"Czytanie jest nałogiem, który może zastąpić wszystkie inne nałogi lub czasami zamiast nich intensywniej pomaga wszystkim żyć, jest wyuzdaniem, nieszczęsną manią."

"Malina" Ingeborg Bachmann

piątek, 24 lipca 2009

"Skradzione dziecko" - Keith Donohue


Biorąc do ręki „Skradzione dziecko” Keith’a Donohue nie byłam pewna, co będę czytać. Trochę z niepewnością rozpoczęłam lekturę, nie spodziewałam się żadnej literatury zaangażowanej, ani prozy z najwyższej półki. Dosyć szybko przekonałam się, że wpadłam po same uszy. Książka mnie wciągnęła i nie mogłam się oderwać od czytania. Czytałam w pracy – trzymając książkę na kolanach, czytałam w domu – przed snem.

To, że książka trafiła w moje ręce zawdzięczam Moni, która mi ją pożyczyła. Tu muszę jej podziękować za ten gest.

„Skradzione dziecko” to świetnie napisana baśń dla dorosłych wykorzystująca starą legendę o podmiankach. Kim są podmianki dowiadujemy się z pierwszych stron książki i od razu zostajemy wciągnięci w zgrabnie skonstruowaną fabułę

Był sobie chłopiec, który nazywał się Henry Day. Miał mamę i tatę i rodzeństwo. I był sobie chłopiec, który nazywał się Aniday. Kiedyś też miał mamę i tatę i rodzeństwo. Obaj opowiadają o swoim życiu i zagmatwanej, tajemniczej historii. Gdybym napisała, że jeden i drugi, to ta sama osoba, byłoby w tym ziarno prawdy. Ale gdybym napisała, że Henry Day i Aniday, to zupełnie różne osoby, też byłoby w tym ziarno prawdy. Dziwne, prawda?

Aniday, a właściwie Henry Day, kiedyś był prawdziwym chłopcem, ale wykradły go leśne chochliki, podstawiając na jego miejsce jednego ze swoich. Henry Day, a właściwie Gustav Ungerland, to podmianek, który zajął jego miejsce. Trochę to skomplikowane, wiem. Książka na szczęście tak pobudza wyobraźnię, że natychmiast utożsamiamy się z jednym i z drugim bohaterem i rozróżniamy ich. Ułatwia nam to równoległe opowiadanie losu obu chłopców. Narracja jest prowadzona w pierwszej osobie i dzięki temu obaj zyskują sympatię, ciekawość i współczucie czytelnika.

Mankamentem jest jednakowość postaci. Moim zdaniem rys charakterologiczny obu bohaterów nie różni się znacznie i to trochę zgrzyta. Bo w przypadku dwóch różnych osobowości należałoby zmienić nieco temperament, charyzmę i sposób prowadzenia narracji. Ale może się czepiam i to wcale nie jest ważne.

Bo książka jest świetną lekturą dla osób, które nie chcą porywać się na wyżyny literatury, a pobaraszkować na niższych poziomach, równie interesujących.
Czyta się jednym tchem. Ciekawość zostaje zaspokojona chyba dopiero w ostatnim rozdziale. Historia jest oryginalna. Dla czytelników lubiących fantastyczne opowieści stanowi smakowity kąsek.

Wydawałoby się, że ta książka nie może skłaniać do zadumy, refleksji czy głębszych przemyśleń. Owszem, nie dotyka egzystencjalnych problemów, nie skupia się na duchowości. Nie rozważa problemów towarzyszących człowiekowi. Nie rozwija i nie dotyka metafizycznych pułapów ludzkiej duszy. Ale, czy aby na pewno nie jest zwierciadłem, w którym można szukać siebie? Trochę banalnie sformułowane pytanie, które pojawia się na okładce książki, wcale nie jest głupie:
„Co dziecko, którym byłeś, pomyślałoby o dorosłym, którym się stałeś?”

Ja po lekturze tej książki zaczęłam się nad tym zastanawiać.



niedziela, 19 lipca 2009

„Przetrzymać tę miłość” - Ian McEwan

Ian McEwan „Przetrzymać tę miłość”
Mam mieszane uczucia, czy lekturę zaliczyć do udanych. Nie była zanadto wciągająca i nie czytałam jej z wypiekami na twarzy. Fabuła ciekawa, choć momentami niepotrzebnie urozmaicana. Narracja trochę nudnawa i bez polotu. Do plusów mogę chyba jedynie zaliczyć fakt, że po zakończeniu czytania uzmysłowiła mi, jak skomplikowana potrafi być natura ludzka. A w szczególności, kiedy jakiś element zaczyna szwankować. Kiedy urojenia i obsesje człowieka stają się zagrożeniem dla życia innej osoby.
W „Przetrzymać tę miłość” mamy taki przypadek – urojonej miłości, na dodatek miłości mężczyzny do mężczyzny, z podtekstem nie seksualnym, tylko religijnym. Religijny fanatyzm w połączeniu z urojoną miłością może być ciężkim przypadkiem chorobowym. I takim przypadkiem zajął się McEwan.

Książka jest jakby thrillerem, ale jak na thriller nie przeraża. Bo natrętny Jed Parry nawet kiedy prześladuje swoją ofiarę, nie wydaje się tak naprawdę groźny. A Joe Rose jest twardym i mocno stąpającym po ziemi facetem, który stara się mieć zawsze nerwy ze stali.

Mam wrażenie, że McEwanowi nie do końca udało się ukazać ludzi uwikłanych w relacje psychopatycznej, urojonej i natrętnej miłości. Brakowało mi zdecydowania, realności i wiarygodności. Ciekawiło mnie jednak, jak fabuła zostanie rozwinięta i zakończona.

Paranoiczna miłość Jeda stawała się momentami równie absurdalnie śmieszna, jak śmieszna i pozbawiona charyzmy wydawała mi się postać Joe. Postaciom McEwana zabrakło autentyczności. Uważam, że McEwan miał świetny pomysł na książkę, ale go zmarnował. Nie wykorzystał do końca, pomimo posiadanego warsztatu literackiego. A pomysł na książkę naprawdę był przedni. Choć może nie nowatorski.

Paranoiczne i urojone uczucia Jeda do Joe, w terminologii medycznej zwane syndromem de Clerambaulta, stają się przyczyną rożnych zmian w życiu tego drugiego. Powodują konflikt w związku Joe i Clarissy. Burzą uporządkowane życie dwojga kochających się ludzi. Są męczące i tak natrętne, że uniemożliwiają normalne funkcjonowanie. Można przewidzieć, jak taka historia może się zakończyć. Albo tragedią, albo...

W książce McEwana zakończenie nie jest najważniejsze. Najważniejsze jest chyba uzmysłowienie ludziom, że w każdym zdrowym społeczeństwie, można znaleźć człowieka, którego psychika została uszkodzona właśnie przez społeczeństwo. Bo pewne dolegliwości, przypadłości i zniekształcenia ludzkiej psychiki są wytworem społeczeństwa. I podobno na takie nie ma lekarstwa. Pozostaje izolacja. Chorą tkankę się usuwa. By społeczeństwo mogło normalnie funkcjonować.

Na koniec powiem, że to moje drugie spotkanie z pisarstwem Iana McEwana. I choć ani „Betonowy ogród”, ani „Przetrzymać tę miłość”, nie zostaną przeze mnie zapamiętane, jako lektury wyjątkowe, to jednak nie zrażam się i chętnie sięgnę po inne książki tego brytyjskiego pisarza. Bo czyta się dobrze i po czytaniu w głowie pojawiają się refleksje i pytania. A to chyba dobrze.

PS. Okładka filmowa jest koszmarna. A polski tytuł kompletnie nietrafiony; po angielsku tytuł brzmi: „Enduring love”. Myślę, że można było użyć lepszego tłumaczenia.

poniedziałek, 6 lipca 2009

"Kompleks Portnoya" - Philip Roth

„Pointa
So [powiedział doktor]. Moszemy więc chyba żeby zaczynać. Tak?

Słowa powyżej, to słowa ostatniego rozdziału „Kompleksu Portnoya” książki Philipa Rotha. Wywołały one szyderczy uśmiech na mojej twarzy. Bo wydawałoby się, że doktor Spielvogel otrzymał już sporo informacji na temat pacjenta o nazwisku Aleksander Portnoy. I z pełną jasnością mógłby zająć się psychoterapią tego pacjenta, wiedząc, co mu dolega i gdzie szukać przyczyn jego zachowania.

Ale do rzeczy. „Kompleks Portnoya” Philipa Rotha to wyznanie człowieka cierpiącego, poszukującego własnej tożsamości, lub wręcz uciekającego od swoich korzeni. W wyniku tych poszukiwań, czy też ucieczki, człowiek ten popada w skrajny autoerotyzm, ekshibicjonizm i fetyszyzm. Aleks Portnoy, amerykański Żyd, w wieku 33 lat trafia do lekarza. Możemy jedynie domniemywać, że jest to psychiatra lub psychoanalityk. Bo powieść ma formę monologu. Mówi sam Aleks Portnoy. Mówi dużo o sobie, o swoim dzieciństwie (Aleks urodził się w 1933 r.), o okresie dojrzewania i rodzącej się fascynacji seksem. O zaangażowaniu się w walkę o równouprawnienie rasowe. O niemożności zbudowania związku z kobietą. O ciągłym poszukiwaniu nowych doznań erotycznych. O chorobliwej fascynacji seksem. Aleks próbuje dociec przyczyny swoich życiowych niepowodzeń. Jest człowiekiem zrujnowanym psychicznie. Sam o sobie mówi, że jest „upadłym psychoneurotycznie Żydem”. Częściowo obwinia o to nadgorliwą i nadopiekuńczą matkę i ojca mającego wieczne zatwardzenie. Wychowanie, jakie odebrał, stało się dla niego bagażem, którego nie jest w stanie udźwignąć. Wpędzany w poczucie winy z byle powodu, w dorosłym życiu zbiera plon tego stanu. Pragnie zerwać ze swoim „żydostwem”. Zresztą otwarcie kpi z własnej religii. Kpi również z katolików. Pragnie zbudować zdrowe relacje z jedną kobietą, ale nie jest w stanie powstrzymać się przed seksualną fascynacją kolejnymi napotkanymi kobietami. Tytułowy kompleks doprowadza Aleksa do frustracji, niemożności odzyskania równowagi psychicznej. Kompleks bycia Żydem, kompleks własnej tożsamości. Kompleks niepohamowanej żądzy seksu.

Ważną informacją jest fakt, że Roth wydał tą powieść w 1969 roku. Wywołała ona skandal obscenicznością i perwersyjnymi wręcz opisami zachowań Aleksa Portnoya. W purytańskim społeczeństwie tak wyzywająca – pod względem obyczajowym i moralnym – powieść mogła wywołać zażenowanie i niesmak. Ale czy dziś może ona gorszyć? Chyba nie, ponieważ jesteśmy przyzwyczajeni do szokowania, jako zabiegu artystycznego.
Sądzę, że powieść Philipa Rotha nie byłaby tak ciekawa, gdyby nie zdecydował się na te odważne i wyzywające zabiegi. Połączenie seksualnych fantazji Aleksa Portnoya z jego żydowskim pochodzeniem, stworzyło ciekawy portret człowieka. Zgodzę się z tym, że pisarz przyjął rolę gorzkiego wyrzutu sumienia amerykańskiej klasy średniej. Coś w tym jest.

Uprzedzam, że „Kompleks Portnoya” może jednak zgorszyć delikatne i wrażliwe jednostki. Ale tym, którzy po niego sięgną, pozwoli na odkrywanie prawdy o ułomności ludzkiego charakteru.

niedziela, 5 lipca 2009

ѻ ѻ ѻ ѻ ѻ ѻ ѻ ѻ ѻ ѻ

Kolej na moją spowiedź: byłam niegrzeczna, kłamałam, brzydko mówiłam... Ale książki zawsze dobrze traktowałam. Dlatego bez przekory odpowiem na zadane mi pytania. Kto chce, niech poczyta, co mam do powiedzenia. A już obowiązkowo muszą przeczytać, co niżej napisałam trzy osoby, które są wszystkiemu winne: M z Księgogrodu, Kultur-alnie oraz Be-el.
Oto ich pytania:

M – posiadaczka Księgogrodu:

1. Czy myślałaś kiedyś o tym, że fajnie byłoby poznać osobiście blogowiczów książkowej blogosfery i dowiedzieć się o nich więcej niż to, co mówią przez przeczytane książki?

Tak. Zdarzyło mi się pomyśleć o takim spotkaniu. Musiałby ktoś zorganizować miejsce, ustalić czas, no i musielibyśmy zjechać się z całej Polski do tego miejsca. Jestem ciekawa, czy ktoś kiedyś wpadnie na pomysł takiego zjazdu? Ale gdyby doszło do niego, pewnie stchórzyłabym. Bo ja ostatnio stronię od ludzi. Mnie trzeba siłą do niektórych rzeczy...

2. Czy kiedykolwiek najbliższe otoczenie dało Ci odczuć, że uważa Twoje zamiłowanie do czytania za śmieszne i niemodne?

Tak. Ale nie powinnam mówić kto to był, przez szacunek dla człowieka w ogóle.

3. Czy odczuwasz czasem niepohamowaną chęć posiadania książki, którą widzisz w witrynie księgarni?

A kto z Was tej chęci nie posiada? No pewnie, że odczuwam! Ale niestety mam ten cholerny rozsądek, który czasem przypomina mi o sobie.

Kultur-alnie:

1. Czy zdarzyło Wam się czytać książkę, którą rzuciłyście o ścianę (albo chciałyście rzucić) z powodu obrzydzenia, wywołanego tematyką albo jakąś opisywaną sytuacją?

O! Zdarzyło się. Po wielokroć, np. na studiach, kiedy brnęłam przez lektury obowiązkowe. Ale to raczej nie z powodu obrzydzenia, tylko musu. Tak w ogóle to ja lubię brzydkie książki.

2. Czy piszecie po książkach, zaznaczacie fragmenty, notujecie na marginesach?

Nie, nigdy tego nie robię. Do każdej czytanej książki wkładam czystą kartkę papieru, by mieć na czym zanotować nr strony i początek zdania, które chcę zapamiętać. Długopisy i ołówki leżą w całym mieszkaniu, bo nigdy nie wiadomo, gdzie i kiedy...

3. Jak układacie książki na półkach - alfabetycznie, tematycznie, kolorami, ...?

Nie mam reguły. Jest absolutny misz-masz. Ale za to zamkniętymi oczami potrafię wskazać, gdzie dana książka stoi.

Be-el:

1. Czy zdarzyło Ci się zaczynać lekturę od końca? Najpierw zakończenie, a potem całą książkę od początku?

Nie, nigdy nie czytam od końca. Choć czasem zerknę na ostatnie zdanie.

2. Czy zdarzyło Ci się zaginać rogi w książce?

Nie nigdy. Nawet w niesprzyjających okolicznościach, nie zagięłabym kartki, tylko jak już wsadziłabym coś, co akurat byłoby pod ręką, by zaznaczyć czytane miejsce.

3. Mając do wyboru – kolejna para butów, czy kolejna książka – co byś wybrała?

Ha! Wybrałabym i jedno i drugie. Umiem dzielić włos na dwoje. Nie lubię wybierać, nienawidzę wręcz. Stąd moja skłonność do trwonienia w pocie czoła zapracowanych pieniążków.


ѻ ѻ ѻ ѻ ѻ ѻ ѻ ѻ ѻ ѻ Na tym kończę, więcej nie pamiętam. Łańcuszek urywam, bo, jak wyżej napisałam, jestem niegrzeczna.

sobota, 4 lipca 2009

"Lalki" - film


„Lalki” - film Takeshi Kitano, to subtelna i melancholijna opowieść o poświęceniu w miłości. Jeśli poświęcenie swojego życia dla drugiego człowieka jest dowodem miłości, to w „Lalkach”, te dowody są przepiękne i ściskające za serce.
Niby o miłości opowiedziano tysiące historii, napisano tysiące książek, nakręcono tysiące filmów, o miłości śpiewano, miłość uwieczniano w malarstwie i sztuce w ogóle. Miłość to w sumie wyświechtany na wszelkie sposoby temat. Trzeba sporego kunsztu, by nie opowiedzieć o miłości sentymentalnie, banalnie czy kiczowato. Ten film to perełka w ocenie dzieł o miłości.
„Lalki” hipnotyzują japońską wrażliwością. Kolorystyka filmu jest dopracowana w najdrobniejszym szczególe, dlatego wizualnie film jest przepiękny. Barwy przyrody o różnych porach roku są tak intensywne, że czerwień aż pali, a biel mrozi krew w żyłach.
W „Lalkach” są trzy historie o wiecznej i nieszczęśliwej miłości, smutne i momentami przygnębiające. Opowieść o Matsumoto i Sawako ma wymiar metafizyczny. Nieszczęśliwi kochankowie wędrują przez kraj połączeni czerwoną linią. Szukają czegoś, co gdzieś zagubili. Opowieść o Hiro – starzejącym się bossie yakuzy, ma proste przesłanie. Od miłości nie uciekniesz, dopadnie cię choćby w przeddzień śmierci. Historia młodziutkiej piosenkarki Hatuny Yamaguchi to smutny obraz samotności. Najbardziej oddany jej fan z miłości do niej okalecza się, a na końcu tragicznie ginie.
Wszystkie historie łączy jedno, przesłanie stare jak świat, znane chyba wszystkim. Czy muszę mówić jakie? Miłość jest najpiękniejszym darem, jaki może nam się na świecie przytrafić. A my jesteśmy tacy bezlitośni dla samych siebie. Uciekamy, odtrącamy, porzucamy. A potem przychodzi moment na rozliczenie się z przeszłością. Czasem jest już za późno...
Film mnie wzruszył. Niesamowicie natchnął na wiele dni zadumą, spokojem i pokorą wobec życia.