"Czytanie jest nałogiem, który może zastąpić wszystkie inne nałogi lub czasami zamiast nich intensywniej pomaga wszystkim żyć, jest wyuzdaniem, nieszczęsną manią."

"Malina" Ingeborg Bachmann

sobota, 30 kwietnia 2011

"Malina" - Ingeborg Bachmann


Co w przypadku, kiedy książka skłania do niecodziennej refleksji? Kiedy książka budzi tysiące wątpliwości? Kiedy dotyka tych obszarów w duszy, które są ukryte przed wzrokiem nawet osób bliskich. Jak taką książkę traktować? Jak lek, czy jak przekleństwo? Co w przypadku, kiedy autor mówi słowami, które wydają się tak bardzo bliskie, a jednak nigdy nie padły z moich ust? Jak się czuć czytając książkę pełną emocji, do których nigdy nie odważyłabym się przyznać? W swoim życiu przeczytałam zaledwie kilka takich książek, które pozostawiły we mnie pewien ślad, jakieś piętno. Ukształtowały mnie i wskazały drogę do literatury, która wymaga od czytelnika czegoś więcej, niż tylko wolnego czasu i chęci na lekturę. Wiem też, że w tych książkach nie szukałam rozrywki, raczej potwierdzenia moich wątpliwości. Odczuwałam podobieństwo natury, podobieństwo myśli i najczystszą wrażliwość, która czasami powoduje ból w duszy.

Są takie książki, które się smakuje jak wytrawne wino, one nie zaspokajają apetytu, one go pobudzają. To apetyt na poezję, czystą formę, język doskonały, gdzie słowa nabierają nowego znaczenia. Ingeborg Bachmann w „Malinie”, którą właśnie przeczytałam, dokonuje takich zabiegów. Nadaje słowom nowe brzmienia, potrafi wyłuskać z nich emocję, której w życiu byśmy się nie spodziewali. W dzisiejszym świecie dominuje popkultura internetowych metafor i szybkich akapitów pochłanianych jednym rzutem oka. „Malina” to powieść retro, to „antymodna książka”. Ona mnie dogłębnie utwierdziła w przekonaniu, że można pisać niebanalnie, można skupić się na słowie, które jest potężną bronią.

„Gdybyśmy mieli słowo, gdybyśmy mieli język, nie potrzebowalibyśmy broni.”

„Malina”- pierwsza i jedyna ukończona powieść wybitnej austriackiej poetki Ingeborg Bachmann (1926-1973) wymaga skupienia i ciszy. Wymaga podporządkowania się rytmowi tego przedziwnego strumienia świadomości. „Malina” to w pewnym sensie autobiografia, w postaci narratorki łatwo doszukiwać się głosu samej Bachmann. Ta autobiografia jest również ukłonem w stronę wielkiej miłości, jaka łączyła Ingeborg Bachmann i poetę Paula Celana. Nie treść jest tu ważna, nie fabuła, lecz emocje, gesty, spojrzenia, słowa wypowiedziane przez Ingeborg i jej mężczyzn Ivana i Malinę. „Maliny” nie buduje obraz, ale słowo, którym Ingeborg Bachmann posługuje się z niezwykłym wyczuciem.

Żeby wniknąć w istotę „Maliny” trzeba jednak poznać sylwetkę Ingeborg Bachmann, która jest zaliczana do najwybitniejszych pisarek i poetek współczesnej literatury niemieckiej. Przyznam, że ja Ingeborg Bachmann dopiero odkryłam, i pomimo trudności, na jakie napotykam w poszukiwaniu polskich wydań jej książek prozatorskich oraz poezji, jej nazwisko (jak również nazwisko Paula Celana), pozostaje w kręgu moich intymnych wędrówek literackich. Wydawnictwo a5 w listopadzie 2010 r. wydało tom „Czas serca. Listy” - zbiór korespondencji, jaką prowadzili ze sobą Ingeborg Bachmann i Paul Celan. Sądzę, że ta pozycja to nie tylko fascynująca historia długoletniego związku dwojga poetów, ale i wspaniała ilustracja epoki, w której żyli.

„Malina” to książka, która przywodzi mi na myśl stare czarnobiałe filmy, kręcone z dbałością o szczegół, w których każda scena ma znaczenie symboliczne, a aktorzy w tych filmach grają całą duszą. Dziś już takich filmów nie ma, sztuka uległa wpływom czasów. „Malina” przenosi czytelnika w inne czasy, do Wiednia lat sześćdziesiątych XX wieku. Niby tak niedawno, a jednak…

Troje bohaterów „Maliny”: kobieta narratorka oraz dwaj mężczyźni Ivan i Malina, tworzą przedziwny trójkąt. Jest także postać ojca narratorki, wyrazista i chłodna postać, budząca respekt, lęk i wyzwalająca koszmary senne. Aby zrozumieć kim jest Ivan, a kim Malina, trzeba spojrzeć na biografię pisarki, uwikłanej w romans, rozdartej intelektualistki, która interesowała się wewnętrznymi ograniczeniami człowieka, sposobami przedstawienia prawdy i filozofią języka. (Bachmann studiowała filozofię, germanistykę i psychologię.) Czy Ivan to Paul Celan, wielka miłość austriackiej poetki? A Malina? Kim jest Malina?

„Ivan i ja: świat zbieżny.
Malina i ja, ponieważ stanowimy jedno: świat rozbieżny.”

Czy moje przypuszczenia, że Malina to męska cząstka samej Ingeborg Bachmann, to prawda? Czy to jej męski głos wewnętrzny? Czy stworzona postać to symbol wewnętrznego rozdarcia między sobą a sobą? Te rozważania są trudne, a jednak nie sposób nie zastanawiać się nad tym. Bo powieści Ingeborg Bachmann nie można odczytywać dosłownie. To, że pojawia nam się miejsce akcji, a nawet i sama akcja również, jest mniej ważne niż to, że „Malina” to swoisty rachunek sumienia, obraz rozdartej i pękniętej kobiecej natury. Bo bohaterka „Maliny” żyje oczekiwaniami, rozmowami z Ivanem i Maliną, telefonami do Ivana, pisze listy, dyktuje je swojej sekretarce, udziela wywiadów, ale jednocześnie tkwi w jakimś martwym punkcie, z którego nie można właściwie ocenić położenia.

„Maliny” nie sposób czytać szybko. Zatrzymywałam się nad większością akapitów, by przeczytane zdania móc właściwie łączyć z myślami, które dopiero miały nadejść. Konstrukcja powieści wymyka się wszelkim charakterystykom, bo właściwie książka Ingeborg Bachmann to jeden wielki eksperyment. Dramat bez dramatycznej konstrukcji, poemat bez wiersza. Momentami liryczna, momentami filozoficzna, momentami jak szkic do poważniejszego dzieła. Momentami pełna absurdalnego wywodu, w którym jest drugie dno…

Bachmann pisze, że nawet jeśli nie łączy nas poczucie czasu, łączy nas poczucie miejsca. Jej zdania są piękne same w sobie. Między nami przecież są zdania, one nas charakteryzują, one nas ubierają, one nas wymyślają. „Malina” to romans pełen zdań, to intymny pamiętnik, monolog kobiety, dla której cielesność jest przeszkodą. Bo dla niej świat mógłby istnieć w zdaniach, w sferze świadomości. Bohaterka „Maliny” urodziła się w piątek, w „półczepku”, dlatego przysługuje jej tylko pół szczęścia. Dlatego poznajemy ją tyko w połowie, bo jest jeszcze część niedostępna dla czytelnika. I to w prozie Ingeborg Bachmann jest piękne, ona nie odkrywa się w całości, ona mówi półsłowami, półzdaniami, półsobą.

Zastanawiałam się, czy aby właściwie odebrać, odczuć „Malinę” potrzebna jest wiedza o autorce i jej życiu? Ja tą wiedzę zdobywałam w trakcie lektury i pozwoliła mi ona spojrzeć na książkę chyba tak, jak należałoby. Ale uważam też, że brak tej wiedzy nie stanowiłby przeszkody, aby dotrzeć do piękna i błyskotliwości tej powieści. Czytelnik nieznający życia autorki może książkę odebrać inaczej, może nie wyczuć symboliki i aluzji, może nie znaleźć odniesień do poezji Paula Celana, ale wcale nie musi to być złe. Bo „Malina” jest na tyle ciekawą książką, że sama jej konstrukcja i treść może budzić podziw.

Mając jeszcze w pamięci głos bezimiennej bohaterki „Maliny”, który przecież jest głosem samej Ingeborg Bachmann, czuję, że muszę napisać o swoich wrażeniach wprost. To wrażenia są najważniejsze, one utrwalają się w pamięci i to one wiele lat po lekturze powinny mi przypominać książkę, gdy ktoś wspomni jej tytuł. Czułam się jak podglądaczka życia kobiety będącej na skraju szaleństwa, które czyni z człowieka postać równie tajemniczą, co niebezpieczną. Ingeborg Bachmann to kobieta wypełniona uwielbieniami, dylematami, rozważaniami, umiejętnością dziecięcego spojrzenia na najbanalniejsze czynności, rozgrzebująca emocje na najdrobniejsze atomy. Tak światu dziwią się tylko ludzie o nadzwyczajnej wrażliwości. I to mnie ostatecznie przekonało do autorki „Maliny”.

Muszę jednak powiedzieć, że powieść Austriaczki to trudna lektura. Nieprzyswajalna dla wychowanych na internetowej poetyce nastolatków. Do takich pozycji trzeba chyba dojrzeć i łudzę się, że ja dojrzałam. Że odczytuję właściwie Ingeborg Bachmann.

poniedziałek, 25 kwietnia 2011

"Dla Was" - Dominique Mainard

Mam olbrzymi dylemat i nie potrafię ustosunkować się do książki „Dla Was” francuskiej pisarki Dominique Mainard. Pierwsze strony zapowiadały ciekawą historię i wiedziałam, że w „Dla Was” chodzi o coś więcej, niż tylko zabawianie czytelnika ciekawą fabułą. Dało się wyczuć opowieść będącą pewnego rodzaju rachunkiem sumienia, swoistą wiwisekcją, jakiej dokonuje na sobie narratorka. Ale im więcej przeczytanych strony, tym coraz większe miałam wątpliwości i pojawiała się niechęć wobec książki. Odniosłam wrażenie, że nagle autorka straciła dar przekonywania i pozwoliła, aby jej powieść przeistoczyła się w banalną historyjkę z ckliwym zakończeniem. I to mnie postawiło między przysłowiowym młotem a kowadłem. Bo opowieść o Delphine – młodej właścicielce agencji o prostej i dającej do myślenia nazwie „Dla Was”, której to działalność polega na uszczęśliwianiu ludzi, wydała mi się intrygująca. Oto wyrachowana i pozbawiona skrupułów przedsiębiorcza kobieta spełnia zachcianki swoich klientów, realizuje ich marzenia, sprzedaje swoją duszę i ciało. Oto myśląca i dążąca do celu kobieta, która za wszelką cenę, nie wiedząc o tym, pragnie miłości, której nigdy w życiu nie zaznała. Ta warstwa wydała mi się naprawdę świetnie skonstruowana. Ale w pewnym momencie opowieść Delphine, która wspomina i opisuje działalność swojej agencji, niejako próbując wytłumaczyć samą siebie, wybielić i usprawiedliwić swoją życiową postawę, zaczyna tracić na wartości, zamienia się opowieść z gatunku zwykłych obyczajowych historyjek, jakich pełno wszędzie. Co straszne to to, że według mnie powieść traci w chwili, kiedy na scenę wkracza … uczucie. Refleksyjność i zaduma zamienia się w sentymentalny i naiwny płacz. Dlatego mam problem z powieścią „Dla Was” Dominique Mainard. Z jednej strony wydaje mi się nieprzeciętna, dotykająca bolączek człowieka, a z drugiej strony mam żal do autorki za tak naiwne i przewidywalne zakończenie. Nawet fakt, że to zakończenie nie jest jednoznaczne, nie daje mi poczucia ulgi. Czuję rozgoryczenie tak banalnym ucięciem historii.

Nie mogę jednak napisać, że książka nie zrobiła na mnie żadnego wrażenia. Tym, co uderza i od razu rzuca się w oczy, jest działalność Delphine. Do jej agencji trafiają ludzie, którym w życiu z różnych powodów coś się nie udało. Są to z reguły ludzie nieszczęśliwi, pragnący znaleźć pociesznie, pragnący choć na chwilę poczuć się dopieszczonym przez los. Delphine ich pociesza, karmi ich złudzeniami na ich własne życzenie, buduje im alternatywną rzeczywistość, w której nie ma porażki, smutku, żadnej niedoli. „Dla Was” to agencja, które zamienia myśl w sen.

„Człowiek, który śni, jest bogiem, człowiek, który myśli – żebrakiem".

Powieść Dominique Mainard zdobyła z 2009 roku nagrodę Prix des Libraires (Nagrodę księgarzy). Może więc tylko ja mam dylemat czy warto, czy nie warto po nią sięgnąć?

piątek, 22 kwietnia 2011

Solidarni z Japonią

Kupiłam dziś płytę z muzyką Fryderyka Chopina. Wydanie wyjątkowe! Cena 19,99 zł. Całkowity dochód ze sprzedaży zostanie przekazany dzieciom, które ucierpiały w katastrofie, jaka dotknęła Japonię 11 marca 2011 r. (szkoda, że nie całkowity przychód!).

A Wy? czy Wy kupiliście?

niedziela, 17 kwietnia 2011

BWA prezentuje

Biuro Wystaw Artystyczny w Rzeszowie to chyba jedno z nielicznych miejsc w moim mieście, które odwiedzam w miarę regularnie. Najczęściej w niedzielę z racji wolnego czasu i wolnego wstępu. Kiedyś bywałam również na wernisażach, ale to dawno i nieprawda…

Dziś wybraliśmy się po raz drugi na aktualne wystawy, bo dwa tygodnie temu nie wzięłam ze sobą aparatu. A i wystawy są na tyle ciekawe, że naprawdę warto obejrzeć je po raz drugi. W dolnej sali są akwarele Krzysztofa Ludwina, a w górnej malarstwo Marka Kamieńskiego. I te dwie prezentacje twórczości obu panów chcę dziś Wam pokazać. (W małej salce wystawiany jest jeszcze jeden pan, ale akurat ta wystawa nie zachwyciła mnie). Dwie zupełnie różne twórczości. Krzysztof Ludwin maluje techniką akwareli i jak dotąd uważałam tę technikę za mało atrakcyjną, tak po tej wystawie zmieniłam zdanie. Obrazy Ludwina są przepiękne, nasączone kolorami, widać tysiące szczegółów i detali, których nawet akwarela nie zdoła rozmyć. Na jego obrazach jest tyle życia, ile kolorów. Ruch na uliczkach, stare kamienice, powiewające na sznurkach pranie, jakieś tajemnicze bramy, miejsca pełne ciszy, która wręcz dociera do uszu widza. Zwyczajne, wydawałoby się, sceny życia miasta zostały uchwycone z niezwykłą nastrojowością. Ja tymi obrazami jestem zachwycona. Kompletnie w innej technice tworzy Marek Kamieński. Wystarczy jeden rzut oka, by zastygnąć w stuporze i albo stwierdzić, że taka ilość kiczu nas przerasta, albo uśmiechnąć się i oglądać obrazy pana Kamieńskiego wpatrując się w te przedziwne twory ze smakiem. Bo te obrazy prezentowane w BWA to absolutna mieszanka wybuchowa. Obrazy są olbrzymie, o czym można się przekonać na jednym z poniższych zdjęć. Ich wymiary plus treść obrazu naprawdę mogą przytłoczyć nadmiarem kolorów, postaci i scen. Przyglądając się tym kolażom dostrzegam pełno odnośników do dzieł wielkich malarzy (np. Picasso, Van Gogh), do sztuki masowej/popularnej, do postaci z bajek dla dzieci. Gdyby mi ktoś zadał sakramentalne pytanie: co malarz miał na myśli, miałabym problem z szybką odpowiedzią. Ale chyba w malarstwie Kamieńskiego chodzi o dobrą zabawę, o wywołanie konsternacji i szokowanie kiczem. Ale przecież nawet kicz może być sztuką.

Krzysztof Ludwin:











Marek Kamieński:











Zagadka
Który z prezentowanych obrazów chciałabym mieć? ;)

czwartek, 14 kwietnia 2011

"Akta Canaimy" - Reyes Calderon

Jest taki park narodowy w Wenezueli, położony w południowo-wschodniej części kraju, który od kilku dni pojawiał się w mojej głowie za sprawą pewnej książki. Park ten słynie m. in. z przepięknych wodospadów: np. Salto Angel (Angel Falls), Salto Sapo. Ten park, wpisany na listę światowego dziedzictwa kulturowego i przyrodniczego Unesco, to Canaima. Wystarczy zobaczyć zdjęcia, aby zachwycić się niezwykłym pięknem Canaimy.

A ja trafiłam do Canaimy dzięki książce Reyes Calderon – mało znanej hiszpańskiej pisarki, doktor ekonomii i filozofii oraz wykładowcy na Uniwersytecie Nawarry. Tą książką, która przez ostatnie dni mnie sobą absorbowała, jest powieść „Akta Canaimy”.

Jest to powieść typowo sensacyjna, z wątkami kryminalnymi, z rozbudowaną fabułą, z wyrazistą bohaterką i całkiem ciekawym motywem przewodnim, jakim jest korupcja na najwyższych szczeblach światowej władzy. Gdzieś przeczytałam, że Reyes Calderon fabułę tej powieści oparła na faktach (skandal w Międzynarodowym Funduszu Walutowym). Wykorzystała doświadczenie zawodowe, olbrzymią wiedzę z zakresu polityki zarządzania oraz przeciwdziałania korupcji i napisała powieść, którą czyta się z zaciekawieniem. Nie tylko ze względu na wartką akcję, sympatyczną bohaterkę, jaką jest sędzia Lola MacHor, czy sam Park Narodowy Canaima w Wenezueli. Tym, co spaja te elementy i powoduje, że całość trzyma się przysłowiowej kupy, jest właśnie temat, wokół którego zbudowana jest fabuła. Korupcja! A jak mowa o korupcji, to wiadomo, że chodzi o pieniądze, grube miliony. Nawet sobie sprawy nie zdajemy, na jaką wielką skalę nasi wielcy, szanowni przywódcy, politycy, biznesmeni czy gwiazdy estrady, robią szwindle, przekręty, jak zwinnie mataczą, jak często mają ręce umoczone we krwi.

Powieść Reyes Calderon zapewne nie wyróżnia się spośród innych powieści sensacyjnych. Fabuła jest dobrze skonstruowana i trzyma w napięciu, ale kolosalnych wrażeń nie powoduje. Jednakże przecież nie w tym rzecz, aby czytana powieść wywierała potężne wrażenie, ale aby wzbudzała choćby najmniejszą refleksję. A „Akta Canaimy” wzbudzają refleksje, wcale nie takie naiwne.

Dolores (zdrobniale Lola) MacHor, szanowana pani sędzia z hiszpańskiej Pampeluny, szczęśliwa żona i matka gromadki dzieci, główna bohaterka „Akt Canaimy” wzbudza ogromną sympatię. Choć jej uparty i nieco władczy charakter niekoniecznie dobrze o niej świadczy. Zupełnie przypadkowo w jej ręce trafiają akta pewnego przedsięwzięcia budowlanego w rejonie Canaimy. I te nieszczęsne akta okazują się dowodem wielkiego przekrętu finansowego na międzynarodową skalę. Pani sędzia, czując się w obowiązku ujawnienia oszustwa, rozpoczyna śledztwo. To krótki zarys fabuły niezdradzający zbytnio szczegółów, jednakże wystarczający, aby zachęcić do lektury. Zapewniam, że powieść może zaskoczyć niejednokrotnie. Pod warstwą sensacyjną jest warstwa pełna zadumy. Jako choćby nad tym, że codziennie giną gdzieś ludzie, „ofiary złożone na ołtarzu krótkowzroczności bożkowi dobrobytu”. A my, społeczeństwo, zbyt często odwracany głowę.

Powieść Reyes Calderon czyta się znakomicie. Może dlatego, że rudowłosa pani sędzia Lola MacHor, to taka kompilacja Małej Mi, Ally McBeal, Ciotki Klotki i Don Kiszota. A może dlatego, że atmosfera powieści wcale nie jest gorąca, choć momentami pełna hiszpańskiego temperamentu. Dla osób poszukujących dobrej rozrywki, która niesie coś więcej niż tanią sensacyjkę, to idealny wybór.

czwartek, 7 kwietnia 2011

"Córki hańby" - Jasvinder Sanghera


Nie tak dawno mój mąż czytał książkę Wojciecha Tochmana „Dziś narysujemy śmierć” i rozmawialiśmy o ludobójstwie, jakie miało miejsce w 1994 r. w Rwandzie. Był wstrząśnięty i przejęty lekturą książki. Ja właśnie przeczytałam Córki hańby” Jasvinder Sanghera i też rozmawiałam z mężem o okrucieństwie opisywanym w tej książce. Pomimo, że tematyka obu książek jest różna i kaliber opisywanych tragedii nie daje się porównywać, oboje stwierdziliśmy, że jesteśmy wstrząśnięci ilością przerażających okrucieństw wobec drugiego człowieka i dramatem, jaki ma miejsce nawet dziś, w XXI wieku. Nasza rozmowa zakończyła się dość brutalnym spostrzeżeniem, że jesteśmy bezradni, wręcz bezsilni wobec okrucieństwa, zbrodni i ludzkich tragedii. I, że wiedza, jaką zdobyliśmy, jest dla nas w pewnym sensie ciężarem. Nasz osobisty dramat polega na tym, że my, ludzie wrażliwi, niewiele możemy zrobić. Ta wiedza nas ubogaca, ale i przygnębia.

Nie czytałam „Zhańbionej”, pierwszej książki Jasvinder Sanghera, w której opisuje ona swoje doświadczenia. Ale po lekturze „Córek hańby” wiem, że musiała przeżyć okropną tragedię. Jasvinder Sanghera jest bowiem jedną z ofiar przemocy w rodzinie, ofiar wymuszonych małżeństw. Urodzona i wychowana w Wielkiej Brytanii, córka imigrantów z Pendżabu, doświadczyła na własnej skórze okrucieństwa ze strony rodziny, która po ukończeniu przez nią czternastu lat zaplanowała jej zamążpójście z kompletnie obcym jej mężczyzną. Zbuntowała się, okryła hańbą honor rodziny, tzw. izzat, w imię którego można nawet zabić. Została wyklęta z rodziny. Ale dzięki niezłomnemu charakterowi i własnemu honorowi, o który postanowiła walczyć, udało jej się uniknąć dramatu, który mógł ją spotkać. Jasvinder Sanghera założyła organizację Karma Nirvana, której zadaniem jest wspieranie kobiet pochodzących z Południowej Azji, kobiet dotkniętych przemocą domową, traktowanych jak niewolnice i zagrożonych zbrodniami honoru.

„Córki hańby” to jej druga książka, która dotyczy również tych problemów: wymuszonych małżeństw wciąż popularnych i narzucanych młodym kobietom (mężczyznom również!) i honorowych morderstw, które są plagą i dotyczą społeczności imigrantów, w tym przypadku z Południowej Azji, ale przecież dobrze go znamy z krajów muzułmańskich. Jasvinder Sanghera opisuje działalność Karmy Nirvany w Wielkiej Brytanii. Opisuje historie kilku kobiet, które zgłosiły się do jej organizacji z prośbą o ratunek. Wszystkie historie młodych Azjatek są identyczne, ich rodziny kierują się tymi samymi zasadami i kulturowymi schematami. Kobieta ma być posłuszna rodzicom, braciom, rodzinie. Od najmłodszych lat jest wychowywana tak, by służyć mężczyznom. Kiedy młoda dziewczyna zaczyna dojrzewać pojawiają się tragedie, dziewczyna jest wykorzystywana seksualnie przez braci, wujków, czasem i ojców. W wieku nastu lat znika nagle ze szkoły, która była dla niej jedynym miejscem, w którym mogła czuć się swobodnie nie będąc wciąż obserwowana przez braci czy kuzynów. Znika, nikt nie wie co się dzieje, a ona jest wywożona przez rodzinę, niby na wakacje, do Indii, do Pakistanu, by tam poślubić mężczyznę, którego ledwo co poznała. Jako obywatelka Wielkiej Brytanii po powrocie może ściągnąć swojego oficjalnego męża, który bardzo często jest dla niej tyranem, który bije ją, gwałci, poniża. Dziewczyny są poniżane również przez własnych rodziców, bite kijami bejsbolowymi, zamykane w pokojach, ogranicza im się dostęp do wszelkich źródeł informacji, zastrasza, wpędza w poczucie winy, byle zmusić do takiego małżeństwa, byle córka nie zhańbiła honoru rodziny. Kiedy dziewczyna zaczyna podejrzewać, co planują rodzice, często usiłuje uciec, często próbuje się przeciwstawić. Jeśli udaje jej się uciec i nie zostanie znaleziona przez rodzinę, otrzymuje wsparcie choćby takiej organizacji, jak ta prowadzona przez Jasvinder Sanghera i policji. Jeśli nie uda jej się uciec, jest siłą zmuszana do małżeństwa, a groźby zabójstwa wciąż nad nią wiszą. Niektóre jednak same postanawiają odebrać sobie życie, bo cierpienia jakich doznają, są ponad ich siły.

Jasvinder Sanghera opowiada wstrząsające historie. Trudno nam uwierzyć, że do zabójstwa własnego dziecka jest zdolny ojciec, że do bicia własnego dziecka deską z przybitymi gwoździami jest zdolna matka. Ale te historie są prawdziwe. Tak okrutne prawa panują w kulturze, która z jednej strony może nas fascynować, ale z drugiej strony jest brutalna i przeraźliwie agresywna. Wmawia się tym dziewczynom, że zhańbią honor rodziny, dlatego nierzadko, przywiązane do rodziny, cierpią w imię tego honoru, znoszą swoją niedolę, pod hidżabami ukrywają posiniaczone ciała. Ale Jasvinder Sanghera zauważa, że zapominają o własnym honorze, o honorze człowieka, który może decydować o własnym życiu.

Książka Jasvinder Sanghera mną wstrząsnęła. Owszem zdawałam sobie sprawę z pozycji kobiety w świecie muzułmańskim i nawet dopuszczałam do świadomości myśl, że w cywilizowanej Europie XXI wieku takie rzeczy też się zdarzają. Ale mimo to książka Jasvinder Sanghera wywołała moje oburzenie, z którym przez dłuższą chwilę nie potrafiłam sobie poradzić. Jak można żyć w świecie, w którym rządzą tak brutalne prawa!? Jak można zmuszać do małżeństwa!? Jak można mordować w obronie honoru rodziny!? Można, niestety można. Tak jak można było w roku 1994 zabić prawie milion ludzi… Ogrom okrucieństwa na tym świecie coraz bardziej mnie przeraża.

Podziwiam Jasvinder Sanghera, bo podziw jej się należy, jak również tytuł Kobiety Roku, który przyznały jej Brytyjki. Dziś jej organizacja Karma Nirvana współpracuje nie tylko z policją, wielkość problemu została zauważona przez rząd Wielkiej Brytanii. Uruchomiony został telefon zaufania, który okazał się strzałem w dziesiątkę. Jasvinder Sanghera prowadzi liczne szkolenia, pogadanki w szkołach, bierze udział w licznych spotkaniach. Dzięki niej coraz więcej kobiet, Azjatek mieszkających w Wielkiej Brytanii, przyznaje się do tego, że w ich rodzinach miały miejsce wymuszone małżeństwa, albo, że same są ofiarami przemocy w rodzinie.

Książki Jasvinder Sanghera są niezwykle ważne. Zresztą wszystkie książki, które mówią o zbrodniach dokonywanych na drugim człowieku są ważne. I chyba jedyne, co możemy zrobić my, szarzy ludzie, nie mający żadnej mocy, żadnej władzy na tym świecie, to mówić o tych zbrodniach. Mówić coraz głośniej, przekazywać dalej tą informację. Wszyscy znamy zasadę: podaj dalej. Więc podaję dalej!

Aha. Znalazłam ciekawy artykuł, warto to przeczytać!


sobota, 2 kwietnia 2011

"Zawierucha" - Simonetta Agnello Hornby

„Dawniej ludzie toczyli ciągłe wojny, pochłaniały ich bez reszty wyprawy, napady, zwycięstwa, teraz to wszystko się przeżyło, zostawiając po sobie olbrzymią pustkę, której nie ma czym wypełnić. Ale ludzkość żarliwie szuka i oczywiście znajdzie.”
„Trzy siostry” A. Czechow

Wyobraźmy sobie kochającą się rodzinę, dobrze sytuowaną, szczęśliwą, planującą wakacje w Chinach. Mąż, żona i dwie córeczki, cztero i ośmioletnia. Wyobraźmy sobie, że nieoczekiwanie przedszkolanka zaczyna podejrzewać molestowanie seksualne młodszej dziewczynki przez ojca. Podstawą tych podejrzeń są rysunki dziewczynki przedstawiające dziwne wydłużone kształty nasuwające jedno skojarzenie. Przedszkolanka powiadamia dyrektorkę, machina rusza dalej i pojawia się opieka społeczna. Rodzice są zszokowani. Postanawiają walczyć o dzieci, które opieka społeczna chce im odebrać. Opłacają lekarza specjalistę, który wystawia diagnozę, niestety niekorzystną dla ojca. Rozpoczyna się wewnętrzna tragedia małżonków. On zaprzecza jakimkolwiek nadużyciom wobec córeczki, ona jest absolutnie przekonana, że mąż nie zrobił nic złego. Walka o udowodnienie niewinności trwa.

Tak można w kilku zdaniach streścić „Zawieruchę” Simonetty Agnello Hornby. Niesamowicie wymownej i wstrząsającej powieści, która porusza niezwykle drażliwy temat molestowania seksualnego dzieci, jak również ukazuje cały mechanizm działań angielskiej opieki społecznej, instytucji mającej pomagać społeczeństwu.

Simonetta Agnello Hornby mieszka w Londynie i z zawodu jest adwokatem specjalizującym się w sprawach nieletnich. Stąd poruszane w powieści tematy są jej znane z doświadczenia zawodowego. W swojej powieści dotknęła sprawy niezwykle ważnej, która swego czasu wstrząsnęła brytyjską opinią publiczną. Na przykładzie rodziny Pittów ukazała tragedię spowodowaną nieudolnością systemu opieki społecznej, niekompetencją pracowników, bezdusznym traktowaniem rodzin oraz, co ważne, działaniem opieki społecznej w obronie małoletnich, którzy nierzadko stawali się również ofiarami systemu.

„Zawierucha” szczegółowo ukazuje kolejne etapy tragedii małżeńskiej. Do tej pory kochający się małżonkowie stają w obliczu poważnego kryzysu, zaczynają się schody… Mąż twierdzi, że jest niewinny, w poczuci bezsilności zaczyna jednak wpędzać się w poczucie winy. Żona z uporem trwa przy mężu i wierzy w jego niewinność, jednak cały koszmar, który dzieje się wokół ich córek, zaczyna jej ciążyć. Córki, niepodejrzewające dziejącej się wokół nich tragedii, stają się przedmiotem sporu: opieka społeczna kontra zdesperowani rodzice. Jaka jest prawda? Simonetta Agnello Hornby daje odpowiedź na to pytanie. Czytając „Zawieruchę” wyczuwa się stronę dobrą i stronę złą. Niejako od samego początku lektury jest się przekonanym, że przecież nic złego się nie stało, przecież Lucy i Amy to szczęśliwe dziewczynki.

Pisarka obok wątku głównego rozwija wątki poboczne. Ukazuje pracę kancelarii adwokackiej, która przede wszystkim zajmuje się sprawami dotyczącymi przemocy w rodzinie i nieletnimi. Przedstawia pracowników takiej kancelarii, którzy nierzadko wkładają całe serce w pomoc udzielaną danej osobie, przywiązują się do klientów, dbają o nich i poświęcają nawet swój prywatny czas, by pomóc pokrzywdzonym.

Powieść Simonetty Agnello Hornby wzbudziła we mnie niesamowite emocje. Czasem przysłowiowy nóż w kieszeni się otwierał, gdy czytałam o niektórych osądach, uwagach, założeniach pań z opieki społecznej. System, który ma pomagać pokrzywdzonym, okazuje się pełen wad. To bulwersowało, nawet bardziej niż oskarżenia wobec Mike’a Pitta. Większe przerażenie wzbudzało we mnie traktowanie rodziny obcesowo i nadgorliwość pewnych osób, które przekonane o słuszności swojej postawy nie potrafiły się przyznać do pomyłki.

Nie bez przyczyny na wstępie zacytowałam fragment dramatu A. Czechowa. Słowa wypowiedziane przez Wierszynina ukazują sedno ludzkich zachowań. Gdzie i na kim rozładować negatywne emocje, które nie znajdują ujścia? Czasem tym kimś okazuje się drugi człowiek. Niestety.
Książkę gorąco polecam!