlepszą rzeczywistość swoim postępowaniem czynią jeszcze gorszą. Tym cenniejsi są dla mnie czytelnicy, którzy czują tak jak ja, którzy czytając „Niepełnych” uronią parę łez. Jak Pani. I muszę podziękować Pani za recenzję tej książki, bo chyba rzadko się zdarza, żeby recenzent tak trafnie odczytał powieść, całkowicie zgodnie z intencjami pisarza, bez doszukiwania się sensów, których w jego utworze nie ma.

Ale oczywiście moje pisarstwo nie wypływa tylko ze sprzeciwu. Stworzenie nowego świata, swoistego mikrokosmosu, postaci, które stają się tak realne, jakby były z krwi i kości, opowiedzenie historii, która czytelnika wciągnie i do głębi go poruszy, to ogromna satysfakcja. Karolina Sykulska napisała żartobliwie w swoim „Bestsellerze”, że człowiek po wydaniu powieści czuje się „jak Stwórca szóstego dnia wieczorem”. Coś w tym jest.

Skąd u Pana zainteresowanie kryminałem? Łatwiej czy trudniej napisać kryminał?

Kryminał pozwala pokazać zjawiska ekstremalne. Normalnie ludzie się nie mordują i trzeba dużego wyczucia, żeby morderstwo w powieści obyczajowej nie wypadło sztucznie. Wiele osób odbiera „Niepełnych” i „Kanalię” jako książki o całkowicie odmiennej tematyce, tymczasem nie do końca tak jest. W obu zasadniczy motyw stanowi miłość, przy czym w „Kanalii” ta miłość przeradza się w skrajną nienawiść. Ale właśnie, żeby pokazać jej skutki, musiałem sięgnąć po formę kryminału. I to forma tych dwóch powieści jest zupełnie inna.

Kryminał odpowiada też mojemu temperamentowi, lubię zagadki logiczne, szachy, a pisanie powieści kryminalnej przypomina trochę wymyślanie i rozwiązywanie takiej zagadki albo zadania szachowego. I rzeczywiście jakoś łatwiej mi się tworzy w tym gatunku. W tej chwili mam już gotową następną książkę, powieść kryminalną pt. „Gdzie mól i rdza”, która ma taką samą objętość jak „Niepełni”. Pisałem ją przez siedem miesięcy, tymczasem nad „Niepełnymi” pracowałem całe trzynaście.

Akcja w „Między prawem a sprawiedliwością” dzieje się w Nowym Jorku. Bardzo dobrze orientuje się Pan w realiach tego miasta. Czy jest to wynik doświadczenia osobistego, czy tylko znakomitej i wytrwałej pracy badawczej? Dlaczego akurat to Nowy Jork, a nie jakieś polskie miasto, stało się miejscem, w którym umieścił Pan akcję swoich czterech opowiadań zamieszczonych w „Między prawem a sprawiedliwością”?

Ogromnie cieszy mnie ta ocena, że bardzo dobrze orientuję się w realiach Nowego Jorku, bo rzeczywiście nigdy tam nie byłem. Natomiast akcję musiałem umieścić w USA, bo europejski (a więc i polski) system prawny nie pozwala tak wyraziście pokazać dylematów, które zapowiada tytuł. Przykładowo takiego, że wiemy, kto jest mordercą, ale nie możemy go skazać, ponieważ pistolet, z którego strzelał, został zabezpieczony jako dowód w sposób niezgodny z przepisami. W Europie nie obowiązuje tzw. zasada owoców zatrutego drzewa i taki pistolet zawsze będzie można przedłożyć w sądzie jako dowód, a w USA nie. Nie rozstrzygając, który system jest lepszy, można pokusić się o stwierdzenie, że amerykański wypada atrakcyjniej na filmowym ekranie i kartach powieści. A że bardzo lubię książki i filmy, których akcja rozgrywa się w amerykańskiej sali sądowej, postanowiłem tam właśnie ją umieścić. Pisanie takich powieści, jakie samemu chciałoby się przeczytać, jest całkiem sensowną motywacją. Natomiast to, że pisanie o miejscach, w których się nigdy nie było, może dać znakomite efekty, pokazał już Karol May. A on nie miał dostępu do Internetu. Bo Internet okazał się największą pomocą, a konkretnie googlowska funkcja Street View. Przewodniki, które przestudiowałem, opisywały znane miejsca, atrakcyjne dla turystów, tymczasem mnie interesowało, jak wygląda jakaś zapyziała uliczka w Queens, bo w tej właśnie dzielnicy rozgrywa się akcja opowiadań. Nawet na mapie nie miałem całego Queens, bo jej wydawca uznał, że Nowy Jork to Manhattan, a reszta mało istotne przyległości (ponieważ chcę ten cykl kontynuować, nadal szukam mapy całego Nowego Jorku ze szczególnym uwzględnieniem Queens, więc jakby ktoś mi podpowiedział, gdzie takową można nabyć, byłbym wdzięczny). Istniało oczywiście niebezpieczeństwo, że w opowiadaniach zaplączą się jakieś polonizmy czy europeizmy, ale starałem się ich wystrzegać (tu zresztą pomogło doświadczenie w tłumaczeniu, gdzie trzeba się pilnować, żeby książki za bardzo nie spolszczyć), a przyjaciele ze Stanów, którzy przeczytali maszynopis, zanim trafił do wydawcy, orzekli, że zrobiłem to skutecznie.

Jaką rolę w pisaniu tych opowiadań odegrała kultura masowa (powieści kryminalne, seriale kryminalne emitowane w tv)?

No taką, że serial „Law & Order” (polskie tytuły „Prawo i porządek”, „Prawo i bezprawie”, „W obronie prawa”) nadał im formę: po zakończeniu policyjnego śledztwa sprawa trafia do sądu, gdzie komplikują ją formalne rozgrywki i niejednoznaczna z moralnego punktu widzenia ocena czynu.

Kryminał to dość popularna ostatnimi czasy forma literacka, ale nie tylko, bo również filmowa. Czy stał się Pan, jak tysiące ludzi, fanem np. „CSi: Kryminalnych zagadek NY”, czy „CSi: Kryminalnych zagadek Miami”? A może serii Millennium Stiega Larssona? A może jeszcze ktoś inny jest dla Pana autorytetem w kwestii kryminału, np. klasyk gatunku Raymond Chandler?

Jest wielu autorów, których cenię, nie mam natomiast tak, żebym któregoś stawiał na piedestale. Stiega Larssona nie znam, ze Szwedów najbardziej lubię parę autorską Sjöwall & Wahlöö i Håkana Nessera, którego zresztą tłumaczyłem. Z polskich autorów Joe Aleksa, a ze współczesnych Ryszarda Ćwirleja. Moim amerykańskim idolem jest oczywiście Grisham. Z seriali na pierwszym miejscu postawiłbym właśnie „Law & Order”, poza tym „Columbo”, ale niewiele za nimi np. „Prawników z Miasta Aniołów” czy wspomniane przez Panią „Kryminalne zagadki”. Najbardziej lubię takie kryminały, jakie sam staram się pisać: które urzekają pięknem logicznej zagadki albo w których poruszony jest jakiś poważniejszy problem.

Przyznam, że czytając opowiadania z „Między prawem a sprawiedliwością” byłam pod wrażeniem znajomości procedur policyjnych i sądowych. Walki słowne między oskarżycielem a obrońcą, o których Pan pisze, wymagają od pisarza stawiania się w jednej i drugiej roli jednocześnie. Czy w rzeczywistości byłoby Panu łatwiej zostać prokuratorem, czy może adwokatem?

Pewnie prokuratorem, bo jestem człowiekiem, który nie potrafi zachować swojej opinii dla siebie (co zresztą dyskwalifikuje mnie we wszystkich hierarchicznych zawodach) i gdybym bronił mordercy, mogłoby mi się publicznie wyrwać, że powinien na długie lata trafić za kratki, a najlepiej na szafot. A co do stawiania się w obu rolach. Kiedy zdawałem w Instytucie Goethego egzamin ze znajomości niemieckiego, było tam zadanie polegające na tym, że egzaminator przedstawiał jakąś tezę, np. że kieszonkowe dla dzieci ma pozytywne skutki wychowawcze, i należało odbyć z nim dyskusję, broniąc przeciwnego stanowiska. Dla większości zdających okazało się to jednym z trudniejszych zadań, nie dlatego, że brakowało im słownictwa, tylko nie potrafili znaleźć argumentów, jeśli stanowisko, które mieli prezentować, nie było ich własnym. A mnie nie sprawiło to najmniejszych problemów. Zresztą lubię to jako zabawę: bronić w prywatnej dyskusji poglądów, których nie tylko nie wyznaję, ale które w ogóle są absurdalne. Doskonałe ćwiczenie intelektualne.

Pana bohaterowie to ludzie z krwi i kości. Są bardzo realistycznymi postaciami, inteligentnymi i przebiegłymi, doświadczonymi w swojej materii stróżami prawa. Pewnie nie mają pierwowzorów w życiu, ale może na kimś się Pan wzorował?

Sam dobór postaci (dwóch detektywów prowadzących śledztwo, nadzorujący ich kapitan, starszy prokurator i młoda asystentka) zdeterminował serial, na którym się wzorowałem. Natomiast wszelkie osobowościowe rysy nadałem im sam, w filmie ich charakterystyka nie jest specjalnie pogłębiona. Zresztą nie trzymałem się niewolniczo serialowego schematu, zrezygnowałem z osoby prokuratora nadrzędnego, który odgrywa tam dość istotną rolę, a większe znaczenie przypisałem adwokatom i sędziom, którzy w filmie są wyłącznie postaciami epizodycznymi. Mecenas Avery Hubert i sędzia Jeremy Clifton, jedni z głównych bohaterów pierwszego opowiadania pt. „Zarażona”, pojawiają się też w następnych. Dzięki temu czytelnik nie musi w każdym nowym opowiadaniu zaznajamiać się od początku z bohaterami, tylko spotyka starych znajomych i może dowiedzieć się o nich czegoś więcej.

Co mieści się między prawem a sprawiedliwością?

A to już jest pytanie, na które czytelnicy sami muszą sobie odpowiedzieć, kiedy zamkną książkę.

Dziękuję serdecznie za poświęcony mi czas.

niedziela, 28 listopada 2010

O poezji

Uczestniczyłam w kończącym się tygodniu w dwóch wieczorkach poetyckich. Jeden zorganizował rzeszowski WDK, a drugi oddział ZLP w Rzeszowie. Nie powiem, abym była zachwycona i natchniona poezją obu prezentujących się poetów. Ten pierwszy (nazwisko pominę z grzeczności) okazał się młodym i nieco zbyt pewnym siebie człowiekiem, którego wiersze były dość płytkie i pozbawione emocji. Długa i pracowita droga przed nim, co zresztą zauważono w rozmowie, jaka odbyła się po recytacji. Natomiast drugi poeta, członek ZLP, to człowiek o ugruntowanym spojrzeniu na poezję, który nie bawi się w bunty i egzystencjalne wynaturzenia. Jego wiersze zdecydowanie bardziej przypadły mi do gustu, bo były dojrzałe i pełne refleksyjności. Choć jego estetyka nie do końca jest moją. Te dwa spotkania niewiele różniły się poziomem i frekwencją. Kiedyś częściej uczestniczyłam w takich wieczorkach, potem nastąpiła dość długa przerwa. Niestety muszę ze smutkiem zauważyć, że niewiele się zmieniło od tego, co pamiętam sprzed kilku lat. Jeśli nazwę rzeczy po imieniu i powiem, że poziom często jest żenujący, poeta kiepski, a frekwencja równa zeru, to nie przesadzę, choć pewnie znajdą się obrońcy tego typu wydarzeń. Zresztą na spotkaniu zorganizowanym przez ZLP zauważono, że często lokalni twórcy, poeci, artyści nie są znani szerszemu gronu i nie wykraczają ze swoją sztuką poza granice miasta, gminy, powiatu. Jeśli są znani choćby w województwie, to już duży sukces. Tworzą się zatem towarzystwa wzajemnej adoracji, a ich członkowie zasilają swą obecnością takie spotkania poetyckie. Czy problem polega na tym, że poezja to dziś towar nieatrakcyjny? A może poeci nie potrafią się sprzedawać? Nie wykorzystują możliwości dzisiejszego wolnego rynku? Wszak są nazwiska na polskiej scenie poezji znane wszem i wobec, są konkursy rangi ogólnokrajowej, o których się mówi. Fakt, w większych miastach poezja znajduje większy krąg odbiorców, ale należy zauważyć, że wychodzi ona do ludzi, zachęca młodych, twórcy różnych spotkań/imprez artystycznych dbają o odpowiedni poziom, o atrakcyjność wydarzenia. Dlatego zazdroszczę miastom, w których dba się o kulturę i jej poziom. Niestety, ale moje miasto (wojewódzkie!) jest w tej kwestii daleko w tyle. Tu na wieczorek poety przychodzi około 15 osób. No chyba, że takie spotkanie organizowane jest w jednym z bardziej undergroundowych pubów w mieście, wtedy frekwencja jest większa, choć może przypadkowa, bo siedzący nad pieniącym się trunkiem niekoniecznie zainteresowani są poezją. Zastanawia mnie jeszcze jedna rzecz. Dlaczego tak się trąbi w mediach, że należy dofinansowywać kulturę, że bez kultury naród staje się nijaki, ginie i zatraca się w taniej komercji, a jednak wciąż tej kultury poszukuję i czuję olbrzymi niedosyt?! Nie interesują mnie masowe spędy na rynku z okazji święta X lub święta Y. Nie chodzę zbyt często do kin, bo w moim mieście filmy wartościowe to rzadkość, a o spotkaniach Dyskusyjnego Klubu Filmowego dowiaduję się za późno. O to, na czym mi zależy, muszę zabiegać sama, na szczęście jest Internet, bez którego omijałyby mnie tysiące ciekawych rzeczy. Więc niech się nie wzbrania starsze pokolenie poetów, kiedy mówię, że Internet daje mnóstwo możliwości i należy z tych dobrodziejstw korzystać. Inaczej ugrzęźnie się we własnym sosie i będzie z siebie wylewać niepotrzebnie gorycz.

A na zakończenie wiersz z tomiku „Strumienie poezjiRyszarda Mścisza, na którego wieczorku właśnie byłam:

„Nowoczesny”

parę kropli relanium kalms skuteczny
jak jego reklama już spokojny bo za to
płaciłem w nowej eleganckiej aptece
w centrum miasta

telefon komórkowy co chwila dzwoni
moje okno na świat
znajomych mamionych uzależnionych
pięć wiadomości czeka jedna od drugiej
ważniejsza też nic nie mówiąca
prawdy ukrytej czyli jedynej

na moim laptopie tyle zajętej pamięci
w mojej pamięci tyle co w laptopie
do zrobienia pilne giga i mega
a w gruncie rzeczy ciągłe kopiuj
i wklej zmień format na wszelki
wypadek

domowe kino tylko dla mnie
bez wspólnego strachu i śmiechu
sali która żyje z obrazem
zarządca pilota i król kanałów
dzień w dzień włączam skip
coraz rzadziej rekord

czwartek, 11 listopada 2010

"Statek" - Stefan Mani


Przeczytałam niesamowity i naprawdę hipnotyzujący thriller! Ja, zatwardziały szczur lądowy, odbyłam przerażający rejs niemalże przez cały Ocean Atlantycki (po prawdzie rejs na kartach powieści, ale niezwykle emocjonujący i pełen diabelskich przygód!). Mowa o „Statku” islandzkiego pisarza Stefana Mani.

Ta powieść to przerażająca bajka. Należy uważać, aby nie znaleźć się bez przytomności w kajucie, bo wtedy ktoś może cię wyrzucić głową do morza. „I bajkę by szlag trafił.” Ale do rzeczy! O bajce w pewnej chwili mówi Diabeł, a właściwie Jon Karl Esrason, jeden z najniebezpieczniejszych, ale i najtwardszych mężczyzn płynących frachtowcem „Per Se” z Islandii do Surinamu, państwa położonego w północno-wschodniej części Ameryki Południowej. Diabeł znalazł się na statku przypadkowo. Ale reszta dziewięcioosobowej załogi frachtowca płynie w planowy rejs po załadunek. I byłaby to zwykła opowieść o ludziach morza, o ich zmaganiach z ciężką pracą na statku, gdyby nie fakt, że Stefan Mani z tej opowieści uczynił przeraźliwą historię ludzi, którzy uciekając przed jednym piekłem trafiają na drugie, jeszcze gorsze.

Bohaterami „Statku” są marynarze, którzy zabierają ze sobą w rejs olbrzymi bagaż, tyle że nie fizyczny, ale psychiczny! I to ten bagaż staje się przyczyną katastrofy. W jednym miejscu i w tym samym czasie kilku mężczyzn skrywających tajemnice, o dziwnych usposobieniach, niezbyt kryształowej przeszłości i niecnych zamiarach zostaje wplątanych w najgorszy z możliwych scenariuszy. Statek rusza w rejs. Jednakże nie wszystko idzie zgodnie z planem. Dochodzi do aktów sabotażu: ktoś przecina przewody i statek traci radar, łączność satelitarną i radiostację. Kontakt ze światem zostaje odcięty. Nikt nie wie, kto jest przyjacielem, a kto wrogiem. Ale to nie wszystko. Pojawiają się następne przeszkody, ktoś majstruje przy silniku. Załoga wpada w tragiczną w skutkach sytuację: statek bez sprawnych silników dryfuje po Atlantyku. To jednak jeszcze nie koniec złego snu… Szalejący na oceanie huragan jest mnie straszny, choć oczywiście niebezpieczny, niż to, co los przyszykował dla załogi „Per Se”.

Taki właśnie jest ten thriller Stefana Mani. Mroczny, gęsty od wszechobecnego zła, od lęków, zasadzek, domysłów i zbrodni. Bo każdy z marynarzy ma coś na sumieniu: niezałatwione porachunki na lądzie, wyniszczające organizm nałogi, rozpadające się związki z kobietami albo zamiłowanie do czarnej magii.

Stefan Mani z niesamowitym zawzięciem tworzy historię przypominającą nocny koszmar. Ten koszmar zostaje spotęgowany miejscem akcji, przypominającym piekielną otchłań oceanem. Również fakt, że sporo akcji odbywa się nocą dodaje dodatkowego dreszczyku emocji. Niesłychanie realistyczny obraz walki o przetrwanie budzi grozę i przerażenie. Przyznaję, że fabuła wciąga niesamowicie, niejednokrotnie byłam zaskakiwana przez autora kolejnymi scenami tego złego snu. Bo tu zbrodnia goni zbrodnię, zło czai się w każdej części tego przeklętego statku.

Dziewięciu bohaterów rozgrywającej się na statku historii to dziewięć odrębnych tragedii. Tak, jak wspomniałam wcześniej, skrywają oni swoje tajemnice. Kapitan Gudmundur Berndsen, majtek Saeli, sternik Jonas, bosman Runar, mechanik Johan Wielkolud, Jon Prezydent – pierwszy oficer, Palacz – drugi mechanik, kuk Asi oraz Diabeł. Ten rejs nie będzie dla nich pomyślny. Mani wykreował postaci pełne życia, pełne energii, pełne walczących w ich emocji. Sugestywne rysy charakterologiczne poszczególnych bohaterów powieści czynią z niej wspaniały thriller psychologiczny. Bo na pokładzie „Per Se” człowiek nie tylko zmaga się z oceanem, ale przede wszystkim z potworami własnej duszy.

„Statek” to dreszczowiec pierwszej klasy! To, że trzyma w napięciu i wciąga w swą fabułę, to mało. „Statek” wręcz narzuca wyobraźni swój diabelski rytm. Opisy płynącego frachtowca i szalejących burz powodowały, że niejako czułam to, co czują marynarze: opadający w dół a następnie unoszący się z falą w górę okręt, którym porusza wzburzony żywioł oceanu. Oczyma wyobraźni widziałam sfatygowany statek, o który uderzają fale. Widziałam nocne wędrówki załogi po pokładach okrętu. Czułam kołysanie podczas odpoczynku w kajutach. Czułam nadciągającą katastrofę…

„Pływanie to taniec ze śmiercią. A ten, kto tańczy ze śmiercią, nie umawia się na kolejny taniec. Człowiek nie prowokuje śmierci i nie igra z przeznaczeniem, to proste.”

Czy ktoś przetrwa ten diabelski taniec? Ech, nie mogę nic zdradzić.



Nie mogłam się oprzeć, by nie spojrzeć na mapę i nie zaznaczyć przynajmniej kilku punktów, korzystając z podawanego w powieści położenia geograficznego. Czerwone pinezki oznaczają początek i koniec rejsu, a żółte kilka położeń statku. Takie spojrzenie na mapę jest wielce pomocne, aby zrozumieć to, co działo się na statku i w głowach marynarzy. A weźcie pod uwagę, że nie działa komunikacja ze światem i silnik jest zepsuty…

sobota, 6 listopada 2010

"Herezja" - Leszek Kołakowski



Panie Tamara i Agnieszka Kołakowskie, żona i córka zmarłego w 2009 r. profesora Leszka Kołakowskiego zebrały czternaście wykładów o herezji, wygłoszonych przez profesora na przełomie 1982/1983 r. w polskiej rozgłośni Radia Wolna Europa. Zredagowały dla wydawnictwa Znak publikację zatytułowaną właśnie „Herezja”. Dla osób ceniących mądrość i błyskotliwość wypowiedzi profesora Leszka Kołakowskiego ta niewielkich rozmiarów książeczka będzie cenną lekturą. Szczególnie, że w dzisiejszych czasach, kiedy udział kościoła katolickiego w życiu publicznym naszego kraju jest mocno krytykowany, warto sobie uświadomić, czym jest herezja i jaki ona ma związek z tymże kościołem.

Profesor omawia zagadnienie herezji z punktu widzenia historyka a także osoby wierzącej. Daje liczne przykłady historyczne opisujące herezje, różnice między herezją a schizmą oraz sektami. Oswaja herezję, dając do zrozumienia, że ten akt wcale nie ma aż tak negatywnego zabarwienia, jakie mu się przypisuje.

„Heretyk, zarówno w oczach historyka, jak w oficjalnej doktrynie chrześcijańskiej, jest to zawsze ktoś, kto się odwołuje do tego samego kanonu, do tego samego źródła mądrości, do którego odwołują się ortodoksi czy też zwierzchnicy Kościoła, ale interpretuje ten kanon w inny sposób.”

Zauważa, że herezja jest zjawiskiem religijnym. Wymienia rodzaje herezji. Podaje argumenty przemawiające za wpływem poszczególnych herezji na dzieje i rozwój kościoła katolickiego. Mówi o sposobach jej zwalczania przez kościół katolicki.

„W rzeczywistości heretycy zawsze byli znacznie większym niebezpieczeństwem dla Kościoła, aniżeli na przykład żydzi, poganie, apostaci czy libertyni, i dlatego obchodzono się z nimi znacznie surowiej. Apostazje podważają siłę liczebną ciała religijnego, ale herezje zagrażają jego jedności.”

Stwierdza np.:
„Wolno powiedzieć chyba, że jedna jest tylko niekwestionowana i niewątpliwie autentyczna herezja żydowska: jest nią mianowicie chrześcijaństwo.”

Albo:
„Średniowieczne herezje ludowe miały pewne tematy wspólne. Atakowały one korupcję kleru, bogactwo Kościoła i przymierze Kościoła z władzami świeckimi, świętokradztwo czy kupczenie świętościami i hierarchiczny porządek kościelny; wzywały do powrotu ku czystości czasów apostolskich, kładły nacisk na dosłowny sens ewangelicznych ideałów ubóstwa, miłości i równości (…)” (Od Średniowiecza niewiele się zmieniło!)

„Herezja” Leszka Kołakowskiego to świetny przykład książki, która poszerza horyzonty myślenia. To kompendium wiedzy historycznej na temat herezji, zebrane tu fakty pozwalają zmierzyć się z własnymi poglądami na ten interesujący temat. Ja podczas lektury uzmysłowiłam sobie, że choć zostałam wychowana w wierze katolickiej, to w życiu dorosłym jestem po przeciwnej stronie: wojuję, spieram się, neguję, a więc nie jestem nawet heretyczką, tylko apostatą, choć tego aktu oficjalnie nie dokonałam. Czytając to, co ma do powiedzenia Leszek Kołakowski, człowiek nie tylko dotyka istoty herezji, ale i pojęć i dziedzin, które w historii nowożytnej odegrały znaczący wpływ na rozwój myśli. Filozofia w wydaniu profesora wydaje się jest sztuką, która nie nudzi, nie męczy, a wręcz odwrotnie fascynuje. Sporo uwagi ten wybitny filozof poświęca zagadnieniu tolerancji (wobec odmiennych poglądów) i jej istnienia w obrębie kościoła katolickiego. Swoje rozważania snuje na intrygujący np. temat: czy tolerancja religijna nie stoi w opozycji wobec słuszności i jedyności swojej własnej wiary. Czy katolik/chrześcijanin może być w ogóle tolerancyjny? Swój cykl wykładów kończy słowami Świętego Pawła z Listu do Rzymian, który mówił, że „nie możesz się wymówić od winy, człowiecze, kimkolwiek jesteś, gdy zabierasz się do sądzenia. W jakiej bowiem sprawie sądzisz drugiego, sam na siebie wydajesz wyrok, bo ty czynisz to samo, co osądzasz.” Uważajmy zatem, „aby własnej swojej pewności wiary nie używać jako uzasadnienia fanatyzmu i przemocy”.

Polecam do obejrzenia filmiki z youtube zamieszczone na stronie Znaku. Poświęćcie kilka minut i posłuchajcie co do powiedzenia na temat profesora Leszka Kołakowskiego i herezji ma Zbigniew Mentzel.