"Czytanie jest nałogiem, który może zastąpić wszystkie inne nałogi lub czasami zamiast nich intensywniej pomaga wszystkim żyć, jest wyuzdaniem, nieszczęsną manią."

"Malina" Ingeborg Bachmann

poniedziałek, 26 września 2011

.............!


Czas

Nudno mi

Ze wskazówki sekundy kapią

Leje się

Za godziną godzina

Z zegara do wiadra

Z wiadra do cysterny – czas

Nudno mi
Z kalendarza się doby sypią

Ziarenka lat

Zwały dekad, stulecia

Furgony z erami

Wagony eonów – czas


Katarzyna Nosowska

No cóż, kupiłam Jej płytę, bo nie mogłabym nie kupić, a teraz wsłuchuję się i zastygam w stuporze, na długi czas.


.............................................................................................................................................................

A w najnowszej sZAFie znajdziecie (oprócz mnie) wiele innych ciekawych treści.


piątek, 23 września 2011

"50 dróg do ekstazy seksualnej" - Kate Taylor

UWAGA TYLKO DLA DOROSŁYCH, PEŁNOLETNICH,
CZYTANIE NA WŁASNĄ ODPOWIEDZIALNOŚĆ.


Zawsze intrygowały mnie tego typu wydawnictwa. Zastanawiałam się nie raz, kto je kupuje, co z nimi robi, czy potem odkłada w najciemniejszy kąt regału, czy może celowo zostawia na widoku. Parę razy zdarzyło mi się obserwować w księgarniach ludzi, którzy stojąc w pobliżu półek z takimi książkami/albumami, przeglądali tytuły. Niestety nie śledziłam ich wizyty w księgarni do końca, więc nie wiem, czy je kupili. Byli to i mężczyźni i kobiety, raczej koło trzydziestki i starsi. Intrygowały mnie takie książeczki i postanowiłam się przekonać, cóż one takiego skrywają w sobie. Nie chciałam sięgać po albumy, gdzie są tylko zdjęcia, zdecydowałam się na lekturkę, gdzie podstawą jest tekst, a dodatkiem rysunki. A tak w ogóle to zastanawiałam się, czy o tym na blogu napisać, czy wywołam zgorszenie, czy zostanę posądzona o rozwiązłość, sprośność, albo inny …izm. Piszę, bo nic, co ludzkie, nie jest mi obce. I chyba tylko jakiś skrajny dewota i bigota uzna mnie za niepoważną i wytknie mi szerzenie treści, o których w tym katolickim kraju głośno mówić nie można. A przecież jesteśmy ludźmi, kochamy swoich mężczyzn, swoje kobiety. Chcemy, aby intymna sfera sprawiała nam obojgu przyjemność, nie była torturą. Jasne, że wcale nie trzeba sięgać po takie książeczki. W zasadzie są one poradnikami, bez których w zupełności można się obejść. Ale skoro na rynku wydawniczym są, skoro wzbudzają lekką nieśmiałość, skoro nie każdy ma odwagę się przyznać, że chętnie z takich korzysta, albo chętnie sięgnąłby, to ja właśnie tym wpisem czynię krok na przód. I mówię za tysiące tych wstydliwych i nieśmiałych, skrępowanych, a może i nieco pruderyjnych. Naprawdę nie ma się czego wstydzić. Wszak dzięki przyjemności istniejemy.

Przejdę do rzeczy. Zatem z wielką ciekawością sięgnęłam po książeczkę o wdzięcznym tytule „50 dróg do ekstazy seksualnej. Życie jest zbyt krótkie na seks tantryczny” autorstwa Kate Taylor, dziennikarki pisującej do „Guardiana” i „Daily Telegraph”. Przeczytałam dobre rady, nie zarumieniłam się ani razu, nawet się lekko uśmiałam. Bo autorka podchodzi do tematu z olbrzymim dystansem, odważnie i nieskrępowanie. I przy tym wcale nie jest wulgarna, raczej dowcipna. A obrazki towarzyszące tekstowi wzbudzają raczej wesołość, niż wypieki na twarzy. Kolejne rozdziały tej książeczki rozwijają ten jakże wdzięczny temat. Od Przygrywki, poprzez Zabaweczki dochodzimy do Przygody, zaliczając po drodze jeszcze kilka rozdziałów. Uczymy się sztuczek, które … żadnymi sztuczkami nie są. Żadnych Ameryk nie odkrywamy, choć radosne zdumienie może wywołać np. odkrycie autorki, „dlaczego faceci tak chętnie obdarowują swoje panie biżuterią”, albo instrukcja mruczenia w chwili – uwierzcie mi – najmniej przez nas spodziewanej.

Jeśli myślicie, że takie książki wzięcia nie mają, to powiem wam, że książka, o której dziś piszę, to trzydziesta pozycja w dorobku Muzy (od 1998 r.) dotycząca tej tematyki. Więc skoro wydaje się takie tytuły, to chyba o czymś świadczy. Jak świat stary ten temat nas interesuje, choć niektórzy będą twierdzić, że absolutnie nie. Oni kłamią. Przecież natury nie da się oszukać. A natura to przyjemność…

Proszę wybaczyć, że nie nazywam wprost tematu, że ani razu nie użyłam pewnego słowa (no, oprócz tytułu książeczki), ale nie chcę, aby Google kierowało do mnie jakichkolwiek miłośników treści dla dorosłych. Sami rozumiecie. Przecież wiecie…

Jeśli nie mieliście do tej pory odwagi zapoznać się z takimi wydawnictwami, to zrobiłam to za was.

poniedziałek, 19 września 2011

"Jądro ciemności" - Joseph Conrad

„A przecież i tu – odezwał się niespiesznie Marlow – było kiedyś ciemne miejsce tego świata.”

„Jądro ciemności” Josepha Conrada wymaga od czytelnika nie lada odporności. Szczególnie osobom, którym choć raz w życiu zdarzyło się zwątpić w jego sens, wydać się może, że Conrad dotknął w swoim opowiadaniu istoty człowieczeństwa. Wyciągnął z samego dna ciemności ludzkiej psychiki treści, o których ciężko jest mówić. Naznaczył swą opowieść wyjątkową dawką mrocznych i depresyjnych obrazów. Skumulował pokłady symboliki, wobec których czytelnik nie może przejść obojętnie, a bogactwo języka pełnego metafor i niesłychana obrazowość tekstu wzbudzać mogą jedynie zachwyt. Styl Conrada ukazuje dobitnie, jak potężną bronią jest słowo. Ja uległam jego opowieści, bezdyskusyjnie!

„Jądro ciemności” powstało po pobycie Conrada w Kongu Belgijskim w roku 1890. Pracował tam jako kapitan na statku i miał możliwość przekonać się na własnej skórze, jak Afryka i misja kolonizacji wygląda naprawdę. To, co w Europie wymawiano wzniośle, na afrykańskim kontynencie okazało się obrazem zagłady, rozpaczy, nędzy i bólu. Czcze idee głoszone w eleganckich salonach Europy zostały skonfrontowane z mroczną rzeczywistość kolonizatorów. Oświecona i cywilizowana Europa uczyniła z Afryki kontynent – cmentarzysko, wzbogaciła się na zasobach czarnego lądu, jednocześnie poniżając i prowadząc politykę niewolniczego wyzysku. Conrad wrócił stamtąd schorowany i w stanie depresji.

Tak się złożyło, że niedawno czytałam „Belgijską melancholię” Marka Orzechowskiego, a także ciekawy artykuł w najnowszym nr „Książek. Magazynu do czytania” zatytułowany „Sir Roger i bestie”. Dzięki tym tekstom sporo dowiedziałam się na temat tego, co autentycznie działo się w Belgijskim Kongu pod koniec XIX wieku. Pod pięknym szyldem kolonializmu w imię cywilizacji dokonywano przerażających zbrodni i dopuszczano się niesłychanej przemocy.

„Historycy Afryki uważają, że w Wolnym Państwie Kongu przez niespełna 20 lat istnienia prywatnej kolonii zamordowano nawet 10 mln ludzi, choć nie znano jeszcze obozów koncentracyjnych i komór gazowych. Leopold II ma swoje miejsce w panteonie zbrodniarzy, obok Hitlera i Stalina.”

„Książki. Magazyn do czytania” nr 2(2) październik 2011, „Sir Roger i bestie”, str. 25

Te informacje nie pozostawiają złudzeń, komentarz jest niepotrzebny. Joseph Conrad nie mógł jednak nie skomentować tego, czego sam doświadczył. Opublikował w 1899 r. w trzech kolejnych numerach pisma „Blackwood Magazine” opowiadanie zatytułowane „Jądro ciemności”, które stało się obok „Lorda Jima” najważniejszym i najbardziej znanym jego dziełem. Dziś, ponad 100 lat później, czytając „Jądro ciemności” mam wrażenie, że prawda objawiona w opowiadaniu Conrada nie straciła nic na wartości. Symbolika tytułu, sugestywne postaci Marlowa i Kurtza, czytelne aluzje i niespokojna aura nadchodzącego nieszczęścia, są elementami tworzącymi dzieło bolesne, niebezpieczne, ale i piękne.

Tytułowe jądro ciemności odnosi się zarówno do Afryki, jak i do ludzkiej duszy. Udając się w rejs po rzece Kongo Charlie Marlow podąża w głąb nieznanego i dzikiego lądu. Jego zadaniem jest dotarcie do stacji, którą prowadzi niejaki Kurtz, postać tajemnicza, wzbudzająca wśród załogi parowca jednocześnie zachwyt i lęk. Jeśli chodzi o samą akcję opowiadania Conrada, to prawdę mówiąc dzieje się tu niewiele. Ważniejsze jest bowiem to, co dzieje się w duszy Marlowa. Wspominając swoją afrykańską przygodę Marlow analizuje szczegółowo kolejne etapy zmian, jakie w nim zachodziły. Dokonuje swoistej wiwisekcji. Jego opowieść o Afryce, snutą wśród załogi statku, który u brzegów Tamizy oczekuje na odpływ, można śmiało porównać do osobistej spowiedzi.

Afryka opisana przez Conrada wdaje się miejscem, które zmienia bezpowrotnie psychikę osób tam przybyłych. Odciska piętno, którego w żaden sposób nie da się usunąć. Szczytne cele przyświecające kolonizatorom zostają na miejscu zastąpione chciwością, chęcią szybkiego wzbogacenia się i bezlitosnym szaleństwem. Dzikość afrykańskiego buszu zostaje przeciwstawiona dzikości ludzkiej psychiki. „Jądro ciemności” rodzi wiele pytań, zmusza do zastanowienia się nad naturą zła tkwiącego w człowieku, ukazuje, jak łatwo to zło wydobyć, wystarczą odpowiednie okoliczności.

Uderzające i przerażające jest mówienie o Afrykańczykach w formie bezosobowej, używanie szokujących określeń: „zostały z nich tylko czarne cienie choroby i głodu, leżące bezładnie w zielonkawym mroku”, „koło tego samego drzewa siedziały z podciągniętymi nogami jeszcze dwie inne wiązki kątów ostrych”. Tego typu porównań i opisów jest w „Jądrze ciemności” dość sporo. Z jednej strony charakteryzują one osobę Marlowa, narratora opowieści, z drugiej strony pokazują nędzę ludzkiej egzystencji. Opisy Afryki utrzymane są w dość ponurej kolorystyce, jest albo mgła albo noc, i przytłaczający busz po obu stronach rzeki. Atmosfera nie napawa radością ani optymizmem. Mroczność opisów przyrody jest dopełnieniem tego, co rozgrywa się we wnętrzu człowieka.

Podczas lektury „Jądra ciemności” miałam nieodparte wrażenie, że obcuję z emocjami, które dręczyły samego pisarza. Te emocje udzieliły się i mi, czułam wstręt i wściekłość, złość i rozgoryczenie. Chciałam wyrzec się Europy, która na rękach ma krew mieszkańców innych kontynentów. Nie po raz pierwszy odczuwałam wstyd za nas ludzi, jakże fałszywie interpretujemy swoje zachowanie, jak nędznie usprawiedliwiamy swoje życie. Ciemność tkwiąca w każdym człowieku wydaje się dość płytko ukryta, ledwie pod powierzchnią wartości, którymi lubimy się afiszować.

Conrad nie daje wskazówek, w zasadzie nie rozlicza i nikogo nie rehabilituje. Jeśli dostrzega się ironię, to boli ona bardziej niż prawda, jest celniejsza w zadawaniu bólu. Jeśli odkrywa przyczyny szaleństwa, nie wskazuje na lekarstwo. Jedyną wskazówką, jaką ja przyjęłam od Conrada są słowa: „Żyjemy tak samo, jak śnimy – samotnie.” Samotność stała się ucieczką dla owładniętego obłędem Kurtza, samotność wypełnia Marlowa. Samotność jest jednocześnie karą i nagrodą.

Aha. Idąc za tropem z pewnością sięgnę po książkę Mario Vargasa Llosy „Marzenie Celta”, która ma się niebawem ukazać w Znaku.

piątek, 16 września 2011

"Rosario Tijeras" - Jorge Franco

Książkę Jorge Franco „Rosario Tijeras” kupiłam wiele miesięcy temu na jakiejś wyprzedaży w hipermarkecie, tzn. wygrzebałam ją w boxie spośród mnóstwa innych oczekujących na zlitowanie się. Kupiłam, przyniosłam do domu, wstawiłam między inne na półkę i o niej zapomniałam. Jakiś czas potem przeczytałam w Dużym Formacie artykuł „Z Jorge Franco podróż z Macondo do McOndo” i przypomniałam sobie, że ja przecież mam w domu książkę Jorge Franco. Przypomniałam sobie i … znów zapomniałam o tej książce. Kilka dni temu rozglądając się po półkach, co by tu wziąć do czytania, mój wzrok spoczął na pomarańczowym grzbiecie. Wzięłam książkę, przyjrzałam się okładce z ciekawą ilustracją Kamila Targosza i zaczęłam czytać.

Od samego początku lektury denerwował mnie płaczliwy ton głosu narratora opowiadającego nam o diabolicznej kobiecie z miasta Medellin, tytułowej Rosario Tijeras. Od samego początku lektury wydawało mi się, że takich facetów nie może być w twardym i bezgranicznie brutalnym świecie kolumbijskich gangów i organizacji przestępczych. Narrator, którego imię poznajemy na samym końcu książki, wkurzał mnie swoim umizgiwaniem, brakiem odwagi, uniżonością, służalczością. Wkurzał mnie jego babski płacz i zamiast na nieznośnej i wyrachowanej Rosario, to na nim moja uwaga skupiła się bardziej. W sumie to oni oboje są bohaterami książki Franco. Narrator opowiada nam historię Rosario, a przy tym poznajemy jego olbrzymie przywiązanie i uczucie, jakim ją darzy. Jest w niej zakochany, ale w imię przyjaźni z Emiliem, aktualnym facetem Rosario, jak również w imię zaufania, jakim jego darzy sama Rosario, nasz nieco żałosny i sentymentalny narrator, jak piesek lata wokół swojej pani, godzi się na wszystko i tylko nocą wyje samotnie do księżyca. Ech, moim zdaniem facet bez jaj! Choć w sumie Jorge Franco stworzył całkiem ciekawą postać, zaprzeczającą wizerunkowi kolumbijskiego maczo. Nasz chłoptaś nie zabił nikogo, jest na każde zawołanie Rosario i ma rozdarte serce słuchając jak jego przyjaciel zabawia się z nią. A Rosario? Ona wyczuwa tą miłość, jednakże nie może sobie pozwolić na delikatność, jest przecież znana w Medellin, w torebce ma zawsze pistolet, zbijała i zabija, pracuje dla ludzi, o których lepiej nic nie wiedzieć. Tutaj to ona ma jaja, a nie jej dwaj przyjaciele, których okręciła sobie wokół małego paluszka. No i ten przydomek, Rosario Nożyczki. Lepiej nie wiedzieć, skąd się wziął.

Zastanawiam się, dlaczego Gabriel Garcia Marquez powiedział: „To właśnie jemu spośród kolumbijskich autorów chciałbym przekazać pałeczkę.”? Trudno mi znaleźć odpowiedź, bo obaj autorzy wydają mi się kierować w pisarstwie zupełnie innymi priorytetami. Marquez to przecież realizm magiczny. A Franco jest do bólu brutalny, owszem balansuje w obszarze realizmu, ale raczej popularnego/kiczowatego/wyzutego z elegancji i wrażliwości. Może Marquez w przeciwieństwie dostrzegł wartość? Podobieństwo natomiast dostrzegam do filmów duetu Tarantino&Rodriguez. Owszem, mamy u Franco do czynienia z identyczną manierą budowania na bazie historii kryminalno-obyczajowej nowej legendy, która będzie opowiadana z należytym szacunkiem. Mamy członkinię Plutonu Śmiercionośnych Żmij, czyli Czarną Mambę, mamy rewelacyjnego Maczetę, a więc może też być Rosario Tijeras. Tacy ludzie wymagają odpowiedniej oprawy, o nich nie można opowiadać banalnie. Oni błyszczą, jak diamenciki w kolii, a że ta kolia jest sztuczna? Czy to ważne? Ich legendy będą krążyć po świecie, aż zatrze się zupełnie granica między fikcją a rzeczywistością. Podobno w Medellin na cmentarzu San Pedro jest grób Rosario…

Liczą się wrażenia. I tak „Rosario Tijeras” robi wrażenie, choć mogłoby być ono lepsze.

Film, nakręcony na podstawie powieści Franco mam zamiar wkrótce obejrzeć.


poniedziałek, 12 września 2011

"Kraj bez kapelusza" - Dany Laferrière

Niesamowicie dowcipna, nieco nostalgiczna, odważna i pełna kreolskiego temperamentu. Tak na szybko określiłabym książkę Dany’ego Laferrière’a „Kraj bez kapelusza”.

Autor zabiera czytelnika w iście magiczną podróż po Haiti – kraju, w którym wciąż żywy jest kult voodoo. Jak wiadomo podstawą tej religii są rdzenne wierzenia ludów zachodnioafrykańskich; mieszkańcy Haiti sprytnie połączyli panteon swoich bogów i duchów z narzuconą im religią katolicką tworząc w ten sposób jedyną w swoim rodzaju mieszankę wybuchową.

Aura voodoo unosi się nad opowieścią Dany’ego Laferrière’a, jednakże jest to wyjątkowo humorystyczna aura, pozbawiona elementu strachu i grozy. Bo tak naprawdę voodoo wcale nie jest takie straszne, to filmy amerykańskie mocno skrzywiły obraz tego kultu. Owszem, oddaje się należny szacunek zmarłym przodkom, przywiązuje się wagę do tradycji i zwyczajów, nieostrożnie można rozgniewać Oguna albo Erzulię. Ale dzięki starym wierzeniom można łatwiej wytłumaczyć pewne zjawiska, można oswoić lęk przed tamtym światem, można go zresztą odwiedzić, choćby na chwilę…

Dany Laferrière po 20 latach nieobecności powraca do rodzinnego kraju, na nowo odrywa i przywołuje z pamięci klimat i uroki Haiti. „Kraj bez kapelusza” nie jest bynajmniej powieścią autobiograficzną. Pisarz wplata w opowieść o kraju dzieciństwa elementy iście literackie, tworząc historię na poły magiczną, na poły realną. Voodoo charakterystyczne dla ojczyzny Laferrière’a zostaje oswojone, ujarzmione, doprawione szczyptą humoru i zdziwienia, a serdecznego uśmiechu nie można zdjąć z ust czytając o armii zombi chodzącej po ulicach Port-au-Prince. Bo tak naprawdę „Kraj bez kapelusza” nie wzrusza tęsknotami, nie przytłacza nostalgią, ale bawi czytelnika karaibską mentalnością, uderza zapachem wybuchającego mango i lekkością mówienia o sprawach poważnych. Po 20 latach Dany powraca na wyspę będąc już dojrzałym mężczyzną i nie może się nadziwić, że prawie nic się nie zmieniło. Bieda i spokój, ten sam zapach, to samo słońce, ten sam kurz i pył na ulicach, to samo jedzenie, ci sami przyjaciele, z którymi szwendał się po ulicach miasta… Jedyną rzeczą, która go intryguje, jest plotka, że „stary prezydent powołał armię zombi, żeby stawić czoło armii amerykańskiej”, i że cmentarze są prawie puste. Niektórzy jednak zadbali o to, żeby nieboszczykom wkładać do rąk igłę bez ucha i nitkę, aby w ten sposób byli oni zajęci i próbowali nawlec nitkę na igłę. Zgodnie z wierzeniami: zmarłych, którzy są czymś zajęci, nie da się ściągnąć na ten świat. A podobno po Port-au-Prince chodzi coraz więcej zombi. Zdziwienie budzą też mieszkańcy Bombardopolis, którzy mogą nie jeść przez wiele tygodni; tym fenomenem zajęci są zresztą naukowcy, próbujący rozwiązać zagadkę braku potrzeby jedzenia.

Dość czytelne są prawdy ukryte między słowami i pod warstwą humoru. Haiti boryka się bowiem od lat z problemem biedy, spora część społeczeństwa żyje wręcz na skraju nędzy. Bolączką Haiti jest też ustrój polityczny, przez lata rządy sprawowali kolejni dyktatorzy, co odbiło się mocno na stanie gospodarczym kraju. Dany Laferrière daje wyraz swoim zmartwieniom nad losem ojczyzny, pokazuje drugą stronę medalu. Za lokalnym kolorytem, który może fascynować przybyszy z innych krajów, kryje się obraz ubóstwa i ucisku. Tym niemniej pisarz w „Kraju bez kapelusza” oddaje należny szacunek swojej ojczyźnie, stara się zwrócić uwagę na barwne życie wewnętrzne mieszkańców Haiti, dlatego wykorzystuje voodoo w celach komercyjnych. Wyciąga z istoty voodoo to, czym Haitańczycy powinni się szczycić, bo żadne zniewolenie nie odebrało im tradycyjnych wierzeń, pełnych czarów i magii obrządków. Laferrière nie poszukuje swojej tożsamości, bo nigdy jej nie stracił. Czuje się Haitańczykiem na wskroś i ciągnie go do korzeni.

Dany Laferrière w „Kraju bez kapelusza” daje upust swojej fascynacji krajem, w którym się wychował. Zwraca uwagę na gorący temperament jego mieszkańców. Nie bez kozery opowiada o możliwości przejścia na drugą stronę, zobaczenia świata, do którego ludzie idą bez kapelusza. Otrzymał taką propozycję i długo zastanawiał się, czy z niej skorzystać. Dzięki temu, że znów mógł usiąść przy koślawym stoliku pod mangowcem, my mamy możliwość posłuchać jego opowieści. Ciepłej, zmysłowej i pachnącej Karaibami .

piątek, 9 września 2011

"Ring" - Koji Suzuki


„Myśli zawierają w sobie energię, a owa energia…” No właśnie, załóżmy, że myśl jest formą życia, ma własną energię i może stać się żywą istotą. Czy tą hipotezę można traktować poważnie? Myśl ma moc sprawczą, jest wytworem umysłu, a jeśli ten umysł posiada zdolności paranormalne? Jeśli potrafi tworzyć obrazy na kliszy fotograficznej albo taśmie video? Hm… Odczuwamy dziwny lęk przed nieznanym, jeśli mamy do czynienia z tego typu zjawiskami. Jednocześnie wierzymy i nie wierzymy własnym oczom. Logika podpowiada nam, że coś, co działa wbrew prawom fizyki, istnieć nie może. A jednak co jakiś czas napotykamy na ślady, których wytłumaczyć się nie da. Co wtedy?

Koji Suzuki wziął na warsztat tą tematykę, zmierzył się ze zjawiskami, które wzbudzają w nas strach i napisał rewelacyjny „Ring”. Zapewne większość z nas oglądała film pod tym samym tytułem, albo wersję amerykańską, albo o niebo lepszą wersję japońską, która w zasadzie składa się z trzech części. Dla mnie trzy „Ringi” japońskie są filmami kultowymi, uwielbiam atmosferę tych filmów. Zresztą trzeba przyznać, że Azjaci potrafią zrobić świetne filmy grozy.

Biorąc do ręki książkę Kojiego Suzuki wiedziałam co mnie czeka. Pomimo dobrej znajomości filmów postanowiłam przeczytać „Ring” i przekonać się, czy książka jest tak dobra, jak jej filmowe wersje. Z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że jest! Jest świetnie napisana, trzymająca w napięciu i niepozwalająca oderwać się od niej. Oczywiście jest całą masa różnic dotyczących treści, które mnie zastanawiają. Wydaje mi się, że wierna adaptacja powieści Kojiego Suzuki byłaby lepsza, jednakże skoro filmowcy postanowili wprowadzić zmiany, musieli mieć jakiś powód. Przykładem niech będzie główny bohater, w powieści jest nim mężczyzna Kazuyuki Asakawa, a w filmie kobieta Reiko Asakawa. Winowajczyni całego zamieszania Sadako Yamamura również w powieści okazuje się osobą o wiele ciekawszą, niż jej filmowa postać. Zdecydowanie bardziej odpowiada mi pierwowzór literacki, nie mam najmniejszych wątpliwości, że powieść Kojiego Suzuki zasługuje na większe uznanie.

Czy muszę przypominać treść „Ringu”? Wydaje mi się, że każdy wie o śmiercionośnej kasecie video. Dlatego pominę zupełnie treść książki. Kto nie zna ani filmów, ani książki, niech się poczuwa do obowiązku zapoznania się z tą niekwestionowaną ikoną popkultury początku XXI wieku.
Zatrzymam się chwilę na wątku dotyczącym wirusa. Asakawa próbuje rozwikłać zagadkę tajemniczej śmierci czworga nastolatków i odkrywa istnienie przerażającej kasety video, prosi wtedy o pomoc swojego przyjaciela Ryujiego. Gdyby nie on, Asakawie trudno byłoby trafić na ślad kobiety Sadako Yamamury. To Ryuji wypowiada kwestie, które zdumiewają, są śmiałe i zastanawiające. To w dużej mierze dzięki niemu Asakawa odkrywa przerażającą prawdę.

„Ale wiesz, złe moce nigdy nie dążą do zagłady ludzkości. Dlaczego? Bo jeśli przestaną istnieć ludzie, przestaną też istnieć demony. Tak samo jest z wirusami. Jeśli zginie komórka żywiciela, wirus również nie przetrwa.”

Przerażająca prawda dotycząca śmiercionośnej kasety video jest okrutnie prosta. Tak jak prosty jest mechanizm przetrwania wirusa. A w zasadzie mechanizm każdego życia! I właśnie to jest w „Ringu” Kojiego Suzuki najciekawsze, pisarz wykorzystał najprostszą z możliwych zasadę, aby ukazać marność ludzkiego życia, które jest zależne od wielu czynników. W jego powieści nie ma potworów, nie ma przelewów krwi, tu strach pojawia się w sferze umysłu. Lęki dotyczą tego, co nieznane i niezbadane. Asakawa musi zmagać się z ogarniającym jego umysł strachem o życie własne oraz o życie żony i córki, które przez przypadek również obejrzały nieszczęsną kasetę. Musi odnaleźć Sadako Yamamurę, musi walczyć z czasem, musi zdjąć klątwę. Musi powstrzymać rozprzestrzenianie się wirusa, choć to akurat wydaje się niemożliwym. Wymaga to bowiem podjęcia decyzji, na którą chyba żaden człowiek nie jest gotowy.

„Aby uratować własną rodzinę, mam zamiar wypuścić na świat zarazę, która może doprowadzić do wyginięcia rodzaju ludzkiego.”

Hm… czy ta próba nie jest dla ludzkiego gatunku ostateczną?

„Ring” Kojiego Suzuki zmusza do myślenia. Mój ostatnio ociężały umysł ożywił się i zaczął spekulować, co by było, gdyby faktycznie TAKI wirus rozpanoszył się na świecie? Ile czasu potrzeba by było, aby znaleźć antidotum na nową zarazę wyniszczającą ludzkość? A może wystarczyłaby jedna myśl, która miałaby siłę powstrzymać nadchodzący Armagedon? Wszak: „Myśli zawierają w sobie energię, a owa energia…”

wtorek, 6 września 2011

"Czas postu, czas uczty" - Anita Desai


Lubię takie opowieści. Pełne ciepła, nostalgii, humoru i mądrości, bynajmniej nie naiwnej i wyniosłej. Opowieści o ludziach i ich życiu, o rodzinie i stosunkach w niej panujących. Lubię konfrontację dwóch światów, różnych pokoleń, odmiennych światopoglądów. Taką niebanalną opowieść stworzyła indyjska pisarka Anita Desai, matka dobrze nam znanej innej pisarki Kiran Desai.

Książka „Czas postu, czas uczty” znów zabrała mnie w literacką podróż do Indii. Znów pozwoliła mi zasmakować odmiennej kultury i zwyczajów, jakże intrygujących.

Mama i Papa i ich dzieci, najstarsza Uma, młodsza od niej Aruna i długo oczekiwany syn Arun to bohaterowie tej urokliwej powieści. Miejscem akcji są Indie i Stany Zjednoczone. Dwa kompletnie różne kraje. W Indiach rodzina to świętość, rodzice są najważniejsi, to oni decydują o tym, co zjesz na obiad, do jakiej szkoły pójdziesz, za kogo wyjdziesz za mąż. Tam się szanuje tradycje, dzieci okazują szacunek rodzicom. A Stany? Każdy wie, że wolność i swoboda obyczajów okupiona jest chorobami, które rozwijają się pod powierzchnią złudnego amerykańskiego snu. W książce zarysowany jest dość wyraźny kontrast obyczajów panujących w rodzinie indyjskiej i amerykańskiej, na niekorzyść tej drugiej. Mimo wszystko przywiązanie do tradycji i pewne rygory indyjskiej rodziny okazują się mocniejszą i stabilniejszą podstawą. Rodzice są może nieco apodyktyczni i ograniczają wolną wolę młodym ludziom, jednakże potrafią oni zaszczepić w swoich dzieciach prawdziwe wartości, którymi należy kierować się w życiu.

Bohaterami „Czasu postu, czasu uczty” są przede wszystkim dzieci Mamy i Papy. Stara panna Uma jest utrapieniem dla rodziców, wszelkie próby wydania jej za mąż okazują się daremne. Uma jest rezolutna, ciekawa świata jak małe dziecko, naiwna i ogromnie sympatyczna, aż dziwne, skąd u niej takie usposobienie. Jej przeciwieństwem jest młodsza Aruna. Pewna siebie, wyniosła, czasem zarozumiała i złośliwa. Ze znalezieniem kandydata na męża dla Aruny rodzice nie mają żadnego kłopotu. Wychodzi za mąż, wyjeżdża do Bombaju, rodzi dzieci i z małomiasteczkowej panny staje się wielką damą. Narodziny Aruna, jedynego syna Mamy i Papy, wywołują zmiany w rodzinie. Starsze siostry muszą pomagać i być na zawołanie Mamy. Arun jest oczkiem w głowie rodziców. Na studia wysyłają go do Stanów, gdzie podczas przerwy wakacyjnej chłopak ma okazję mieszkać w typowej amerykańskiej rodzinie. Wspólnych posiłków się tu nie jada, królują potrawy mięsne z grilla, dzieci zajęte sobą nie mają kontaktu z rodzicami, syn poświęca czas dbaniu o kondycję, a córka po kryjomu wymiotuje. Piękna atmosfera amerykańskiej rodziny, idealna droga do rozpadu więzi.

Przeciwieństwa dwóch światów są wymowne i czytelne. Anita Desai nie stara się niczego koloryzować, niczego ulepszać, ani też ukrywać. To, co ma śmieszyć, śmieszy, to, co zawstydzać, zawstydza, a to, co martwić, martwi. Tu emocje są przytłumione, nie ma nachalności, szokowania, próby imponowania czytelnikowi historią na miarę możliwości. Historia została opowiedziana ze spokojem i nutką nostalgii. Ja z uznaniem dla autorki mogę jedynie książkę polecić, co też staram się uczynić.

Pomimo mało znanej autorki, mało ciekawej okładki, takie książki warto czytać. Bo przechodzą bez echa. Stają się obiektem poszukiwań dla takich wariatów, jak ja. Kiedyś, gdzieś, przy jakiejś okazji przeczytałam o Anicie Desai i rozpoczęłam poszukiwania jej książek. Cieszę się, że się nie poddaję i faktycznie czytam to, co mnie naprawdę interesuje. „Czas postu, czas uczty” wart był tych poszukiwań.

sobota, 3 września 2011

"Historia brzydoty" - redakcja Umberto Eco

„Historia Brzydoty” pod redakcją Umberto Eco przykuła moją uwagę już dawno. Solidne wydawnictwo opisujące brzydotę w sztuce od czasów starożytnych po dzień dzisiejszy to nie jest lektura na jeden raz. Do tej księgi (liczy 450 stron) można wracać po wielokroć. Można czytać, można oglądać reprodukcje. Można poszerzać swoją wiedzę. Mi ciągle mało. Czym jest brzydota, jak ją definiowano, jak zmieniały się kanony brzydoty przez wieki, to tylko kilka pojęć, o których w „Historii Brzydoty” mowa. Przyznam, że jestem pod urokiem tej książki. Obok przykładów z malarstwa i rzeźby umieszczono przykłady literackie. Pozwala to na bieżąco konfrontować przedstawiane pojęcia. Analiza poszczególnych tematów jest bogato ilustrowana, niekiedy prezentowane dzieła sztuki oszałamiają fantazją autorów, niekiedy faktycznie wzbudzają obrzydzenie. Brzydota towarzyszy człowiekowi we wszystkich dziedzinach życia, we wszystkich poczynaniach. Posiada swoją własną filozofię istnienia, jest treścią swoistej estetyki, która na przestrzeni wieków ewoluowała. Dziś to, co dla starożytnych było wstrętne, nam wydaje się mało straszne. To, co w średniowieczu budziło grozę i niesmak, nas śmieszy. Wyobrażenia ówczesnych artystów wzbudzają raczej nasz zachwyt, niż lęk. Barokowe spojrzenie, romantyzm i czasy współczesne pokazują absolutnie odmienne postrzeganie tego, co brzydkie. Brzydota niekiedy była wręcz piękna, przynajmniej w rękach artysty stawała się dziełem sztuki. Dziś nasza wyobraźnia ucieka od razu w kierunku różnych subkultur albo horrorów. Zdeformowane ludzkie ciało wydaje się najbardziej eksploatowanym tematem od zarania dziejów. A zatem brzydota to pojęcie typowo człowiecze. W przyrodzie brzydota nie występuje!
Jako że trudno analizować i opowiadać o tym wydawnictwie, bo należałoby wnikliwie skupiać się na każdym rozdziale, aby treść tej książki przybliżyć czytelnikowi, ja pozwalam sobie na kilka przykładów fotograficznych. Sami spójrzcie, a potem sięgnijcie po „Historię brzydoty”.