"Czytanie jest nałogiem, który może zastąpić wszystkie inne nałogi lub czasami zamiast nich intensywniej pomaga wszystkim żyć, jest wyuzdaniem, nieszczęsną manią."

"Malina" Ingeborg Bachmann

środa, 29 czerwca 2011

"Dom Róży. Krýsuvík" - Hubert Klimko-Dobrzaniecki

"Dom Róży. Krýsuvík" Huberta Klimko-Dobrzanieckiego to książka, której format wydania zaskakuje. Wydawnictwo Czarne wpadło bowiem na pomysł, aby obie opowieści składające się na tą pozycję miały swoją okładkę. I tak „Dom Róży” zdobi postać starszej kobiety z zamkniętymi oczami na tle róż, a „Krýsuvík” obrazek przedstawiający kościółek i niebieski dom na tle zielonych wzgórz oraz ucho symbolizujące samego Boga. Wystarczy zatem książkę obrócić w rękach i można wybierać, którą opowieść przeczytać najpierw.

Zupełnie przypadkowo, jako pierwszą, wybrałam „Krýsuvík”. Wsiąkłam w treść na tyle, że 60 stron pochłonęłam natychmiast. I zrobiło mi się tak błogo. I wręcz stąpałam po islandzkiej ziemi. A to za sprawą niezwykle baśniowej opowieści o Tomasie, który postanowił wybudować dom nieopodal miejscowego kościoła i zamieszkać tam ze swoją ukochaną Karen. Bo „Krýsuvík” to piękna opowieść o prostocie życia, o radości, o miłości, ale i o śmierci. Autor zaskoczył mnie absolutnie urywając sielankową historię dramatycznymi wydarzeniami. Nie spodziewałam się kompletnie, choć raczej powinnam przypuszczać, wszak każdy medal ma dwie strony. Tymi stronami w „Krýsuvík” są życie i śmierć. Ta nowela jest symboliczna. Zachwyca szlachetność i uczciwość życia Tomasa, pokora wobec życia. I miłość do kobiety. Są momenty wywołujące uśmiech, są momenty przygnębiające. Los, lub raczej Bóg, który zdaje się być dodatkowym bohaterem opowieści, jest niezbadany. Objawia swoje zamiary w najmniej spodziewanym momencie. Burzy ład i szczęście. Miało być szczęśliwe życie Tomasa, Karen i ich dwóch córeczek, niewidomej Rosy i Karitas, ale nie każda bajka kończy się dobrze.

„Krýsuvík” wydaje mi się wielce nastrojowym wstępem do drugiej noweli. „Dom Róży” opowiada o pracy młodego Polaka w islandzkim domu starców. Wydaje się opowieścią zupełnie nie związaną z „Krýsuvíkiem”, jednakże pod koniec opowieści pojawia się tytułowa Róża, która jest córką Tomasa. W ten oto sposób autor łączy obie nowele. Między obiema historiami jest olbrzymi przedział czasowy. W „Krýsuvíku” Róża jest małą dziewczynką, a w „Domu Róży” starszą kobietą, którą opiekuje się młody pielęgniarz z Polski. Ale „Dom Róży” to nie tylko opowieść o Róży. To opowieść o mieszkańcach domu starców, pojawiają się różni bohaterowie. Najprawdopodobniej każdy z nich, obciążony taką czy inną starczą dolegliwością, miał swój pierwowzór w rzeczywistości. Bo Hubert Klimko-Dobrzaniecki spędził na Islandii wiele lat i imał się tam różnych prac. Z jego prozy łatwo wyciągać fakty dotyczące jego życiorysu, który ukazuje człowieka poszukującego swojego miejsca na ziemi, jak również uciekającego przed czymś, co nie tak trudno odgadnąć. Autor wielokrotnie wspomina swoje dzieciństwo, które aż tak kolorowe nie było. Jednakże wspomina je z sentymentem, nawet gdy opowiada o nieprzyjemnych sprawach. Chyba dojrzałość człowieka polega właśnie na tym, aby nabrać pokory do własnej przeszłości, aby uporządkować własną psychikę i znaleźć swoje miejsce w życiu. I te dywagacje wcale nie są wynikiem refleksji, one są treścią wpisaną między wiersze.

Lubię niespieszny rytm opowieści snutych przez Klimko-Dobrzanieckiego. Lubię jego dowcipny styl, choć często pojawiający się śmiech jest wcale nie na miejscu. Wszak dom starców i praca w nim nie należy do łatwych i przyjemnych. Ale jak pokazuje autor wszystkiego można się nauczyć. Starość można w sobie oswoić. Można o niej pisać w sposób jednocześnie ironiczny i poważny. Czasem przecież zdarza nam się śmiać z naiwności i nieporadności osób starszych. Ale nie jest to śmiech szyderczy, ani też złośliwy, raczej pełen serdeczności. Tylko czy można się śmiać z osób niedołężnych, wymagających całodobowej opieki, takich, których trzeba karmić, myć, cierpliwie znosić ich dziecinne zachcianki? Pierwsze, co przychodzi do głowy, to jednak śmiech, jak też mieszkańcy domu starców mogą być zabawni. Ale druga myśl budzi jednak przerażenie. Gdzie się podziała godność człowieka, jego prawo do intymności?

„Dom Róży” to nie tylko portret islandzkiego domu starców w Reykjaviku. To też doskonały portret głównego bohatera, noszącego imię samego autora. Bo Hubert Klimko-Dobrzaniecki mówi o swoim życiu, o tym, co przeżył na Islandii. W czytanej przeze mnie poprzednio książce „Rzeczy pierwsze” na temat Islandii jest niewiele. Bo temu fragmentowi swojego życia autor poświęcił „Dom Róży. Krýsuvík”.

Zwraca uwagę łatwość, z jaką pisarz porusza tematy bolesne. Nie czyni tego wyniośle, daleka jest mu akademicka powaga, filozofowanie czy wymądrzanie się. Jego sposobem na mówienie o życiu jest subtelny dowcip. Pisze lekkim piórem.

Islandia widziana jego oczyma to kraj zaskakujący niemal na każdym kroku. To miejsce, które może być schronieniem, ale pod warunkiem zaakceptowania jego inności. Tam ludzie faktycznie są odizolowani od destrukcyjnych mechanizmów rządzących światem. Tam często głównym tematem w mediach są informacje o tym, że śledzie odpłynęły do Norwegii. Tam na cmentarzach na grobach rosną drzewa. Przyznam, że moja fascynacja tym krajem znów została podsycona.
Róża w pewnym momencie mówi do Huberta słowa:

„Przed sobą samym nie uciekniesz. Ludzie uciekają na wyspy, czują się bezpieczniej, ale to tylko złudzenie, nie uciekniesz przed samym sobą, nie uciekniesz. Wyspa to więzienie, tutaj dopiero wszystko z ludzi wychodzi i to szybko, szybciej niż gdzie indziej.”

Ja jednak czasem chciałabym się znaleźć w takim więzieniu. Coś dziwnego przyciąga mnie tam.


piątek, 24 czerwca 2011

"Rzeczy pierwsze" - Hubert Klimko-Dobrzaniecki

Ile treści i emocji można zmieścić na 100 stronach? Uwierzcie mi, że sporo. I wcale treść nie jest banalna. I wcale emocje nie są zawężone do dwóch najpowszechniejszych przeciwieństw. Na 100 stronach można opowiedzieć o życiu w sposób subtelny, błyskotliwy, intrygujący a nawet zabawny! Taka książka wyszła spod pióra Huberta Klimko-Dobrzanieckiego i nosi tytuł „Rzeczy pierwsze”. Choć, jeśli wierzyć samemu autorowi, który w Słowie od Autora wspomniał nieco z przekorą, że napisał krótką powieść autobiograficzną, właściwsze byłoby stwierdzenie, że taką książkę Hubert Klimko-Dobrzaniecki wystukał na maszynie do pisania marki Victory.

We wspomnianym Słowie od Autora pisarz tłumaczy się, że chciał w swojej książce opowiedzieć „prawdę, całą prawdę i tylko prawdę” i ja pozwolę sobie powiedzieć, że wierzę w każdą jego opowieść. I tą o Bielawie, w której mieszkał w dzieciństwie. I tą o podróży autostopem do Wielkiej Brytanii. I tą o znajomości z Japończykiem Hiroshim, po którym na pamiątkę została mu butelka wypełniona nadmorskim piaskiem. Wierzę też w pewien niecny plan wprowadzony w życie we wrocławskich Empikach. Wierzę również w działanie mantry: Wiktoria-Kawekiu-Lunalilo-Kalaninuiahilapalapa-Kaiulani-Cleghorn zaleconej przez wiedeńskiego psychoanalityka. Podejrzewam, że autor pisząc tą powieść pomyślał, że nikt mu i tak nie uwierzy, że jest to prawdziwa autobiografia. Podejrzewam chytrą zagrywkę, by nieco podkolorować pewne fakty, wtedy to na 100% nikt nie uwierzy. Zabawił się Hubert Klimko-Dobrzaniecki z czytelnikiem w kotka i myszkę. Gońcie za prawdą, może ją złapiecie. Tak czy siak, „Rzeczy pierwsze” są w swojej prostocie doskonałe! Nawet, jeśli prawda jest nieco inna. Ale przecież wiadomo, że prawda to pojęcie względne, lub jak inni mawiają, zależy od punktu siedzenia.

Ja się przednio ubawiłam czytając „Rzeczy pierwsze”. Autor ma niesamowity dar zjednywania sobie czytelnika. Co zresztą zauważyłam już podczas lektury „Bornholm-Bornholm”. Jego proza jest, że tak powiem, naturalnie energetyzująca. Pobudzająca. Intensywna. W „Rzeczach pierwszych” widać, że autor/bohater to człowiek ciekawy świata, ludzi, przeżyć. Coś go gna z miejsca na miejsce. Nie boi się zmian. Ta otwartość i zaufanie, a nawet olbrzymia doza pokory wobec życia, to cechy uderzające czytelnika. Zastanawiałam się, skąd ta zachłanność nowych przeżyć? Kiedyś ludzie drogi mieli łatwiejsze życie. Dziś sprawy się nieco pokomplikowały, żeby żyć trzeba pracować, żeby pracować trzeba mieć rzędy numerków w postaci kont bankowych, Peseli, NIP-ów… Ale tak właśnie określiłabym autora/bohatera „Rzeczy pierwszych”, jako człowieka drogi. (Dopiero po napisaniu tych słów zerknęłam do spisu treści i uprzytomniłam sobie, że przecież jeden z rozdziałów nosi tytuł „Droga”!)

Nie nazwę humoru autora absurdalnym. To nadużycie. Humor Huberta Klimko-Dobrzanieckiego jest idealny, lekko ironiczny, trochę gorzki, ale z pewnością wysmakowany i bez złośliwego jadu. No i ta radość życia, którą w „Rzeczach pierwszych” udało mu się opisać, jest naprawdę optymistyczna, pomimo, że nie zawsze życie jest łatwe.

Książkę oczywiście polecam najgoręcej! Również znakomity wywiad z 2009 r. zamieszczony w „Dużym formacie” należy przeczytać!


wtorek, 21 czerwca 2011

"Ukryta oaza" - Paul Sussman

Będąc nastolatką zaczytywałam się w książkach Philippa Vandenberga, kto zna, ten wie, jak smakuje rozrywka, którą zapewniają jego powieści. Tajemnice starożytności, nierzadko światowe spiski, maksimum przygody z odrobiną sensacji. Oczywiście skojarzenie z „Kodem Leonarda da Vinci” Dana Browna jest na miejscu, z tym że Philipp Vandenberg to klasyka gatunku. Tak jak klasyką są filmy z Harrisonem Fordem o niezłomnym i niezniszczalnym Indianie Jonesie. Kto z nas, mając naście lat, oglądając te filmy nie marzył o przeżyciu podobnej przygody? Ja marzyłam, dlatego czytałam Philippa Vandenberga. Na szczęście moje dzieciństwo i czasy szkół przypadały na okres, kiedy komputerów nie było, dostępu do Internetu tym bardziej. Dlatego pochłaniałam w wolnym czasie powieści przygodowe, dzięki czemu moja wyobraźnia do dziś ma się dobrze.

Tematyka, której się już domyślacie, to najczystsza w świecie rozrywka, treści, które nie wymagają od odbiorcy intelektu, ale czasami człowiek po prostu musi zanurzyć się w przygodę, aby przypomnieć sobie, jaką frajdę sprawiają tajemnice starożytności. Nie twierdzę, że wszelkie tego typu książki czy filmy to dzieła imponujące, daleka jestem od zachwytów nad powieściami wyrosłymi na fali popularności wspomnianego „Kodu…”, którego zresztą nie czytałam, widziałam jedynie film. Nie twierdzę również, że takie książki stanowią doskonałą literaturę najwyższych lotów. Nie, nie. Powtórzę, to najzwyklejsza w świecie rozrywka, wśród której można znaleźć zarówno tanią sensację, ale i również dobrą prozę, która nie żeruje na konfliktach, nie dotyka bolesnych i newralgicznych tematów.

Dawno nie czytałam tego typu powieści, bo i dawno wyrosłam z naiwności i idealizmu. Nie marzę o przygodach, ani o księciu z bajki. Nie chciałabym znaleźć się w żadnych podziemnych lochach, katakumbach, ani starożytnych świątyniach. Tym bardziej takich, na które rzucone zostały klątwy. Sięgając po „Ukrytą oazę” Paula Sussmana nie nastawiałam się na nic szczególnego. Chciałam jedynie na nowo dać się ponieść jakiejś przygodzie. I w pewnym stopniu czuję się usatysfakcjonowana. Nawet mogę stwierdzić, że czasem naprawdę warto sięgnąć po książkę przygodowo-sensacyjną, aby przypomnieć sobie, jak smakuje w wyobraźni przygoda.

„Ukryta oaza” przenosi czytelnika do współczesnego Egiptu, do którego na pogrzeb siostry przybywa Freya Hannen. Nie spodziewa się tego, że pobyt w Egipcie okaże się dla niej przygodą życia, że będzie ścigana i narażona na śmierć, że wpadnie w sam środek światowej polityki, że odkryje tajemnicę, która niejednemu egiptologowi od lat spędza sen z powiek. Niczym Indiana Jones znajdzie się w niezłych tarapatach, z których oczywiście (bo gdzieżby inaczej!) wygrzebie się z pomocą dobrych ludzi. Tajemnice starożytności okażą się owiane strasznymi klątwami, których lepiej nie odkrywać.

Aha, „Ukryta oaza” przybliża pewien ciekawy zakątek Sahary, płaskowyż Gilf Kebir, który podobno ukrywa jedną z największych tajemnic świata starożytnego, magiczną oazę i kamień posiadający niesamowitą moc. Nie mam zamiaru nikogo namawiać do sięgania po tę powieść. Nie będę jej zachwalać, bo byłoby to grubą przesadą. Żadnych wartości uniwersalnych, żadnego moralnego przekazu, żadnych rozważań o naturze człowieka tu nie znajdziemy. Ale za to mamy gwarancję dobrej zabawy, którą zapewniają egipskie legendy. Jest to książka idealna na lato, a wiadomo w lecie, kiedy temperatury bywają wysokie, człowiek pragnie lekkiej lektury. (Choć są i tacy, co bez względu na porę roku, nie pragną żadnej lektury!)

Przy okazji spójrzcie na zdjęcia Gilf Kebir. Fantastyczna okolica!

środa, 15 czerwca 2011

Is (not)

Najpierw zobaczyłam w Internecie, bodajże na stronie Gazety, kilka zdjęć, które nie dawały mi spokoju. Potem dotarłam na stronę Islandia, a stamtąd na stronę projektu SPUTNIK PHOTOS. Dowiedziałam się, że kilku młodych polskich fotografów wybrało się na Islandię z zamiarem sfotografowania prawdziwej istoty tej wyspy. Powstał projekt, zupełnie zaskakujący, bo Polakom na Islandii w charakterze przewodnika towarzyszyło 5 islandzkich pisarzy. Celem polskich fotografów nie była tradycyjna turystyka i uchwycenie typowych widoczków, jakie można znaleźć w przewodnikach i albumach o danym zakątku świata. Nie, oni nie skupiali się na krajobrazie, a przecież zapewne islandzki krajobraz musi być zachwycający. Nie podążali szlakami przygotowanymi dla turystów. Podążali ścieżkami uczęszczanymi przez mieszkańców w celu znalezienia i uchwycenia tej niewidzialnej duszy wyspy.

Wędrując po tej wyspie leżącej na Oceanie Atlantyckim, w połowie drogi między Europą a Ameryką, dotykali mocno zakorzenionych w tradycji opowieści o elfach, przyglądali się ludziom, których życie jest uwarunkowane przez powtarzające się nieustannie pory roku, poszukiwali w ciszy i pustych przestrzeniach człowieka. I moim zdaniem udało im się to absolutnie. Oglądając album Is (not), który po prostu musiałam kupić, czuję, że to nienazywalne coś, co stanowi o istocie Islandii, zostało w tych zdjęciach zapisane. Album jest znakomity, bo i zdjęcia są piękne. Tym, co uderza od pierwszego spojrzenia w zdjęciach piątki autorów (Adama Pańczuka, Agnieszki Rayss, Michała Łuczaka, Rafała Milacha i Jana Brykczyńskiego), jest bijący z nich spokój. Olbrzymi spokój! Nawet na zdjęciach przedstawiających wodę, co może wydać się dziwne, bo przecież płynąca woda szumi, o ciszy i spokoju mowy nie ma. Kolorystyka zdjęć oddaje dodatkowo tą ciszę i spokój, a może nawet jeszcze bardziej je podkreśla. Sfotografowani ludzie, nawet gdy pozują, są naturalni i nie zepsuci żadną manierą. Ten naturalizm wydaje się być cechą wspólną wszystkich zdjęć. Tak jak wyczuwalna aura wyizolowania, o którym zresztą jest mowa w albumie i na krótkich filmikach z towarzyszącej albumowi płycie dvd. Izolacja wyspy od reszty świata, izolacja mieszkańców od świata, izolacja życia, podporządkowanie się rytmowi tej izolacji. Takie refleksje towarzyszą podczas oglądania zdjęć.

Adam Pańczuk:




Michał Łuczak:




Jan Brykczyński:




Agnieszka Rayss:




Rafał Milach:




Album wydany przez Sputnik Photos to fantastyczne wydawnictwo. Oprawa, wydawałoby się mało atrakcyjna, bo z reguły takie okładki pakowane są jeszcze w kolorowe obwoluty, jest jednakże dopełnieniem treści. A treść stanowią świetne zdjęcia, które nie wymagają już krzykliwej reklamy na okładce. Ta surowość oprawy jest równie trafnym pomysłem! Jeśli będziecie mieć okazję zobaczyć wystawę, która krąży gdzieś w Polsce, to wybierzcie się. Polecam! Ja żałuję, że zapewne do mojego zapyziałego miasta wojewódzkiego tak dobra wystawa nie dotrze.



Hm… czy ja wierzę w elfy? Wierzę, że istnieje wymiar, którego na ziemi zobaczyć nie możemy. Ale są takie dni, kiedy wyraźnie go czuję. To uczucie pojawia się w chwili, kiedy delikatny powiew powietrza przesunie się nad karkiem, albo kiedy czuję czyjąś obecność, choć dookoła jest pustka. Wierzę, że są takie miejsca, w których intensywniej się to odczuwa. Może takim miejscem jest też Islandia? Hm…

piątek, 10 czerwca 2011

"Kalkwerk" - Thomas Bernhard

„Naszym celem był Kalkwerk, naszym celem była śmierć zadana przez Kalkwerk.”

To się musiało tak skończyć. Konrad musiał w pewnym momencie wybuchnąć, musiał rozładować nagromadzoną przez lata złość, niemoc, wewnętrzne rozdarcie. Tacy ludzie są skazani na porażkę. Szaleńcy z olbrzymim mniemaniem o sobie. Introwertycy odgradzający się od świata jak zdrowi od zadżumionych. Nienawistni, wyalienowani na własne życzenie, niepotrafiący żyć we wspólnocie ludzkiej. Odszczepieńcy uwikłani we własne niemożności. Chorzy na świat. Zdeformowani psychicznie przez własne ambicje. Tacy ludzie nie mogą żyć w spokoju. Konrad taki jest. Takim go stworzył Thomas Bernhard. Takim nam się jawi w „Kalkwerk”, prozie trudnej, wymagającej, eksperymentalnej.

Lektura „Kalkwerk” nie należy do łatwych i przyjemnych. Ani od strony formalnej, ani merytorycznej. Jest jedną, bardzo długą myślą rozpisaną na wiele głosów. Jest swoistym studium upadku człowieka ogarniętego szaleńczą naturą. Odważę się stwierdzić, że ta powieść jest bolesnym atakiem przeciwko człowiekowi i życiu w ogóle. Konrad jest postacią tragiczną, co do tego nie mam najmniejszej wątpliwości. Nie wzbudził we mnie żadnego współczucia. Nie wzbudził też żadnej sympatii. Jest bohaterem odrażającym w swojej obsesji. Wyrachowanym, wyniosłym, egoistycznym i pozbawionym litości człowiekiem. Ale o dziwo znajduję właśnie w tym usprawiedliwienie czynu, jakiego się dopuścił. Już z pierwszych zdań powieści dowiadujemy się, że uśmiercił swoją chorą żonę strzałem w głowę. Już na samym początku Bernhard nie pozostawia złudzeń, co do niegodziwości jego zachowania. Tym okrutnym wstępem otwiera powieść, która zaskakuje przede wszystkim natężeniem myśli, natężeniem faktów, bez pardonu dawkowanych i często wielokrotnie powtarzanych.

Specyficzna narracja, rozbieranie na drobne elementy poszczególnych faktów, próba charakterystyki Konrada widzianego oczyma jego znajomych, to cechy „Kalkwerku”, których nie sposób nie zauważyć. Drażni ten strumień myśli, przerywany głosami różnych osób. Drażni czytanie bez wyraźnego przerywnika w postaci choćby akapitu. Ale właśnie w tej formie dostrzegam istotę powieści. O obsesyjnej naturze można pisać jedynie w obsesyjnie niepoprawny i ciężki sposób. Z całą pewnością postać Konrada to przypadek szczególny w światowej literaturze. Tak naprawdę to czytelnik nie poznaje go do końca. Podejrzewam, że nawet psychologowie rozkładaliby ręce nad takim pacjentem. Choć zapewne w psychologii takie przypadki są najciekawsze.

Wyobraźcie sobie Konrada, mężczyznę prawdopodobnie w podeszłym wieku. Wraz z żoną mieszkającego w posępnym starym domu, tytułowym Kalkwerku, którego odgrodził od świata, zamknął przed wścibskimi podglądaczami na cztery spusty. Ten człowiek marzył o jednym, o napisaniu studium „O słuchu”; materiały i notatki gromadził przez lata, jednakże studium wciąż pozostawało w jego głowie. Nie zostało zapisane na papierze, choć w głowie Konrada miało już całkowity kształt, nawet z podziałem na 9 rozdziałów! Konrad wciąż czekał na odpowiedni moment, aby usiąść i pisać. Całe życie szukał tego mementu i podporządkował się absolutnie własnej obsesji. Jedynym zajęciem, jakiemu oddawał się z pasją, były eksperymenty na własnej żonie: męczące powtarzanie słów i zdań, czytanie mające na celu obserwację osoby słuchającej. Nasłuchiwanie dźwięków i obserwowanie – wszak te czynności same w sobie stanowią objaw jakiejś obsesji, fobii, są natręctwem uprzykrzającym życie. Konrad uprzykrzał życie swojej żonie, kobiecie schorowanej, uwięzionej w pokoju na piętrze. Odgrodziwszy się od świata zewnętrznego, który przeszkadzał mu w napisaniu studium o słuchu, popadł w stan będący na granicy frustracji i szaleństwa. W „Kalkwerk” nie ma ani jednego słowa o czynności, które wykonywałby z radością. W chwili, kiedy go poznajemy, jest on już człowiekiem doszczętnie przegranym. Zamordował własną żoną.

Powieść Thomasa Bernharda stanowi próbę odpowiedzi na dręczące od samego początku pytanie, dlaczego Konrad zabił żonę. Dlaczego z takim uporem i desperacją niszczył swoje życie?
Bernhard zastąpił w powieści akcję ciągiem słów, myśli, komentarzy. Dotknął problematyki szalenie trudnej, ukazał człowieka skonfliktowanego ze światem zewnętrznym. Sportretował duszę, dla której nie ma ratunku. Chwila, na którą czekał Konrad, nigdy miała nie nadejść. I nie nadeszła.

Szukając w Internecie informacji o tym austriackim pisarzu, znalazłam informacje o sztuce teatralnej Krystiana Lupy na podstawie powieści Bernharda. I zaczęłam sobie wyobrażać scenę teatralną i adaptację powieści. Przyznam, że to musiała być niesłuchanie oryginalna adaptacja, bo i dzieło Bernharda jest wyjątkowo oryginalnym.





środa, 1 czerwca 2011

"Spójrz na mnie" - Yrsa Sigurdardóttir

Hm… No cóż. Pochłonęłam w ekspresowym tempie najnowszą powieść islandzkiej mistrzyni powieści kryminalnych. Nie trudno się domyślić, o kim mowa. Bo królowa islandzkich kryminałów jest jedna: Yrsa Sigurdardóttir! I naprawdę się nie dziwię, że jej powieści robią furorę. Są pisane lekkim piórem, stylem pozbawionym wyniosłości, fabuła jest wciągająca, a satysfakcja i przyjemność z lektury murowana. Każdy, kto już raz wkroczył do Islandii widzianej oczami Yrsy Sigurdardóttir, pragnie natychmiast spakować walizki i udać się w podróż do Rejkjawiku. Może niekoniecznie, aby znaleźć się w centrum wydarzeń opowiadanych przez pisarkę, ale choćby po to, aby poczuć tą islandzką zimę na własnej skórze. W jakiś irracjonalny sposób śnieżna Islandia zamiast tkwić na kartach książki, przenika do umysłu czytelnika. I to jest cudowny stan, kiedy można wręcz poczuć ten chłód i śnieg, którym opowieści Yrsy Sigurdardóttir są otulone, jakby bez tego śniegu opowieść miała być niepełna. Nie będę ukrywać, że kocham zimę, kocham śnieg i ojczyzna Yrsy Sigurdardóttir mnie intryguje. Dlatego tym bardziej ucieszyłam się z powieści „Spójrz na mnie”, która trafiła do moich rąk.

Z pewnością należy oddać szacunek autorce za umiejętność doskonałego prowadzenia narracji. Co w przypadku powieści kryminalnych ma olbrzymie znaczenie. Ważne wszak jest, aby za szybko nie rozwiązać zagadki, aby cieszyć się stopniowo dozowanymi informacjami, aby podejrzenia zbyt szybko nie zamieniły się w pewność. Ważne jest, aby zaskoczyć czytelnika, aby na sam koniec ujawnić fakt, który burzy dotychczasowe przypuszczenia. Yrsa Sigurdardóttir robi to po mistrzowsku. I choć poszczególne informacje mogą co poniektórym ułatwiać dochodzenie do sedna, to w ostatecznym ujawnianiu prawdy okazują się zaledwie szczególikiem. Dlatego też bohaterka Yrsy Sigurdardóttir, prawniczka Thora Gudmundsdottir, nie mogłaby nie być tak inteligentną i dociekliwą osobą. Bo w jej fachu upór, spostrzegawczość i umiejętność analizowania faktów to cechy więcej niż wymagane.

W „Spójrz na mnie” Thora Gudmundsdottir rozwiązuje kolejną zagadkę kryminalną. Tym razem sprawa dotyczy rewizji wyroku skazującego dotyczącego niepełnosprawnego umysłowo młodego mężczyzny, oskarżonego o spowodowanie pożaru w ośrodku dla upośledzonych ze skutkiem śmiertelnym. Sprawa skomplikowana i pełna wątpliwości. Im dalej w swoim śledztwie posuwa się Gudmundsdottir, tym co raz więcej nowych okoliczności. A im więcej elementów do siebie niepasujących, tym przyjemność podążania za Thorą większa. No i fabuła jest tym ciekawsza, że Thora swoje śledztwo rozpoczyna na prośbę innego skazanego, w obecności którego lepiej nie przebywać samemu.

Yrsa Sigurdardóttir w „Spójrz na mnie” łączy wiele wątków o niemałym znaczeniu dla rozwiązanie zagadki kryminalnej. Wśród bohaterów powieści pojawiają się, oprócz pacjentów ośrodka, ich rodzin i pracowników tegoż ośrodka, postaci, które wydawać by się mogło nie mają nic wspólnego ze sprawą. Np. pracownik rozgłośni radiowej, czy rodzina, której dom jest nawiedzany przez ducha. (Tu przyznam, że w pewnej chwili miałam autentyczną gęsią skórkę, jak czytałam niektóre fragmenty!) Pojawia się na kartach powieści również rodzina Thory, której obecność powoduje nieskłamaną sympatię do bohaterki. Jest ona bowiem w pewnym momencie głową rodziny dziewięcioosobowej, wliczając kota. To czyni z niej postać żywą, pełnokrwistą i mocno realną. Zresztą Yrsa Sigurdardóttir nie ucieka w swojej powieści od prawdziwych wydarzeń, jakie miały miejsce na Islandii. Dość często pojawia się mowa o kryzysie gospodarczym i upadku bankowości, które nie tak dawno dotknęły ten kraj. Te elementy powieści zostają jednak wykorzystane tylko po to, aby nadać wiarygodności opowiadanej historii. Są tłem wydarzeń, niemniej jednak tłem ważnym.

Wspomniana dociekliwość Thory, która drąży sprawę z uporem maniaka, okazuje się cennym darem. Sprawa, kto przyczynił się do pożaru ośrodka dla niepełnosprawnych i śmierci kilku osób, zostaje wyjaśniona. Czy był to skazany chłopiec z zespołem Downa, pacjent tego ośrodka? Czy może jednak został on użyty jego kozioł ofiarny? Ja to wiem.

Nie można odmówić autorce wyobraźni, którą w przedziwny sposób przekazuje czytelnikowi. Ta niewidzialna nić, którą wypuszcza ze swoich rąk pisarka, zdaje się nagle materializować w ręku czytelnika. Wyobraźnia kreuje świat przedstawiony przez Yrsę Sigurdardóttir z dużą łatwością, a to jest kolejny atut, o którym nie można zapomnieć. „Spójrz na mnie” (jak również jej wcześniejsze powieści) nie wymagają od czytelnika aż nadto skupienia, nie sprawiają trudności w logicznym kojarzeniu faktów. Może ktoś nazwać to ułomnością, bo przecież skoro książka nie wymaga skupienia, to na pewno nie może być dobra. Ale tak nie jest. „Spójrz na mnie” to bardzo dobra powieść, która nie wymaga skupienia, ponieważ od historii nie można się oderwać, a nawet jak się przerwie lekturę, to powrót do niej jest płynny i automatycznie wszystko, co zostało już powiedziane, tkwi w umyśle czytelnika. Przynajmniej ze mną tak było. Islandia czaruje i chyba właśnie Yrsa Sigurdardóttir potrafi czarować, bo od jej książki trudno się oderwać. Żal, że miała tylko 460 stron…