"Czytanie jest nałogiem, który może zastąpić wszystkie inne nałogi lub czasami zamiast nich intensywniej pomaga wszystkim żyć, jest wyuzdaniem, nieszczęsną manią."

"Malina" Ingeborg Bachmann

niedziela, 27 lutego 2011

Leszek Kuchniak - rzeszowski artysta

Każdy region ma jakiegoś artystę, który wyróżnia się spośród tłumu czymś charakterystycznym. Rzeszów ma Leszka Kuchaniak – malarza i rzeźbiarza (który do szkoły podstawowej chodził z moimi rodzicami i którego miałam możliwość kiedyś poznać z racji obracania się w knajpiano-artystycznych klimatach!). Jego dzieła mają wyjątkową manierę, której nie sposób nie zauważyć. Jego obrazy i rzeźby są pełne barw i drobnych szczegółów. Daje się zauważyć fascynacja sztuką ludową, żydowską i sakralną. Nie trudno dostrzec wpływy Marca Chagalla, którego Leszek Kuchniak podziwia. Malarstwo Kuchniaka to scenki z życia małych przedwojennych żydowskich miasteczek, jakieś pary, jacyś grajkowie, jakieś przydrożne świątki. Ktoś kiedyś określił kolory, jakich artysta używa, jako techno-kolory. Bo Kuchniak wypełnia swoje dzieła intensywnymi i momentami kiczowatymi barwami . Ale w tych barwach jest życie, jest słoneczny dzień, jest letnie niebo, są emocje. Marzy mi się, aby jeden z jego obrazów zawisł kiedyś w moim mieszkaniu. Jego malarstwo niesamowicie mi się podoba. A piszę o nim, bo byłam dziś w BWA na wystawie twórczości malarskiej i rzeźbiarskiej Kuchniaka i nacieszyłam oko jego artystycznymi klimatami.

sobota, 26 lutego 2011

"Erynie" - Marek Krajewski

Z ogromnym bólem muszę powiedzieć, że „Erynie” Marka Krajewskiego nie wywarły na mnie tak mocnego wrażenia, jak poprzednie książki tego pisarza. Mając w pamięci ogromną przyjemność, jaką sprawiało mi branie do ręki kolejnych tomów cyklu o Breslau i Eberhardzie Mocku, czuję się nieco rozczarowana, że tym razem opowieść Marka Krajewskiego nie wzbudziła we mnie tych samych emocji. Nie oznacza to, że książki nie czytało się przyjemnie i że podążanie wraz z Edwardem Popielskim po Lwowie w przeddzień drugiej wojny światowej nie było ciekawą wędrówką. Owszem, fabuła „Erynii” wciąga i została tak zbudowana, by kryminalną historią nie nudzić się. Ale nie wywołała ona we mnie ani żadnego literackiego podniecenia, ani ciekawości, ani chęci trwania wiecznie. A w przypadku innych książek zdarza mi się odczuwać takie pragnienie. To moje subiektywne wrażenia. Może wynikają one z pewnego rodzaju zmęczenia literaturą? Może nie natrafiłam ostatnio na powieść – bombę, która spowodowałaby u mnie wybuch prawdziwej ekscytacji? A może znów czuję, że to wszystko już było. Że wciąż czytam te same, schematyczne historie, niewnoszące we mnie nic nowego, niebędące lekiem, ani też żadnym panaceum na wojny, jakie toczę sama ze sobą, ze światem, z życiem. Podchodząc do komputera po zakończonej lekturze „Erynii” miałam sporą obawę, czy uda mi się napisać coś sensownego i wartego uwagi. Chciałabym napisać recenzję tej książki, bo cenię sobie Marka Krajewskiego za całokształt. Ale mam wrażenie, że każda moja próba spali na panewce. Więc zamiast pisać szkolną recenzję: kilka słów o autorze, kilka słów o fabule, kilka celnych spostrzeżeń, napiszę po prostu kilka zdań, które zastąpią to wszystko. Kto mnie czyta, ten wie, że szkolnych recenzji nie piszę. Ale dziś nie stać mnie, abym napisała tak, jak piszę zawsze.

Nie mam wątpliwości, że Marek Krajewski ma znakomity warsztat pisarski i jeszcze bardziej znakomity styl i język. Tak pięknie budowanych zdań, które dopiero czytane na głos ukazują całą swoją maestrię, dawno nie czytałam. Zresztą ta cecha książek Krajewskiego jest znana. Dbałości o poprawną polszczyznę może niejeden pozazdrościć. Na książkach Krajewskiego można się uczyć dobrej dykcji i intonacji. Bowiem język jego powieści jest ogromnie melodyjny. Miałam możliwość pobawić się w czytanie na głos, stąd wiem, jak przyjemnie się słucha tego pięknego stylu Krajewskiego.

Ale nie tylko język i styl są wartościami „Erynii”. Najważniejsza jest przecież fabuła, jej zawiązanie, rozwinięcie, epilog. U Krajewskiego każda opisana historia kryminalna jest skonstruowana z dbałością o najmniejsze szczegóły. Opisywany w „Eryniach” Lwów zachwyca homeryckimi wręcz opisami. Komisarz Edward Popielski znany już z „Głowy Minotaura” budzi tyleż samo sympatii, co antypatii. Jest postacią barwną, pełną emocji, zdecydowaną i konsekwentną. Budowanie postaci głównego bohatera, który na równi z kryminalną historią ma przyciągać uwagę czytelnika, to też znana cecha powieści kryminalnych. Im ciekawszy policjant/detektyw tym większa ciekawość i wrażenia z lektury kryminału. Choć ja wciąż wolę bardziej brutalnego Eberhada Mocka od nieco wtórnego i łagodniejszego Edwarda Popielskiego.

„Erynie” Marka Krajewskiego to dobra książka. Nie mogę powiedzieć o niej złego słowa. Jeśli ktoś jeszcze nie sięgnął po nią, to zachęcam. Jest tu brutalna zbrodnia na małym chłopcu, jest błaganie o litość, jest pragnienie zemsty. Jest też pragnienie śmierci. Jest również Wrocław, choć co poniektórym może się wydać to dziwne, bo przecież miejscem akcji jest Lwów. Ale widać Marek Krajewski za bardzo kocha swój Wrocław, by o nim nie pisać.

czwartek, 24 lutego 2011

w roli głównej wystąpiły książki



Prezentuję kolejny film, jaki znalazłam w Internecie i dzielę się nim z moimi czytelnikami. Pomysł prosty jak drut. Wykonanie zapewne czasochłonne. Efekt wywołujący uśmiech. No i napisy końcowe!

poniedziałek, 14 lutego 2011

"Dżozef" - Jakub Małecki


Zacznę od fantastycznej okładki, której kolorystyka bardzo mi się podoba. Ten intrygujący kozioł zerkający jednym okiem budzi ciekawość, nieprawdaż? Ale nie tylko okładka zasługuje na uwagę, cała książka również! Brzegi wszystkich stron zostały ozdobione szarym motywem, dającym całkiem fajny efekt. Zauważyłam, że ostatnio pojawia się sporo takich książek, których dizajn jest przyjemny dla oka i aż się chce książkę trzymać w ręce i oglądać pod każdym kątem.
Ale „Dżozef” Jakuba Małeckiego to książka nie tylko świetna pod względem graficznym. Jest świetna pod względem literackim, choć do książek najwyższych lotów nie należy. Fabuła powieści wciąga i wprawia w niezły nastrój. Bohaterowie są pełnokrwiści, z typowym dla nas Polaków charakterkiem. Akcja powieści jest mocno osadzona we współczesnej Polsce, w miejscu, które wolimy omijać szerokim łukiem, w szpitalu.

Bo właśnie do szpitala trafia narrator „Dżozefa”, dwudziestotrzylatek z warszawskiej Pragi-Północ, Grześ Bednar. Trafia tam po przykrym incydencie, w wyniku którego zostaje okradziony z komórki, a jego złamany nos zaczyna niemiłosiernie boleć. I cała akcja powieści dzieje się w pewnej sali szpitalnej, w której oprócz Grzesia leżą pan Leszek, pan Henio i pan Stasiu. Albo jak kto woli: Kurz, Maruda i Czwarty, bo takimi ksywkami Grzesiu ochrzcił swoich kompanów niedoli. I wydawać by się mogło, że szpital i życie pacjenta to cholernie nudny temat na powieść. Ale nie! Jakub Małecki bazując na nędznej egzystencji pacjentów szpitala zbudował historię godną pochwały. Pełną zaskakujących zwrotów akcji, niespodziewanych i irracjonalnych zdarzeń, ubarwiając ją humorem tak świeżym i błyskotliwym, że lektura „Dżozefa” sprawia niesamowitą frajdę.

Ten kozioł z okładki, o którym wspomniałam na początku, nie jest zwykłym kozłem. To Kozioł Drewniak uwolniony z pieńka przez Stasia Baryłczaka. A kim jest Stasio Baryłczak? Poznajemy go dzięki Czwartemu, który gorączkując nakazuje zapisać Grzesiowi swoją ostatnią książkę. I Grzesiu notuje, a pan Stasiu dyktuje. Z tym, że gorączkujący pan Stasiu przeistacza się w Dżozefa, Józefa Konrada Korzeniowskiego, znanego pisarza, żyjącego z mała 100 lat temu. I tak oto w szpitalnej salce dzieją się przedziwne rzeczy. A, żeby było ciekawiej, w samym szpitalu też.
„Dżozef” mami lekko schizofrenicznymi i do absurdu śmiesznymi scenami, uzależnia od swej niemożliwie, mimo wszystko optymistycznej, atmosfery, której nie chce się opuszczać. Grzesiu wzbudza tyleż sympatii, co politowania. A koledzy Grzesia z sali to postaci równie realni i normalni, choć normalność to pojęcie względne.

Jakub Małecki powierzając narrację swojemu bohaterowi, tworzy historię opowiedzianą językiem pełnym lokalnego kolorytu, bez stylizowania, bez upiększania. Myśli Grzesia Bednara są przesiąknięte typową dla młodych ludzi manierą, modą. Nie ma tu jednak żadnej profanacji języka polskiego. Jest on taki, jakim posługują się tysiące młodych chłopaków, pełen skrótów myślowych, dowcipnych komentarzy i błyskotliwych puent. Grzesiu w ogóle wydaje się być takim chłopakiem z sąsiedztwa, którego nadgorliwa mama uważa za cudownego synka, choć ten, jak typowy dresiarz, lubi sobie poćwiczyć w siłowni i postać pod blokiem z kolegami. Ale nie należy do typów niesympatycznych, wręcz przeciwnie, jest takim dużym dzieciakiem, które lubi się zabawić i ma spory dystans do życia.

Olbrzymią zaletą „Dżozefa” jest podwójne tło lub trójwymiarowość powieści. Chodzi mi o trzy warstwy, których analiza pokazuje, że warto sięgać i wbudowywać w akcję dodatkowe szczegóły, które w efekcie dają świetną lekturę, taki literacki melanż. Mamy tu historię Grzesia i jego pobyt w szpitalu, jest opowieść o Stasiu Baryłczaku, jest wreszcie wątek dotyczący Józefa Konrada Korzeniowskiego, autora „Lorda Jima” czy „Smugi cienia”. I Jakub Małecki robi coś na kształt odkrywania twórczości Josepha Conrada. Śmiem podejrzewać, że Małecki odnalazł w jego twórczości coś, co nie dawało mu spokoju i zmusiło do stworzenia powieści, której bohaterem w tle jest właśnie Joseph Conrad.

Wybór cytatów do „Dżozefa” wskazuje również na fascynację Korzeniowskim:
„Samotność jest ciężkim i nieodzownym warunkiem istnienia.”
„Najbardziej egzotyczną dżunglą na świecie jest psychika ludzka.”

Pod koniec lektury, kiedy treść stawała się bardziej poważna i nabierała głębi, miałam wrażenie, że czytam swoistą przypowieść. Taki współczesny, napisany na odpowiednim poziomie przyswajalności, poradnik dla ludzi, jak należy żyć. Jakub Małecki tworząc swą opowieść toczy specyficzną grę z czytelnikiem. I choć jego kolejne ruchy są niekiedy łatwo przewidywalne, odkrywanie ich nie nuży. Bo w pewnym momencie historia zamienia się z farsy w przysłowiowy dramat. I to, co nas do chwili obecnej śmieszyło, zaczyna skłaniać do refleksji nad życiem. Nad jego sensem, istotą i sposobem na jego przeżycie. I to w „Dżozefie” jest piękne! Bo „istnieją rzeczy piękne”, choć każdy z nas nosi w sobie jakiegoś demona. Kwestia w tym, jak tego demona z siebie wyrzucić i cieszyć się życiem.

sobota, 12 lutego 2011

futurystyczna wizja książki!


Nie mogłam się oprzeć, by nie podzielić się tym, co znalazłam dziś buszując w Internecie. Ta rewelacyjna wystawa miała miejsce jesienią 2010 r. w Bryce Wolkowitz Gallery w Nowym Jorku. Kto mógł to zobaczyć na własne oczy, ten miał szczęście. Ja podziwiam zdjęcia i filmy z tej wystawy. Koreański artysta Airan Kang stworzył fantastyczną wizję książek! Plastikowe książki z migającymi diodami i ekranami niczym wyświetlacz LCD. Zaniemówiłam! Pomysł godny pochwały. Efekt piorunujący! I ile radości sprawił takim jak ja!

środa, 2 lutego 2011

"Bornholm, Bornholm" - Hubert Klimko-Dobrzaniecki

Gdyby tą książkę miała napisać kobieta, ubierając treść w gorset kobiecych tęsknot, wspomnień i sentymentów, byłaby to strasznie mdła książka. Ale tą książkę napisał mężczyzna i chwała mu za to. Chwała Hubertowi Klimko-Dobrzanieckiemu za „Bornholm, Bornholm”! Bo w tej surowej i pozbawionej emocjonalnego rozbebeszenia powieści dostrzegam czystą esencję problemu, którego ona dotyka.

Hubert Klimko-Dobrzaniecki, nieznany mi dotąd pisarz, zaskarbił sobie moją ogromną sympatię i wdzięczność za pisarstwo powściągliwe w wydumane treści. Za pisarstwo wysokich lotów, z którym bardzo chętnie się zaznajomię, bowiem „Bornholm, Bornholm” to nie jest pierwsza jego powieść.

W „Bornholm, Bornholm” Klimko-Dobrzaniecki dotknął sedna rzeczy ogólnie powszechnych i wciąż zatruwających psychikę człowieka, bez względu na to, czy jest on Niemcem, Duńczykiem, czy Polakiem. Wspaniale opisał niespełnienie, gorycz porażki i odrazę, jaką jeden człowiek może odczuwać do drugiego. Stworzył bohaterów uwikłanych w upiorne i toksyczne związki, z matką, z żoną. Pokazał człowieka, który tkwiąc w chorych relacjach z innymi staje się chodzącym trupem. Wciąż uciekającym od istoty własnych kompleksów, które potrafią niemiłosiernie uprzykrzyć życie. Stworzył kreacje dwóch męskich bohaterów próbujących ratować swoją godność. Równolegle poprowadził dwie narracje, w pierwszej i trzeciej osobie. Również czasem powieści żonglował na przemian, łącząc okres początku drugiej wojny światowej z okresem bardziej nam współczesnym.

Klimko-Dobrzaniecki napisał powieść z niezwykłym wyczuciem słowa i jego siły rażenia. Z trafnym językiem, błyskotliwym humorem i stylem lekko staromodnym. Mnie osobiście „Bornholm, Bornholm” czytało się z lekkim poczuciem winy za wszystko to, co i mnie w życiu spotykało. Co wrażliwszy czytelnik zauważy, że „Bornholm, Bornholm” to swoisty rachunek krzywd własnych, cudzych…

Spokoju nie daje też Bornholm, duńska wyspa leżąca w południowej części Bałtyku. Wyspa - matka. Wyspa - więzienie. Wyspa, która powraca, jak echo. Między innymi wokół niej toczy się akcja powieści. Co ona ma w sobie takiego, że zawłaszcza sobie swoich mieszkańców i domaga się od nich należnej uwagi? Bornholm stał się moim nowym celem nigdy niemających się wydarzyć wycieczek.

Bez sarkazmu mogę powiedzieć, że niedaleko pada jabłko od jabłoni. Bez ironii westchnąć, że los jest okrutny dla kolejnych pokoleń mężczyzn uzależnionych od kobiety. Bez złośliwości w stronę własnej płci mogę również stwierdzić, że w swojej miłości bywamy okrutnie zaborcze i zachłanne, ale i również pełne obłudnej i skrywanej nienawiści … do siebie samych.

Jest w powieści równowaga. Smutne losy Horsta Bartlika i bezimiennego mężczyzny mówiącego do leżącej w śpiączce matki zostają zrównoważone wzruszającą historią miłości Olego i Kristine. Obojętność i chłód ludzkich serc zostają przeciwstawione bezinteresownemu i głębokiemu uczuciu dwojga ludzi. Szczęście jednych jest jednak okupione wewnętrznymi dramatami innych. Szlachetność i potrzeba miłości są wciąż w opozycji do zwykłego draństwa i podłości. „Bornholm, Bornhom” jest pełne obrazów przesiąkniętych bólem odchodzenia, bólem odrzucenia, bólem niezrozumienia.

Powiedzieć, że Hubert Klimko-Dobrzaniecki napisał piękną powieść, to zbyt trywialne, ale tak właśnie jest. Bo w „Bornholm, Bornholm” daje się wyczuć ważenie słów, obrazów, emocji. Daje się wyczuć niespieszność akcji, wręcz powolnie snucie opowieści, które zmierzają do określonego celu. Daje się wyczuć morze, które swoim specyficznym klimatem kształtuje człowieka. Albo się je kocha, albo odczuwa się przed nim lęk. Daje się również wyczuć wrażliwy męski takt nienazywania wprost oprawców oprawcami i ofiar ofiarami. Jakbyśmy sami byli sobie winni, że inaczej żyć nie potrafimy.