"Czytanie jest nałogiem, który może zastąpić wszystkie inne nałogi lub czasami zamiast nich intensywniej pomaga wszystkim żyć, jest wyuzdaniem, nieszczęsną manią."

"Malina" Ingeborg Bachmann

wtorek, 27 maja 2008

"Wyznania gejszy"



Wczoraj oglądałam "Wyznania gejszy". Przyznam się, że czasem takie historie mnie urzekają. Film o miłości, pożądaniu, tęsknocie... Oglądam takie filmy z kobiecą tkliwością, nierzadko z łezką w oku.... Żałuję, że nie czytałam wcześniej powieści Arthura Goldena . Ale za to znów zobaczyłam Ziyi Zhang - aktorkę, którą od czasu "Przyczajonego tygrysa, ukrytego smoka" bardzo lubię. No i ciekawi mnie ta egzotyka kultury i obyczajów.

Choć to film w amerykańskim stylu, czuć tę manierę, choć opowieść jest nieco cukierkowata i banalna, mnie się podobała. Zastanawiam się, jak ta opowieść wyglądałaby, gdyby reżyserią i produkcją zajęliby się Japończycy, a nie Amerykanie.

niedziela, 25 maja 2008

"Apokalipso" - Max Cegielski

Zastanawiam się, od czego zacząć. Może tak: mam słabość do polskiej literatury, szczególnie tej współczesnej, młodej. Pewnie jest to związane z moim wiekiem. Chcę znać piszących mi rówieśników, tych młodszych i starszych. Jakoś nie ciągnie mnie do literatury obcej, choć zdarzają się przypadki, że czytam i światową literaturę. Ale chyba grzmi we mnie patriotyzm, (mam nadzieję, że ten zdrowy), który mnie do polskiej literatury nakłania. I wcale nie żałuję, że czytam polskich autorów. Są mi bliscy, czuję ich wrażliwość, czuję ich ducha. Odnajduję się w ich świecie, nie mam problemów ze zrozumieniem ich treści.

Kiedyś kolega zwrócił mi uwagę, że nie powinnam mówić, że przebrnęłam przez jakąś książkę, że to ma bardzo negatywny wydźwięk. Ale jakoś ja lubię to określenie. Brnę przez książki, jak przez zabłocony szlak na bieszczadzkie połoniny. Brnę i z każdym krokiem (stroną) odczuwam co raz większą satysfakcję. Nawet, jeśli się namęczę, nawet, jeśli po drodze zwątpię, będę bluzgać i złorzeczyć, nie straszna mi dalsza droga, bo wiem, że czeka mnie bardzo przyjemne uczucie. Tak jest z bieszczadzką wędrówką, tak jest też z książką. Jeśli po kilkunastu-kilkudziesięciu stronach nie strzelę książki z odrazą na półkę, to znaczy, że mogę brnąć dalej przez jej zawiłe treści.

A zatem przebrnęłam przez „Apokalipso” Maxa Cegielskiego. Autor jest znany widzom TVP Kultura, prowadzi całkiem fajne programy, w których nie rozmawia się o tzw. dupie Maryny, ale o różnych aspektach, problemach, zjawiskach szeroko rozumianej kultury. Cenię sobie prowadzone przez niego programy. I wszystkich do TVP Kultury oglądania zachęcam.

W przypadku „Apokalipso” całkiem na miejscu okazało się stwierdzenie „przebrnęłam”. Dlaczego? Dlatego, że nie podobał mi się styl, nie podobał mi się język pełen zwrotów, skrótów myślowych, określeń charakterystycznych dla pewnej subkultury: „młodej Warszawki”. Język Cegielskiego jest przesiąknięty specyficzną manierą, nie zarzucam autorowi, że cokolwiek stylizował, bo zapewne takim językiem się w jego stronach rozmawia. Ale mnie to raziło, czułam na każdej stronie oddech „młodej Warszawki”, która nie potrafi przetrwać dnia bez narkotyków czy wódki, bez balangi i kaców dnia następnego. Ale jednocześnie myślę, że gdyby autor pomniejszył ilość używek pojawiających się na stronach „Apokalipso”, książka straciłaby swój klimat. Bo ogólnie książka mi leży. Podoba mi się historia miłosnego trójkąta (dwóch braci i żona jednego z nich), podoba mi się przesłanie książki. Apokalipsa jest w nas.

Treść „Apokalipso”: „Historia dwóch braci i stojącej między nimi kobiety ukazana na tle wielkiego miasta, chylącego się ku upadkowi. Alex, starszy z braci, jest muzykiem u progu światowej kariery. Jego małżeństwo z piękną Sofią przechodzi głęboki kryzys. Juliusz, niegdyś geniusz reklamy, obecnie wypalony twórczo i emocjonalnie, zmaga się ze swoją przeszłością. W czasie wędrówek po przypominającej Sodomę i Gomorę stolicy poszukuje pomysłów na kampanię reklamową tajemniczego produktu o nazwie Apokalipso. Nagle fikcja staje się rzeczywistością i projekty promocyjne zaczynają żyć własnym życiem. Juliusz coraz bardziej oddala się od brata i rodziny, a jego przyjaźń z Sofią zamienia się w zakazaną miłość” - czytalnia.onet.pl

Przebrnęłam przez książkę i na końcu dostałam od Cegielskiego to, czego chciałam, to co mnie utwierdziło, że nie zmarnowałam kilku wieczorów: fantastyczny sen Juliusza, z obrazami jakby pominiętymi przez św. Jana w swojej apokalipsie, a także smaczny kąsek – zakończenie o lekkim zabarwieniu erotycznym.

sobota, 24 maja 2008

"Jasminum"

TVP uraczyło widzów w czwartkowy wieczór przecudownym filmem Jana Jakuba Kolskiego p.t. "Jasminum". Reżyser znany jest choćby z filmów: "Jańcio Wodnik", "Historia kina w Popielawach", "Pornografia". Wymieniłam te filmy, które ja pamiętam, choć z tego co wyczytałam tu filmów jest więcej. W każdym (chyba) swoim filmie jedną z głównych ról powierza żonie Grażynie Błęckiej-Kolskiej. Tu widzimy też znakomitego Janusza Gajosa, Adama Ferencego a także Franciszak Pieczkę (choć szkoda, że w małej, epizodycznej rólce).

"Jasminum" jest według mnie filmem, w którym mamy do czynienia z realizmem baśniowym. Tak jak u G.G. Marqueza jest realizm magiczny, tak u J.J. Kolskiego jest coś podobnego, taki nasz polski realizm magiczny, realizm baśniowy. Przez tą magię fim staje się subtelnym i absolutnie wdzięcznym obrazem, który pozostawia w widzu poczucie ciepła i miłości. Film nie jest agresywny, nie wdzięczy się do widza żadnymi szokującymi scenami, jest uosobieniem tych wartości, o których w codziennym życiu często zapominamy. Mój zachwyt nad filmem nie jest odosobniony, sądzę, że każdy kto widział "Jasminum" przyzna, że ten film ma swój urok, ma coś takiego, czego brakuje nam w kinie, a może i w życiu...

Akcja "Jasminum" rozgrywa się w klasztorze mającym długą, bo sięgającą XVII wieku historię. Poznajemy życie pięciu zakonników zamieszkujących klasztor. Trzej braciszkowie, wzorem swych XVII - wiecznych poprzedników, wykazują dość specyficzną przypadłość: każdy wydziela zapach innego drzewa: czeremchy, śliwy i czereśni. Przeor klasztoru, Kleofas, wierzy, że jeden z nich jest zapowiedzianym w starej przepowiedni świętym. Czeka na cud mający objawić, którego z braci Bóg uczynił swoim wybrańcem. Klasztorną kuchnią i wszelkimi sprawami administracyjnymi zajmuje się brat Zdrówko. Swoimi codziennymi troskami dzieli się z figurą świętego Rocha, patrona klasztoru. Pewnego dnia porządek klasztornego życia zakłóca pojawienie się konserwatorki obrazów, Nataszy, która otrzymała zlecenie odnowienia kilku obrazów. Kobieta przyjeżdża z 5 - letnią córką Gienią. Ta mała dziewczynka jest narratorką filmu, przez co film tylko zyskuje na szczególności. Ten zabieg wprowadził bowiem niesamowity klimat: życie klasztoru (i nie tylko) widziane oczyma 5 - letniej, rezolutnej Gieni.

Nie będę opowiadać co się wydarzy.
Film trzeba zobaczyć, by poczuć tę magię.


Acha, zapomniałabym. Nasunęło mi się, nawet nie wiedząc o tym (a wyczytałam, to tu już po obejrzeniu flmu), że "Jasminum" jest filmem o zapachach i o mocy zapachu. A przecież książką (i filmem) o zapachach jest każdemu znane "Pachnidło" Patricka Suskinda. Ja filmu nie widziałam, natomist książkę czytałam jakieś 8 lat temu, kiedy jeszcze nie było tego komercyjnego szumu wokół "Pachnidła". I wtedy, (cieszę się, że czytałam to przed "modą"), książka zrobiła na mnie wrażenie. Dlatego nie chcę sobie psuć miłych wspomnień oglądaniem wersji filmowej.

czwartek, 22 maja 2008

„Zwał” - Sławomir Shuty


No i przeczytałam „Zwał” Sławomira Shutego. Powiem tak: ma gość jazdę!
Zdecydowanie należał mu się „Paszport” Polityki. Czytając „Zwał” co chwilę wybuchałam śmiechem. Myślę, że w sytuacji Mirka, bohatera książki, jest dziś wielu młodych ludzi. Wkroczenie w okres dorosłości odbyło się zbyt szybko. Mirek ma dobrą (powiedzmy!) pracę w oddziale wielkiego banku, mieszka z rodzicami, niczym się nie przejmuje, nie ma obowiązków, poza … pracą. Jest luzakiem i ma w dupie rzeczywistość. Co weekendowe „zwały” są dla niego ucieczką od codzienności. Od poniedziałku do piątku trzyma styl, jest porządnym pracownikiem, spełniającym każde życzenie swojej przełożonej. A ta przełożona, „wspaniała” pani Basia daje w kość. Oj, daje! Dlatego weekend jest zasłużonym odpoczynkiem: można się porządnie nawalić, wypić, popalić i wrzucić w siebie różne cudowne specyfiki zmieniające percepcję. A Mirek ma jazdy, nic to, że potem rzyga, nic to, że w niedzielę zdycha. Weekend jest dla niego! Tak wygląda jego życie. Żadnych planów, żadnego buntu, chociaż jak się okazuje bunt jest, ale w wyobraźni. A przecież każdy wie, że człowiek pod wpływem wdzięcznych używek ma fantazję, że hej.
Shuty świetnie wykorzystał język do różnych stylistycznych kombinacji. Co krok bawi się słowami, jego środki stylistyczne, tzw. epitety, porównania, itp., itd., które wsadza w usta Mirka, narratora, tworzą swoisty styl, którego nie da się podrobić. Sytuacje, które spotykają Mirka są przesiąknięte czarnym humorem, np. internetowy romans i spotkanie w realu z kobietą z tegoż romansu, rozmowy z rodzicami (choć trudno je nazwać rozmowami), czy codzienne życie oddziału Hamburger Banku.
„Zwał” ma to do siebie, że czyta się szybko, sprawnie i w oczekiwaniu na następną porcję humoru, którego na stronach książki jest sporo. I choć wydaje mi się, że książka jest tragiczna w przesłaniu, bo przecież tak naprawdę z czego tu się śmiać? Na losem Mirka należałoby się rozpłakać, współczuć mu i z nim przeżywać ten egzystencjalny ból. To jednak nie da się nie zauważyć tego komizmu, którym los Mirka został naznaczony.
Dla tych, którzy chcą wiedzieć, co to jest zwał, cytuję definicję z okładki książki:
zwał, m. IV, D. – u, Ms zwale, pot. - cierpienie psychofizyczne wywołane najczęściej nadużywaniem ekstatycznych patentów na przeciążenia, tzw. środków, inaczej: dojmujące otrzeźwienie-. Inaczej: zejście, zjazd, zwałka, przybicie, syf, glątwa, kefa. Człowiek ogarnięty zwałem (kefą): kefajstos. Ciężki, ostry, przykry, fest, maxi, permanentny zwał. Być na zwale. Być zwalonym. Czuć zwał w powietrzu. Party ze zwałem w tle. O Jezu, co za zwał! Ale zwał!”
I co Wy na to? ;-)

wtorek, 20 maja 2008

znalezione w sieci

Znalazłam ten oto film na blogu p.t.: Masowa Konsumpcja Kultury czyli Marceli Szpak dziwi się światu


sami zobaczcie

O moich sąsiadach...

Mam to "szczęście", że mieszkam w bloku. Mam to "szczęście", że mam sąsiadów. Różnych, różniastych, tych, którzy nie rzucają się w oczy, ale i takich charakterystycznych, specyficznych, których nie sposób nie zauważyć. Wśród tych drugich są następujące postacie: Tofik, Szuru-Szuru, Tup-Tup, Pani Jasiu, a także osoby, których jeszcze nie zdążyliśmy z mężem ochrzcić jakimiś fajnymi ksywkami: pan, którego pies wyprowadza na spacer, chłopiec od roweru.

Tofik - chłopiec około 7-8 lat, trudno mi dokładnie sprecyzować wiek, ale jakoś tak będzie miał. Wysoki, szczupły, z wystającymi zębami na przodzie, przypominający sławnego Tofika - bohatera skeczu Kabaretu Ani Mru Mru. Nasz Tofik lubi sam do siebie mówić, nosi sobie na ramieniu małe radyjko i do muzyki podryguje. Dzieci nie chcą się z nim bawić, co najstraszniejsze nawet jego młodszy brat nie chce się z nim bawić. Ale Tofika to nie zraża. Biega za dziećmi. Mam wrażenie, że Tofik jest chłopcem nieco opóźnionym w rozwoju, ale mogę się mylić. Może jego zachowanie jest po prostu właśnie takie, może on jest normalnym chłopcem, tylko o nieco innym sposobie bycia? Tego nie wiem. W każdym razie, zawsze na widok Tofika śmiać mi się chce. Nie zapomnę, jak kiedyś wchodząc do klatki zobaczyłam Tofika, który mieszka na parterze, wiszącego na klamce i wołającego przez zamknięte drzwi: "Mamo, otwórz, kupe mi się chce". Widok był naprawdę zabawny. Tofik jest uroczym chłopcem, wzbudza we mnie serdeczną radość.

Szuru-Szuru - to mężczyzna około 55-60 letni. Siwy, z siwym wąsem, choć czasem ogolony. Gburowaty. Mieszka na moim piętrze, obok nas. Nie lubię go, bo wychodzi na korytarz i pali papierosy na klatce. A każdy wie, że potem dym roznosi się po całej klatce i przez szpary w drzwiach wlatuje do mieszkań. Nazwaliśmy go tak, bo najczęściej można go zobaczyć w niebieskich - wręcz turkusowych - spodniach ortalionowych. No i każdy już wie, dlaczego Szuru-Szuru, to Szuru-Szuru. Chodzi po korytarzu i robi to swoje szuru-szuru-szuru-szuru.

Tup-Tup - to mężczyzna około 70 letni. Mieszka piętro wyżej. Kolejny nałogowy palacz, którego nałóg również co chwilę wygania na korytarz. Tup-Tup chyba z racji wieku spać nie może, ponieważ na cygara wychodzi już koło 6.30 rano. Wiem to, bo ja wstaję o godzinie 6 z minutami do pracy, a jego nie da się nie usłyszeć. Pan ma lewą nogę sztywną i tym samym specyficzny chód. A korytarz ma to do siebie, że pięknie niesie echo i tupanie Tup-Tupa. Tup-Tup często stoi z Szuru-Szuru na półpiętrze i razem się trują, a przy tym hałasują.

Pani Jasiu - Pani Jasiu ma naprawdę na imię pani Czesia. Ale my z mężem ochrzciliśmy ją właśnie Pani Jasiu, bo ta - około 55 letnia kobieta - namiętnie wychodzi z pieskiem na spacerki i staje centralnie pod naszym balkonem (mieszkamy na drugim piętrze) i woła inną kobietę: "pani Jasiu, pani Jasiu, pani Jasiu..." Oczywiście po między jednym "pani Jasiu" a drugim "pani Jasiu" jest chwila przerwy i oczekiwania czy posiadaczka tego imienia wyjdzie na balkon, a mieszka ona na parterze, więc napewno słyszy wołanie. Pani Jasiu jest chyba starą panną, bo nigdy nie widziałam jej z kimś, ale ta kobieta jest, jak ja sobie nazywam, takie lelum-polelum. A jej mały, biały piesek, jak otworzy swą mordkę, to zamiast twardego, groźnego "chau chau" jest jakieś skrzeczące i wiercące dziurę w uszach piskanie. Dobrali się idealnie: Pani Jasiu i jej mały piesek.
Pan, którego pies wyprowadza na spacer - to młody mężczyzna, gdzieś koło 30-stki. Według mnie to on nigdzie nie pracuje, a czas spędza na piciu piwa. Bo wiecznie jak go widzę, to wygląda jakby właśnie był po spożyciu. Albo właśnie trzyma puszkę jakiegoś złotego trunku w ręce. Ale żeby było zabawniej, to w jednej ręce trzyma piwo, a w drugiej trzyma smycz. Na smyczy jest wielki czarny, groźnie wyglądający pies, chyba rasowy, ale ja się na rasach nie znam, więc nie powiem co to jest. W każdym razie, to nie pan wyprowadza psa, ale pies wyprowadza pana na spacer, bo pies pędzi przodem a pan szybkim, zamaszystm krokiem idzie za nim. Smycz jest napięta, co tylko potwierdza siłę psa. Pan, którego pies wyprowadza na spacer, często stoi gdzieś w okolicy z kolegami i spędza czas, wiadomo na czym.

Chłopiec od roweru - tak go sobie nazwałam, choć nie jest to właściwe określenie. Mały 7-8 letni, grubasek, zawsze opalony, wesoły na buzi. Został przez nas zapamiętany, ponieważ wpadł na genialny pomysł. Raz dzieci bawiły się w chowanego i nasz grubasek znalazł sobie nietypową kryjówkę. A mianowicie pożył się pod przewróconym rowerem nieopodal drzewa, przy którym dziecko liczyło. Staliśmy z mężem na balkonie i obserwowaliśmy tę akcję. Widok chowającego się pod rowerem grubaska, który pewnie myślał, że nie będzie go widać, był naprawdę śmieszny. A moment, kiedy dziecko zaczęło szukać, a nasz grubasek chciał się poderwać i zrobić te kilka kroków dzielących rewer od drzewa, spowodował u mnie i męża salwę śmiechu. Kto by pomyślał, że można się schować pod rowerem.
Na dzisiaj to tyle opowieści o moich sąsiadach.

poniedziałek, 19 maja 2008

Lęk wysokości

W sobotę wybraliśmy się z mężem na wycieczkę do Krakowa. Konkretnym celem podróży była wystawa pt. "Marzyciele i świadkowie. Fotografia polska XX wieku" w Muzeum Narodowym w Krakowie – Arsenał Muzeum Książąt Czartoryskich, ul. Pijarska 8.
Wystawa zorganizowana w ramach tegorocznej edycji festiwalu Miesiąc Fotografii w Krakowie”.
Fotografie różne, od abstrakcji do realnych przedstawień naszej rzeczywistości. Wśród prezentowanych tam prac, znalazłoby się kilka, które chętnie powiesiłabym sobie w domu, np. 3 ilustracje do "Sklepów cynamonowych" Bruno Schulza (nie pamiętam nazwiska autora).
Przyznam się, że zdecydowanie wolę fotografię dokumentalną od dziwnych przetworzonych prac, które ni jak nie przypominają fotografii, wyjątkiem są wspomniane ilustracje.
Po wystawie wybraliśmy się na krótki spacer dookoła Sukiennic. Jeśli spacerem można nazwać mijanie setek ludzi. Mąż zapytał, gdy przechodziliśmy obok Kościoła Mariackiego, czy nie wybralibyśmy się na wieżę, aby zobaczyć rynek z góry, ja bez namysłu powiedziałam tak. No i zaczęliśmy się wspinać, ponoć schodków jest 239. Na górze poczułam się dziwnie, mąż odważnie podszedł do okienka i spojrzał w dół z wysokości 54 metrów, ja nie odważyłam się podejść. Serce mi mocniej waliło, cała drżałam i jak naszybciej chciałam znaleźć się na dole, stanąć na ziemi. Wszystko na to wskazuje, że właśnie pojawił się u mnie lęk wysokości. A to dziwne, ponieważ przez 25 lat mieszkałam na 7 piętrze typowego wieżowca, nigdy nie bałam się wychylać przez balkon i patrzeć w dół. A teraz nie ma mowy bym spojrzała z balkonu w dół. Lęk wysokości nie pozwala mi na to. Jest to dla mnie coś zupełnie nowego, ten strach, nabyty nagle i niespodziewanie. Jakie dziwne przypadłości mogą człowieka spotkać...

środa, 14 maja 2008

Woody Allen

Noszę się z zamiarem wycieczki do księgarni po najnowszą książkę
Woody′ego Allena "Czysta anarchia ". Jego filmy uwielbiam, bardziej te starsze, a chętnie bym poczytała co ma do powiedzenia.

Jednym z moich ulubionych filmów Woody′ego Allena jest "Klątwa Skorpiona" - połączenie czarnego kryminału i romantycznej komedii. Wybuchałam salwami śmiechu oglądając tę uroczą komedię. A na dźwięk słów: "Madagaskar" i "Konstantynopol" do dziś dnia uśmiecham się serdecznie.
Woody Allen i jego specyficzny humor jest jak najbardziej w moim typie.
Tak sobie myślę, że dla poprawy nastroju warto sięgnąć właśnie po W. Allena. Najwyższy czas znów się z nim "spotkać".


poniedziałek, 12 maja 2008

"Zwał"

Czytam właśnie "Zwał" Sławomira Shutego. Książka wciągająca, śmiać mi się chce z języka pełnego epitetów, różnych stylów językowych nagromadzonych po to, aby ukazać absurdalność ich użytkowników. Shuty doskonale ośmiesza potrzebę bycia oryginalnym.

"Zwał" to opowieść o codziennym życiu Mirka pracującego w dziale obsługi klienta wielkiego zagranicznego banku - Hamburger Bank - sama nazwa budzi ironiczny śmiech.

To namiętny monolog przeciwko wielkim korporacjom, w których nie trudno o upokorzenie i uprzedmiotowienie zwykłego, szeregowego pracownika.

Czytam i zastanawiam się, na ile ja sama jestem już tym trybikiem w machinie znienawidzonego systemu. I choć nie pracuję w banku, ani żadnej firmie korporacyjnej, wręcz przeciwnie, pracuję w "firmie państwowej", czuję się szeregowym trybikiem w machinie biurokracji. Może ja nie doświadczam poniżania, upokarzania, nie jestem zmuszana do strojenia głupich min wobec klientów ani wygłaszania naiwnych tekstów, ale czuję się nieswojo w tej "państwowej korporacji".

Od dawna też wiem, że poddaję się wpływom świata kultury super - hiper - uni - net - dvd - pop - make up - cd - i mp3. Jestem świadoma, że od tych wynalazków jestem uzależniona i daję się sterować. Im jestem starsza, tym bardziej nie chce mi się buntować ani negować. Dają, to biorę (oczywiście nie łapówki!). Ulegam wpływom, ulegam modom. Ale jednak nie zatraciłam się w tej próżności do końca. Zauważam absurdy, nie godzę się na zło, wybieram to, co dla mnie najlepsze.

Żyjemy w jednej wielkiej korporacji, zwanej światem. I wszyscy jesteśmy pionkami w grze. Ważne, żeby nie zapomnieć, że się ma wolną wolę i moc wyboru.

..........................................................................................................................................................
Przeczytałam "Rehab" Wiktora Osiatyńskiego. Doświadczenia głównego bohatera - W. - to doświadczenia samego W. Osiatyńskiego, tym bardziej ta książka jest warta poznania. Pisze ją człowiek, który zna chorobę od podszewki. Polecam tę lekturę wszystkim ludziom, kórzy chcą zrozumieć, jak wielki trud należy włożyć w walkę o bycie trzeźwym. Za wszystkich trzeźwiejących trzymam kciuki.
Na okładce są takie słowa:
"Myślałem do dzisiaj, że moje życie to praca przerywana okresami pijaństwa. A przecież mogę widzieć swoje życie jako pijaństwo czasem przerywane okresami pracy", napisał autor. "Rehab" to przesłanie, świadectwo dla wszystkich, którzy borykają się z alkoholizmem, a także dla tych, którzy starają się tę chorobę zrozumieć.

niedziela, 4 maja 2008

Majowy weekend

Na szczęście to już ostatni dzień majowego, chłodnego i deszczowego weekendu. Dla mnie długiego, bo od środy. Pełnego różnych wrażeń, ale i emocji. A to przez sprzedane przez mojego męża mieszkanie w swojej rodzinnej miejscowości i lokatorów, którzy wynajmowali je, a byli oni skłóceni z nowymi właścicielami. Jak ludzie potrafią być złośliwi, prostaccy i po prostu chamscy, mieliśmy okazję sie przekonać w środę i w sobotę. Mam nadzieję, że to już koniec sprawy p.t. "sprzedaż mieszkania". Mężowi należy się spokój i odpoczynek.

Wczoraj oglądaliśmy film p. t. "Zodiak". Strasznie długi film, bo twa aż 158 minut, ale świetny i cały czas trzymający w napięciu.
Film jest oparty na faktach. Jest to historia jednej z najbardziej intrygujących i nierozwikłanych zagadek kryminalnych w historii USA. Detektywi z czterech okręgów sądowych tropią seryjnego mordercę -Zodiaka - siejącego postrach w San Francisco i okolicy, i zwodzącego policję tajemniczymi listami i zakodowanymi wiadomościami. Czterej mężczyźni budują, a następnie rujnują sobie życie i kariery w obsesyjnej pogoni za mordercą śladem niekończących się poszlak i wskazówek. Podobno w kilku okręgach do dziś sprawa jest otwarta. To niesamowite, od 1969 roku policja nie potrafiła do dnia dzisiejszego rozwiązać zagadki Zodiaka.
To naprawdę dobry thriller.
To co mnie jeszcze zauroczyło w tym filmie, to kolorystyka tworząca nastrój iście z lat 70.