"Czytanie jest nałogiem, który może zastąpić wszystkie inne nałogi lub czasami zamiast nich intensywniej pomaga wszystkim żyć, jest wyuzdaniem, nieszczęsną manią."

"Malina" Ingeborg Bachmann

czwartek, 31 maja 2012

to tylko jeden wiersz, którym chcę się podzielić...

Trójkąt Pascala

Idziesz w pogodnej krucjacie
wśród gwaru modlitw i cudów
tu prawie wszystko możliwe
i mało kto jest przegrany

A ja na krze dryfuję lub
tonę w koniunkcjach rozpadu
gdzie szanse niezaistnienia
wielkie jak pewność porażki

I tylko na szczycie jest co
jest i nie ma czego nie ma

Tam też nie mówi się o tym
o czym pomyśleć nie można

Cezary Sikorski z tomiku „Monadologia stosowana”

poniedziałek, 28 maja 2012

Nie ma mnie tu

piątek, 18 maja 2012

"Ciało obce" - Rafał Ziemkiewicz

W przypadku „Ciała obcego” Rafała Ziemkiewicza zadziałał zbieg okoliczności. Grzegorz Wysocki – autor artykułu „Cel, pal, pieprz” z nr 2 (5) magazynu „Książki” wśród „lektur nieobowiązkowych”, które skłoniły go do napisania tegoż artykułu, wymienia m. in. książkę Ziemkiewicza.


(Na marginesie powiem, że kompletnie nie rozumiem celu napisania tego artykułu. Nie jest on według mnie ani śmieszny, ani poważny, nic nie wnosi, a jedynie stanowi zbiór co odważniejszych/pikantniejszych zwrotów/określeń pojawiających się w książkach polskich pisarzy, którzy postanowili wziąć na warsztat temat seksu i wszystkiego co się z nim wiąże.)


Podczas lektury tekstu Grzegorza Wysockiego przypomniałam sobie, że „Ciało obce” mam! Kupiłam książkę gdzieś kiedyś na jakiejś wyprzedaży i odłożyłam na półkę. Przypomniałam sobie i postanowiłam właśnie teraz sięgnąć po ten tytuł. (Przynajmniej w tej kwestii artykuł Grzegorza Wysockiego zrobił dobrą robotę, bo skłonił mnie do lektury.)

Muszę być szczera i to na samym początku powiem. Czuję awersję do konserwatywnych, prokatolickich, prawicowych autorów, a więc i niechęć do takowych publicystów. A tu, masz ci los, Rafał Ziemkiewicz przecież do takich jest zaliczany. Postanowiłam jednak nie zrażać się i książkę przeczytać. Wszak również kiedyś z ciekawości książkę kupiłam.

Już na wstępie autor mnie mocno zirytował. Gdzieś na wysokości 30 strony czułam potężną złość. Uczynił bowiem ze swojego bohatera szowinistycznego i zarozumiałego 40-letniego chłopczyka, który po rozwodzie zaczyna traktować kobiety przedmiotowo i bez ceregieli. Wkurzyłam się, ale czytałam dalej. Przecież takie fajne motta Rafał Ziemkiewicz zamieścił do książki. Zarówno fragment z Wespazjana Kochowskiego (o sumieniu) oraz z Josepha Conrada (o nieuchronności śmierci) ogromnie mi zaimponowały.

A więc poczułam rozdarcie, ale czytałam dalej. No i im dalej czytałam, tym bardziej się pogrążałam. Bo książka jest znakomita! Bo autor doskonale sportretował mężczyznę przechodzącego kryzys wieku ... średniego (?!). Bo świetnie rozprawił się z mitem kobiety – matki – Polki. Bo, mimo wszystko, rozpad związku Hrabiego z Magdą, to obrazek nazbyt częsty w dzisiejszych czasach, okrutnie brutalny, ale, o zgrozo!, idealnie oddający polskie realia. Damsko-męska wojna widziana z perspektywy rozgoryczonego mężczyzny przechyla się na niekorzyść mojej płci, rzecz jasna można to było przewidzieć. Ale nie mogę oponować, bo niestety, ale uważam, że Ziemkiewicz w wielu kwestiach ma rację. Jego bohater – Hrabia, nadrabia okazje niewykorzystane przez lata wierności małżeńskiej i opowiada (nam) o swoich łóżkowych podbojach, wyczynach i wygibasach. Wstrętnie się wyraża o kobietach. Kpi, drwi, wyśmiewa, poniża i ubliża. Ale sam sobie wystawia równie fatalną opinię. Równowaga w zadawaniu podłości jest zachowana.

Nie da się objąć jednym zdaniem ogromu niegodziwości, jakie Ziemkiewicz literacko rozpracowuje. Gorzkie żale Hrabia wylewa dosłownie na wszystko i wszystkich. Czuje się skrzywdzony i upokorzony przez bezlitosne geny i hormony. Odbywa podróż przez rozliczne kręgi piekła, jakie sam sobie zgotował. Zaczyna od pretensji do kobiety, do teściowej, do ojca, a kończy na samym sobie. Sprytnie Ziemkiewicz skonstruował postać Hrabiego. Niby taki poszkodowany przez los, tak biedny i niewinny, taki dobry i czuły. A jednak po „odzyskaniu wolności” wychodzi z niego chamski, arogancki, zajadle wściekły, niewyżyty seksualnie samiec, któremu zależy jedynie na zaspokojeniu własnych fantazji, pragnień i potrzeb. Doskonały to portret mężczyzny prawda? Autor z rozbrajającym humorem ukazuje też obłudę i hipokryzję płytkiej religijności, dość powszechnej w naszym kraju. Tworzy niebywale śmiałą hipotezę na temat istoty Internetu. A na dodatek osadza swoją historię w czasach nam współczesnych nawiązując do niedawnych wydarzeń historycznych.

Nie mam wątpliwości, że Rafał Ziemkiewicz to świetny prozaik. Jego powieść czyta się doskonale, nic nie razi, nic nie przeszkadza. Soczysty język, niebywała ironia, czarny humor i spora dawka odważnych scen czynią z „Ciała obcego” smakowity kąsek dla czytelnika gotowego na obrazoburczą prozę. Pod przykrywką realistycznej historii o zaspokajaniu męskiego ego mamy do czynienia ze znakomitym studium psychologicznym. Nietrudno rozgryźć symbolikę tytułu. Wszak sponiewierane i nieczyste ciało Hrabiego w pewnym momencie zaczyna mu ciążyć. Po czasie hulanki i swobody następuje moment wytrzeźwienia, a wtedy ciężko spojrzeć w lustro. Kac moralny boli mocniej. Sumienie można uciszyć lekami na chwilę, ale co potem?

Jestem mile zaskoczona faktem, że osoby o konserwatywnych i prawicowych poglądach lubią czasem dotknąć zakazanego owocu, lubią poświntuszyć i pogrzeszyć oraz tworzą literaturę, która momentami ocieka wręcz pornografią. Jak wiadomo lubię mocniejszą literaturę, krwistą i soczystą, daleko mi natomiast do czytania ckliwych romansów. A „Ciało obce” ma ten smaczek! Ach!

sobota, 12 maja 2012

"Piknik na skraju drogi" Arkadij i Borys Strugaccy

„(…) No a Lądowanie? Przynajmniej powiedz, co myślisz o samym Lądowaniu?
- Proszę bardzo – powiedział Walentin. – Wyobraź sobie piknik…
Nunnun drgnął.
- Jak powiedziałeś?
- Piknik. Wyobraź sobie: las, przesieka, polana. Z przesieki na polanę wjeżdża samochód, z samochodu wysiada młodzież, butelki, koszyki z prowiantem. Dziewczyny, tranzystory, kamery filmowe… Rozpalają ognisko, stawiają namioty, gra muzyka. A rankiem odjeżdżają. Zwierzęta, ptaki i owady, które przez całą noc ze zgrozą obserwowały to, co się działo, wyłażą ze swoich kryjówek. I cóż widzą? Na trawie kałuża oleju, rozlana benzyna, leżą nieprzydatne już świece i olejowe filtry. Poniewierają się stare szmaty, przepalone żarówki, ktoś zgubił klucz francuski. Z opon spadło błoto przywiezione z niewiadomych bagien… no, sam rozumiesz, ślady ogniska, ogryzki jabłek, papierki od cukierków, puszki po konserwach, puste butelki, czyjaś chusteczka do nosa, czyjś scyzoryk, podarte przedwczorajsze gazety, bilon, zwiędłe kwiaty z innych lasów…
- Zrozumiałem – powiedział Nunnun. – Piknik na skraju drogi.
- Właśnie. Piknik na skraju jakiejś kosmicznej drogi. A ty mnie pytasz, czy oni wrócą, czy nie?”

Sięgnęłam po klasykę literatury fantastycznej. Po „Piknik na skraju drogi” Arkadija i Borysa Strugackich. Powieść  po raz pierwszy została wydana w 1972 r. w ZSRR. Przedziwna to powieść, w której tak naprawdę fantastyki mamy niewiele. Nie ma tu żadnych obcych, żadnych stworów, statków kosmicznych, sztucznej inteligencji i gwiezdnych wojen. Przynajmniej nie w warstwie fabularnej. Wiemy natomiast, że obca cywilizacja kilkanaście lat temu na Ziemię dotarła. Lądowanie miało miejsce. Nie wiadomo jednak, kim byli ci obcy, po co tu przybyli i dlaczego odlecieli. Pozostawili po sobie mnóstwo śladów, które znajdują się w tzw. Strefach. Strefy oraz to, co w nich się znajduje, stanowią główny motyw powieści.  To one przyciągają śmiałków – stalkerów – poszukiwaczy tajemniczych przedmiotów pozostawionych przez obcych podczas Lądowania. Jednym z takich śmiałków jest Red Shoehart. I to jego historię opowiadają bracia Strugaccy.
Wyprawy Reda Shoeharta do Strefy nieopodal miasteczka Harmont są podwójnie niebezpieczne. Należy się strzec patroli służb pilnujących Stref, ale także mieć na baczności w nich samych, bowiem nigdy nie wiadomo gdzie i co się stanie, czego dotknie, co poruszy…   

Olbrzymią zaletą książki jest skupienie się na psychologicznym aspekcie Lądowania i jego oddziaływaniu na ludzką osobowość. Ludzkość po Lądowaniu próbuje rozwiązać zagadkę tego zdarzenia. Powołano Międzynarodowy Instytut Cywilizacji Pozaziemskich, który oficjalnie bada Strefy. Naukowcy jednak nie potrafią dojść do sedna. Pozostawione przez obcą cywilizację przedmioty są dla człowieka trudne do wyjaśnienia, ich działanie nierzadko ma fatalny wpływ na zdrowie i życie, albo też posiadają moc, którą ludzie chętnie wykorzystaliby w swojej działalności.  Fakt Lądowania stał się najważniejszym wydarzeniem w historii ludzkości. Udowodnił, że nie jesteśmy sami we wszechświecie. 

Bracia Strugaccy położyli nacisk na fundamentalne pytanie człowieka o jego znaczenie w kosmosie, jego los, jego wartość. Pokazali, że ludzie mogą być nawet niezauważeni przez obcą cywilizację lądującą na Ziemi. Tym faktem zwrócili uwagę na naszą zarozumiałość i pychę. Na poczucie wyjątkowości towarzyszące człowiekowi odkąd zaczął myśleć. Te refleksje pojawiające się podczas lektury „Pikniku…” są nieuniknione. 

Zastanawiałam się, skoro brak w tej książce wyraźnie fantastycznej fabuły, dlaczego jest ona zaliczana do science fiction? Przecież już 100 lat temu pisano powieści o wiele bardziej typowe dla fantastyki. A jednak „Piknik…” jest powieścią zaliczaną do klasyki science fiction!  Tu chyba bardziej należy się skupić nie na treści, ale na wymowie książki. Na przesłaniu i symbolice.  

Choć „Piknik…” charakteryzuje się specyficznym stylem, który trąci myszką, jest to bardzo dobra powieść. Nawet nieco duszna atmosfera i wolna akcja nie są w stanie zniechęcić do lektury. Ten nieco staroświecki styl opowieści ma bowiem w sobie coś wyjątkowo przyciągającego. Człowiek powoli delektuje się treścią „Pikniku na skraju drogi”, powoli odkrywa jego wartość, powoli przekonuje się do tej książki. A po przeczytaniu czuje niedosyt. 

„Nie przejmuj się – niefrasobliwie powiedział Walentin. – Piknik – to przecież tylko moja hipoteza. I nawet nie hipoteza, szczerze mówiąc, tylko tak, obrazek… Tak zwani poważni ksenologowie  próbują uzasadnić znacznie solidniejsze i pochlebniejsze dla ludzkości wersje. Na przykład: że żadnego Lądowania nie było, że Lądowanie dopiero nastąpi. Pewien niezmiernie wysoko rozwinięty intelekt zrzucił na Ziemię kontenery z próbkami swoich osiągnięć w dziedzinie kultury materialnej. Intelekt ów oczekuje, że po zapoznaniu się z tymi próbkami dokonamy skoku w dziedzinie techniki i wówczas będziemy w stanie posłać w odpowiedzi sygnały oznaczające, że jesteśmy gotowi do nawiązania kontaktu. Może taka interpretacja bardziej ci odpowiada?”

wtorek, 8 maja 2012

"Próby wyjścia" - Izabela Fietkiewicz-Paszek

„Tu sen się urywa: nie ma kto dopisać
następnej sekwencji ani przejąć władzy
nad kolejnym aktem. Teraz strach prowadzi
dziwną grę z rozumem:  kto przegrywa – znika.”
fragment wiersza [Beksiński po raz piąty]

Nigdy nie odważyłabym się stworzyć wiersz do obrazów Zdzisława Beksińskiego. Nigdy o tym nawet nie pomyślałam. Bo jak ubrać w język poezji doznania wywołujące szereg emocji: grozę, strach, przerażenie, zdumienie, konsternację, zaniemówienie, a nawet pokorę i błogą obojętność.  Obrazy Beksińskiego przemawiają do mnie kształtem postaci i budowli, barwą świata dwuznacznego i niepokojącego. Otacza je aura powagi, nieśmiertelności i nieskończoności. To estetyka śmierci, rozkładu, zgliszcz, pożogi, chłodnej pustki, niemego krzyku. Potrafię przystanąć i patrzeć w obraz doszukując się jego piękna w przyciemnionej barwie, w nienaturalnie zniekształconym zarysie człowieka, w zatrzymanym na zawsze ruchu. Ale nie potrafię przemówić wierszem.

Dlatego jestem pełna podziwu dla Izabeli Fietkiewicz-Paszek. W tomie „Próby wyjścia”, który rozpoczyna cykl dziewięciu wierszy – ekfraz, stanowiących opis dziewięciu obrazów Z. Beksińskiego, autorka pokusiła się o wyrażenie poetyckim słowem doznań wzrokowych i zmysłowych. Nie tylko Beksiński stał się pretekstem do przemówienia. Izabela Fietkiewicz-Paszek odczytała obrazy Fridy Kahlo, Marca Chagalla, Rembrandta, Belliniego i Boscha. Malarstwo wielkich mistrzów zostało przetransponowane do poezji w sposób szczególny. Podeszła z empatią do malarzy, oswoiła ich wizje, nazwała duchową treść dzieł malarskich. Doskonale dobrała słowa, uważając przy tym, aby nie zburzyć kompozycji wiersza – sonetu. (Choć akurat tu mam wątpliwość co do zachowania klasycznego podziału na część narracyjno-opisową oraz na część o charakterze lirycznym, refleksyjno-filozoficznym. Ale modyfikacje gatunków poetyckich to nic nowego, więc nie widzę i tutaj nic niewłaściwego.) Poetka jawi się jako kustosz od lat strzegący muzealnych eksponatów. Przemawia do samego obrazu jak do przyjaciela, któremu doskwiera samotność. Odkrywa jego cichą prośbę o pamięć.

 „Można kontemplować, o ile natura
 łaskawie zostawi refleksyjny profil”


 


Wiersze zawarte w części drugiej i trzeciej (tu tylko jeden wiersz) tomu „Próby wyjścia”  Izabeli Fietkiewicz-Paszek są zdecydowanie inne. Przynajmniej ja je tak odbieram. Owszem towarzyszą im obrazy, ale nie potrafię nazwać tych wierszy ekfrazami. (Oczywiście żaden ze mnie ekspert.) Zresztą, o ile mi wiadomo, wiersze powstały bez związku z obrazem. Dopiero później pojawiły się do nich obrazy. Ich autor – Jarek Wójcik, uznał, że jego prace to „malarskie wariacje współczesnych sonetów poetki”. Przyznaję, że w tej części „Prób wyjścia” większe wrażenie robią na mnie obrazy Jarka Wójcik. Jest w nich tyle melancholii i ciszy! Są kojące i oszczędne w treści. Doceniam magię takiej kolorystki, zaklętej ciszy, niedopowiedzenia i zatarcia konturów. Nawet elementy świata dziecięcego mają tu inny wymiar, bardziej delikatny i eteryczny. 




Powinnam podziękować Małgosi za możliwość sięgnięcia po "Próby wyjścia", jak również za „AltissimumAbiectum”. Tomiki wydane przez Zaułek Wydawniczy "Pomyłka" są świetne pod względem edytorskim. No ba, oczywiście również zawartość tych tomików jest warta zainteresowania.

niedziela, 6 maja 2012

BWA Rzeszów - Benedykt Kroplewski


To już dla mnie i mojego męża pewna forma tradycji. A wiadomo, że tradycję należy pielęgnować. Jeśli tradycja wiąże się ze sztuką, to tym bardziej jest godna uwagi. A zatem zgodnie z naszą własną tradycją w niedzielę wybraliśmy się nieco ukulturalnić i pozwiedzać rzeszowskie galerie. Muzeum Okręgowe na ul. 3 Maja szykuje się do nowej czasowej wystawy, stąd stała ekspozycja jest uboższa, co nie znaczy, że nie warta zainteresowania! Natomiast rzeszowskie Biuro Wystaw Artystycznych wzięło się za remont i górna największa sala wystawowa jest nieczynna. Jednakże otwarta jest dolna sala, w której wystawiane są prace Benedykta Kroplewskiego. Coś cudownego! Brak krzykliwych technokolorów, tysiące szczególików, motywy dworków, miasteczek i bramy, kolaże składające się – dosłownie – ze śmieci: blaszek (np. z puszek po piwie), kamyczków, szkiełek, patyków, drucików, piórek, martwych motyli, zardzewiałych metalowych drobiazgów. Malarstwo Benedykta Kroplewskiego nas zadziwiło i ogromnie nam się spodobało. Jakiś maleńki błąkający się na skraju obrazu Don Kichot, albo Ikar, albo scenki rodzajowe, wiejskie i miejskie! Wszystko tętni życiem, tu nie ma spokoju, jest wyczuwalny i słyszalny ruch i energia. Choć na obrazach Kroplewskiego dzieje się bardzo dużo, to dzianie się jest niezwykle subtelne, nieco baśniowe. Świat Kroplewskiego ma pozytywny wymiar, nieprawdaż?















piątek, 4 maja 2012

"Droga do Tarvisio" - Grzegorz Kozera

Mamy ten sam światopogląd. Podobne przypadłości i uzależnienia. Podobne pasje i antypasje. No prawie. Wiele nas łączy, ale i też coś dzieli. To nie tak, że jesteśmy jak dwie krople wody. Oboje nie znosimy naszego polskiego prawicowego piekiełka, łącznie z turystycznymi składanymi krzyżami.  Uciekamy od przeszłości, nie planując przyszłości. Walczymy z hipokryzją, zacietrzewieniem i znieczulicą, nadużywając czasami wszelkiego rodzaju inwektyw z wulgaryzmami na czele. Ale akurat to, to my oboje lubimy, lżej na duszy nam się robi, kiedy sobie rzęsiście porzucamy tym i owym mięsem na prawo i lewo. Prawo jazdy mamy. Kota nie mamy. Muzyki różnej słuchamy.  Hm, chyba oboje w pracy się wypalamy. Choć akurat ja nie w marketingu i nie podczas wymyślania haseł reklamowych dla produktów spożywczych, albo innego ustrojstwa.  Nie mogę powiedzieć, abym nie poczuła olbrzymiej sympatii do Grzegorza K. No, byłoby to nie w porządku wobec bohatera książki, ale i wobec autora. Oboje ukrywają się pod tym samym nazwiskiem. To z pewnością zabieg celowy i Grzegorz K. – pisarz, wymyślił bohatera noszącego jego imię przekornie i dwuznacznie.  Aczkolwiek, jak autor zapewnia, wszelkie podobieństwo jest przypadkowe. 

„Droga do Tarvisio” Grzegorza Kozery to powieść symboliczna i rozliczeniowa. Grzegorza K. odbywa samotną podróż przez Czechy, Austrię i Włochy; jedzie, być może ostatni raz w życiu, do Pragi, Wiednia, Tarvisio i Padwy. Miał jechać razem ze swoją ukochaną Matyldą, ale tak się nie stało.  Grzegorz K. jest dużym chłopcem, nie lubiącym ograniczeń kawalerem z odzysku. Jest mężczyzną grubo po czterdziestce borykającym się z problemami zdrowotnymi. Jest nieco sfrustrowany rzeczywistością.  Wstydzi się polskości za granicą, ma uprzedzenia do Niemców i Austriaków. Drażni go nieuzasadniony antysemityzm. Jest agnostykiem, uczulonym na nadgorliwość religijną, sam jednak ogromną ufność pokłada w łaskach świętego Antoniego. I, co najważniejsze, jest on człowiekiem uciekającym przed samym sobą, przed dojrzałością, przed miłością życia. Jego europejska podróż staje się swoistym katharsis, oczyszczającą drogą po prawdę, do której nie chciał się przyznać sam przed sobą.

Grzegorz Kozera napisał powieść dwuznaczną. Z jednej strony jedziemy wraz z bohaterem i poznajemy go w trakcie tej podróży. Dowiadujemy się skąd, gdzie, dlaczego i po co jedzie. W tej warstwie „Droga do Tarvisio” to świetna powieść drogi. Z drugiej jednak strony książka Kozery to powieść psychologiczna, bohater dokonuje swoistej wiwisekcji. To nie tylko rozliczenie z samym sobą, ale również z wizerunkiem Polaka za granicą. Oczywiście najistotniejszy jest moment olśnienia i takowy w życiu Grzegorza K. (bohatera) też następuje.

Autor nie omieszkał wprowadzić do książki swoich osobistych fascynacji literackich, muzycznych i kulturowych w ogóle. Dzięki temu „Droga do Tarvisio” zyskuje, choć oczywiście należy brać poprawkę, iż są to subiektywne fascynacje autora, nie każdy musi je podzielać.  Mnie osobiście zaskoczyła wnikliwa znajomość architektury Pragi, Wiednia czy Padwy. Ale może za punkt odniesienia stawiam swoją własną niewiedzę i stąd wiedza autora i umiejętne jej przekazanie jest dla mnie godna podziwu.

Przyznaję, że „Droga do Tarvisio” stanowiła znakomitą lekturę. Lubię ten typ humoru, lubię ironię, pod którą kryją się głębsze refleksje. Bo powieść Grzegorza Kozery to niebanalna satyra, która skrywa gorzką prawdę o naturze człowieka.

Też mam naturę samotnika. Stronię od ludzi, nie mam za wielu znajomych.  Dobrze się czuję sama ze sobą. Nie muszę śmiać się z dowcipów w ogóle nie śmiesznych, nie muszę rozmawiać o pogodzie i obiedzie. Nie muszę wysłuchiwać opowieści o zawartości pampersów.  Może to forma gnuśnienia i zgorzknienia, ale zdecydowanie wolę swój świat, niż tą nudnawą rzeczywistość dookoła mnie.  Literatura i muzyka to moja odskocznia od szarej banalności. Śmiało mogę powiedzieć, że „Droga do Tarvisio” zaskarbiła sobie moją sympatię. Bo to dobra literatura!