Niesamowicie dowcipna, nieco nostalgiczna, odważna i pełna kreolskiego temperamentu. Tak na szybko określiłabym książkę Dany’ego Laferrière’a „Kraj bez kapelusza”.
Autor zabiera czytelnika w iście magiczną podróż po Haiti – kraju, w którym wciąż żywy jest kult voodoo. Jak wiadomo podstawą tej religii są rdzenne wierzenia ludów zachodnioafrykańskich; mieszkańcy Haiti sprytnie połączyli panteon swoich bogów i duchów z narzuconą im religią katolicką tworząc w ten sposób jedyną w swoim rodzaju mieszankę wybuchową.
Aura voodoo unosi się nad opowieścią Dany’ego Laferrière’a, jednakże jest to wyjątkowo humorystyczna aura, pozbawiona elementu strachu i grozy. Bo tak naprawdę voodoo wcale nie jest takie straszne, to filmy amerykańskie mocno skrzywiły obraz tego kultu. Owszem, oddaje się należny szacunek zmarłym przodkom, przywiązuje się wagę do tradycji i zwyczajów, nieostrożnie można rozgniewać Oguna albo Erzulię. Ale dzięki starym wierzeniom można łatwiej wytłumaczyć pewne zjawiska, można oswoić lęk przed tamtym światem, można go zresztą odwiedzić, choćby na chwilę…
Dany Laferrière po 20 latach nieobecności powraca do rodzinnego kraju, na nowo odrywa i przywołuje z pamięci klimat i uroki Haiti. „Kraj bez kapelusza” nie jest bynajmniej powieścią autobiograficzną. Pisarz wplata w opowieść o kraju dzieciństwa elementy iście literackie, tworząc historię na poły magiczną, na poły realną. Voodoo charakterystyczne dla ojczyzny Laferrière’a zostaje oswojone, ujarzmione, doprawione szczyptą humoru i zdziwienia, a serdecznego uśmiechu nie można zdjąć z ust czytając o armii zombi chodzącej po ulicach Port-au-Prince. Bo tak naprawdę „Kraj bez kapelusza” nie wzrusza tęsknotami, nie przytłacza nostalgią, ale bawi czytelnika karaibską mentalnością, uderza zapachem wybuchającego mango i lekkością mówienia o sprawach poważnych. Po 20 latach Dany powraca na wyspę będąc już dojrzałym mężczyzną i nie może się nadziwić, że prawie nic się nie zmieniło. Bieda i spokój, ten sam zapach, to samo słońce, ten sam kurz i pył na ulicach, to samo jedzenie, ci sami przyjaciele, z którymi szwendał się po ulicach miasta… Jedyną rzeczą, która go intryguje, jest plotka, że „stary prezydent powołał armię zombi, żeby stawić czoło armii amerykańskiej”, i że cmentarze są prawie puste. Niektórzy jednak zadbali o to, żeby nieboszczykom wkładać do rąk igłę bez ucha i nitkę, aby w ten sposób byli oni zajęci i próbowali nawlec nitkę na igłę. Zgodnie z wierzeniami: zmarłych, którzy są czymś zajęci, nie da się ściągnąć na ten świat. A podobno po Port-au-Prince chodzi coraz więcej zombi. Zdziwienie budzą też mieszkańcy Bombardopolis, którzy mogą nie jeść przez wiele tygodni; tym fenomenem zajęci są zresztą naukowcy, próbujący rozwiązać zagadkę braku potrzeby jedzenia.
Dość czytelne są prawdy ukryte między słowami i pod warstwą humoru. Haiti boryka się bowiem od lat z problemem biedy, spora część społeczeństwa żyje wręcz na skraju nędzy. Bolączką Haiti jest też ustrój polityczny, przez lata rządy sprawowali kolejni dyktatorzy, co odbiło się mocno na stanie gospodarczym kraju. Dany Laferrière daje wyraz swoim zmartwieniom nad losem ojczyzny, pokazuje drugą stronę medalu. Za lokalnym kolorytem, który może fascynować przybyszy z innych krajów, kryje się obraz ubóstwa i ucisku. Tym niemniej pisarz w „Kraju bez kapelusza” oddaje należny szacunek swojej ojczyźnie, stara się zwrócić uwagę na barwne życie wewnętrzne mieszkańców Haiti, dlatego wykorzystuje voodoo w celach komercyjnych. Wyciąga z istoty voodoo to, czym Haitańczycy powinni się szczycić, bo żadne zniewolenie nie odebrało im tradycyjnych wierzeń, pełnych czarów i magii obrządków. Laferrière nie poszukuje swojej tożsamości, bo nigdy jej nie stracił. Czuje się Haitańczykiem na wskroś i ciągnie go do korzeni.
Dany Laferrière w „Kraju bez kapelusza” daje upust swojej fascynacji krajem, w którym się wychował. Zwraca uwagę na gorący temperament jego mieszkańców. Nie bez kozery opowiada o możliwości przejścia na drugą stronę, zobaczenia świata, do którego ludzie idą bez kapelusza. Otrzymał taką propozycję i długo zastanawiał się, czy z niej skorzystać. Dzięki temu, że znów mógł usiąść przy koślawym stoliku pod mangowcem, my mamy możliwość posłuchać jego opowieści. Ciepłej, zmysłowej i pachnącej Karaibami .
Autor zabiera czytelnika w iście magiczną podróż po Haiti – kraju, w którym wciąż żywy jest kult voodoo. Jak wiadomo podstawą tej religii są rdzenne wierzenia ludów zachodnioafrykańskich; mieszkańcy Haiti sprytnie połączyli panteon swoich bogów i duchów z narzuconą im religią katolicką tworząc w ten sposób jedyną w swoim rodzaju mieszankę wybuchową.
Aura voodoo unosi się nad opowieścią Dany’ego Laferrière’a, jednakże jest to wyjątkowo humorystyczna aura, pozbawiona elementu strachu i grozy. Bo tak naprawdę voodoo wcale nie jest takie straszne, to filmy amerykańskie mocno skrzywiły obraz tego kultu. Owszem, oddaje się należny szacunek zmarłym przodkom, przywiązuje się wagę do tradycji i zwyczajów, nieostrożnie można rozgniewać Oguna albo Erzulię. Ale dzięki starym wierzeniom można łatwiej wytłumaczyć pewne zjawiska, można oswoić lęk przed tamtym światem, można go zresztą odwiedzić, choćby na chwilę…
Dany Laferrière po 20 latach nieobecności powraca do rodzinnego kraju, na nowo odrywa i przywołuje z pamięci klimat i uroki Haiti. „Kraj bez kapelusza” nie jest bynajmniej powieścią autobiograficzną. Pisarz wplata w opowieść o kraju dzieciństwa elementy iście literackie, tworząc historię na poły magiczną, na poły realną. Voodoo charakterystyczne dla ojczyzny Laferrière’a zostaje oswojone, ujarzmione, doprawione szczyptą humoru i zdziwienia, a serdecznego uśmiechu nie można zdjąć z ust czytając o armii zombi chodzącej po ulicach Port-au-Prince. Bo tak naprawdę „Kraj bez kapelusza” nie wzrusza tęsknotami, nie przytłacza nostalgią, ale bawi czytelnika karaibską mentalnością, uderza zapachem wybuchającego mango i lekkością mówienia o sprawach poważnych. Po 20 latach Dany powraca na wyspę będąc już dojrzałym mężczyzną i nie może się nadziwić, że prawie nic się nie zmieniło. Bieda i spokój, ten sam zapach, to samo słońce, ten sam kurz i pył na ulicach, to samo jedzenie, ci sami przyjaciele, z którymi szwendał się po ulicach miasta… Jedyną rzeczą, która go intryguje, jest plotka, że „stary prezydent powołał armię zombi, żeby stawić czoło armii amerykańskiej”, i że cmentarze są prawie puste. Niektórzy jednak zadbali o to, żeby nieboszczykom wkładać do rąk igłę bez ucha i nitkę, aby w ten sposób byli oni zajęci i próbowali nawlec nitkę na igłę. Zgodnie z wierzeniami: zmarłych, którzy są czymś zajęci, nie da się ściągnąć na ten świat. A podobno po Port-au-Prince chodzi coraz więcej zombi. Zdziwienie budzą też mieszkańcy Bombardopolis, którzy mogą nie jeść przez wiele tygodni; tym fenomenem zajęci są zresztą naukowcy, próbujący rozwiązać zagadkę braku potrzeby jedzenia.
Dość czytelne są prawdy ukryte między słowami i pod warstwą humoru. Haiti boryka się bowiem od lat z problemem biedy, spora część społeczeństwa żyje wręcz na skraju nędzy. Bolączką Haiti jest też ustrój polityczny, przez lata rządy sprawowali kolejni dyktatorzy, co odbiło się mocno na stanie gospodarczym kraju. Dany Laferrière daje wyraz swoim zmartwieniom nad losem ojczyzny, pokazuje drugą stronę medalu. Za lokalnym kolorytem, który może fascynować przybyszy z innych krajów, kryje się obraz ubóstwa i ucisku. Tym niemniej pisarz w „Kraju bez kapelusza” oddaje należny szacunek swojej ojczyźnie, stara się zwrócić uwagę na barwne życie wewnętrzne mieszkańców Haiti, dlatego wykorzystuje voodoo w celach komercyjnych. Wyciąga z istoty voodoo to, czym Haitańczycy powinni się szczycić, bo żadne zniewolenie nie odebrało im tradycyjnych wierzeń, pełnych czarów i magii obrządków. Laferrière nie poszukuje swojej tożsamości, bo nigdy jej nie stracił. Czuje się Haitańczykiem na wskroś i ciągnie go do korzeni.
Dany Laferrière w „Kraju bez kapelusza” daje upust swojej fascynacji krajem, w którym się wychował. Zwraca uwagę na gorący temperament jego mieszkańców. Nie bez kozery opowiada o możliwości przejścia na drugą stronę, zobaczenia świata, do którego ludzie idą bez kapelusza. Otrzymał taką propozycję i długo zastanawiał się, czy z niej skorzystać. Dzięki temu, że znów mógł usiąść przy koślawym stoliku pod mangowcem, my mamy możliwość posłuchać jego opowieści. Ciepłej, zmysłowej i pachnącej Karaibami .
Lektura z pewnością warta uwagi. Samo Woodoo i wierzenia fascynują mnie w sferze nauki :-)
OdpowiedzUsuńjuż mi się podoba :) tymbardziej, że tą książkę mogę połączyć z moim kulinarnie zaciętym blogiem... Dania z Haiti są pyyyysznneeeee
OdpowiedzUsuń