"Czytanie jest nałogiem, który może zastąpić wszystkie inne nałogi lub czasami zamiast nich intensywniej pomaga wszystkim żyć, jest wyuzdaniem, nieszczęsną manią."

"Malina" Ingeborg Bachmann

poniedziałek, 30 kwietnia 2012

Nowa Galeria Zdzisława Beksińskiego w Sanoku!

Muzeum Historyczne w Sanoku udostępniło zwiedzającym na tzw. długi majowy weekend nową Galerię Zdzisława Beksińskiego. Skorzystałam z okazji i jeszcze przed oficjalnym otwarciem galerii, które odbędzie się w połowie maja br., wybrałam się z mężem w niedzielę do Sanoka. Ogromnie podoba mi się malarstwo Beksińskiego, nie ukrywam, że jego sztuka mnie fascynuje. Nowa Galeria została utworzona w części dobudowanej do Muzeum. I właśnie tam są wystawiane dzieła artysty, który w swoim testamencie właśnie Muzeum Historycznemu w Sanoku zapisał swój artystyczny dorobek.  Zostałam zaskoczona wystawą, która prezentuje również dzieła starsze, z wczesnego okresu twórczości. Muzeum wystawia grafiki, fotografie, obrazy, nawet kilka rzeźb. Wystawa jest tym ciekawsza, że w jednej z sal zaaranżowano pracownię artysty. Człowiek może się dosłownie poczuć jak w jego warszawskim mieszkaniu. W pracowni wisi niedokończony obraz Beksińskiego. Na samą myśl, jak bezsensową śmiercią zmarł ten wspaniały malarz, czuję wściekłość. Przypomnę: 21 lutego 2005 r. Zdzisław Beksiński został zamordowany w swoim mieszkaniu przez młodego chłopaka, syna małżeństwa, które pomagało artyście w domowych sprawunkach, drobnych naprawach, sprzątaniu, załatwianiu różnych przyziemnych spraw.
Oto zdjęcia z nowej Galerii Zdzisława Beksińskiego.

 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 
 

środa, 25 kwietnia 2012

"Pedro Paramo" - Juan Rulfo

Kilka dni temu miałam dziwny sen. A może to wcale nie był sen? Hm… Obudziłam się w środku nocy przestraszona z przeświadczeniem, że nade mną ktoś się unosi. Jakby jakaś czarna postać wisiała w powietrzu jakiś metr ode mnie leżącej na plecach. Miałam wrażenie, że ta postać również leży, idealnie równolegle do mnie. Mój odruch był typowym odruchem człowieka, którego obudził nocny koszmar. Choć wcale żaden koszmar mi się nie śnił. Moje ciało przeszył dreszcz przerażenia i jęknęłam ze strachu. Spojrzałam w bok, aby się upewnić, że mąż śpi obok mnie. Pomimo ciemności bardziej wyczułam, niż zobaczyłam jego obecność. To mnie uspokoiło.  Nie obudziłam męża, choć wydawało mi się, że jęknęłam dość głośno. Wisząca nade mną postać zniknęła, rozpłynęła się. A ja z drżącym sercem zamknęłam oczy, nakryłam się kołdrą po same uszy i na nowo zasnęłam.  Rano po przebudzeniu pamiętałam dokładnie i wyraźnie scenę z nocy. Nie umiem wytłumaczyć, co to było. Ale mam dziwne przekonanie, że to wydarzyło się naprawdę, to mi się nie śniło. Czyjaś obecność w pokoju wybudziła mnie ze snu i dostrzegłam kogoś. Tylko, kto to był? Do tej pory na wspomnienie tamtej nocy czuję  lekki strach. Nie powinnam tego nikomu opowiadać.

W tym samym czasie czytałam „Pedro Paramo” meksykańskiego pisarza Juana Rulfo. Czy ta lektura ma jakiś związek z moim snem? Pewnie nie bardzo. Nie jest to żaden kryminał, horror, thriller, ani powieść sensacyjna. W tej książce nie ma nawet żadnych elementów grozy. Jak napisano na okładce Juan Rulfo to prekursor realizmu magicznego, wzór dla G.G. Marqueza. „Pedro Paramo”  to dziwna książka. Próbuję dostrzec tu ten realizm magiczny, ale poza oczywistym przenikaniem się świata ludzi żywych i  świata duchów, nie dostrzegam tu tego, co tak mocno mnie zachwyciło jakieś 15 lat temu w prozie Marqueza. Nie dostrzegłam tu tego magicznego pierwiastka, historii chwytającej za serce i niepozwalającej oderwać się od lektury. Czuję zawód, bo chciałam uciec w południowoamerykański magiczny świat. Może zbyt dużo chciałam, może „Pedro Paramo” to zaczyn, z którego powstała cała późniejsza maniera pisarzy z kręgu realizmu magicznego. Również metafora krwawej rewolucji meksykańskiej jest dla mnie kompletnie nieczytelna. Zapewne dla mieszkańców Ameryki Łacińskiej ten obraz jest klarowniejszy, potrafią oni dostrzec podobieństwa, które dla mnie są zupełnie niewidoczne. Trudno mi pisać o tej książce. Nie zrobiła ona na mnie większego wrażenia. Gubiłam się pośród  licznych postaci mieszkańców Media Luna. Zastanawiałam się nad sensem podróży Juana Preciado do Comali w celu odnalezienia ojca, Pedro Paramo. Błądziłam nie wiedząc, czy jestem w świecie żywych, czy martwych.

„Tu wszędzie błądzą echa, pełno ich w całym mieście. Jakby były zamknięte pośród pustych ścian albo pod kamieniami. Kiedy idziesz, słyszysz za sobą jakieś kroki. Skrzypienie drzewa, śmiechy. Jakieś śmiechy bardzo już dawne, zmęczone. I zmęczone głosy, wyczerpane od długiego używania. To wszystko słyszysz. Myślę, że przyjdzie dzień, kiedy wszystkie dźwięki ucichną.”


Czuję się zdruzgotana, bo nie potrafię docenić tej powieści. Tylko te duchy zostały w mojej głowie, uderzyły w czułą nutę i jeden z nich mnie w nocy nawiedził… Dlaczego?

piątek, 20 kwietnia 2012

"Doppler" - Erlend Loe

„Tu na górze nie jestem narażony na innych ludzi i inni ludzie nie są narażeni na mnie. Nie dosięgnie ich mój sarkazm i moja złośliwość, a mnie ich ambicje i głupota. Moim zdaniem to dobry układ. Poza tym ćwiczę się w samotności. Uczę się z nią żyć. (...)
Rodzimy się w samotności i umieramy w samotności. Trzeba się tylko prędzej czy później do niej przyzwyczaić. Samotność jest fundamentalna w całej konstrukcji. Jest, że się tak wyrażę, belką nośną. Można razem z innymi żyć, ale razem znaczy zazwyczaj tyle, co obok. I to nie jest takie złe. Człowiek żyje tuż obok innych ludzi, a w chwilach szczęścia może nawet razem z nimi. Siedzi w tym samym samochodzie, je ten sam obiad, obchodzi to samo Boże Narodzenie. Ale to nie jest to samo, co jechać razem samochodem, jeść razem obiad i obchodzić razem Boże Narodzenie. To dwie skrajności. Dwie planety.”

To o mnie. To słowa, pod którymi mogę się podpisać i dorzucić od siebie jeszcze kilka gorzkich prawd. Święta racja. Bohater książki „Doppler” – norweskiego pisarza Erlenda Loe, to moje odbicie, to ja w męskim wydaniu, to mój typ człowieka. Pragnęłabym zrobić coś równie szalonego jak on, ale jestem tchórzem i w mniej brutalny sposób odcinam się od ludzi. Stronię od głupoty i ambicji, stronię od arogancji, zarozumiałości, egocentryzmu, owczego pędu za karierą i wikłania się ciasne stereotypy. Tak jak Andreas Doppler! Jednakże do głowy by mi nie przyszło, aby nagle spakować manatki, zabrać namiot i śpiwór i zamieszkać w lesie. No, aż taką indywidualistką to ja nie jestem. Pomimo ogólnej niechęci do ludzi, nie potrafię kompletnie zrezygnować ze zdobyczy cywilizacji. W sumie Doppler też nie zrezygnował ze wszystkich zdobyczy. Produktem, bez którego kompletnie nie może funkcjonować, jest odtłuszczone mleko. A wiadomo, że takowe w naturze nie występuje, trzeba skorzystać z supermarketów. A żeby się wybrać do supermarketu i zdobyć upragnione produkty, trzeba mieć gotówkę. Chyba, że jest się Dopplerem i ma się na tyle tupetu i odwagi, aby nawracać ludzi na drogę handlu wymiennego. On daje mięso z łosia, którego właśnie zabił, a w zamian dostaje odtłuszczone mleko. No i tu się też różnimy, bo ja nigdy nie zabiłabym żadnego zwierzęcia. (Co innego obrzydliwe insekty, owady i wszelakie latające świństwa.)

Doppler to przezabawny gość. Tak naprawdę to typ nieszkodliwego wariata, któremu nagle odbija i postanawia porzucić wygodne życie na łonie rodziny i przenieść się do lasu nieopodal Oslo. Zostawia żonę, nastoletnią córkę – fankę Tolkiena, i czteroletniego synka, który uwielbia oglądać bajki na dvd. Rzuca wszystko i zamieszkuje wraz z cielakiem łosia. De facto, cielak jest dzieckiem łosia, którego właśnie zabił. Bongo, bo tak nazwał małego łosia, staje się jego jedynym przyjacielem, towarzyszem i wspólnikiem. Oczywiście do czasu! Bo prędzej czy później inni ludzie i tak się pojawią.

Doppler to współczesny outsider, buntownik, norweski Don Kichot walczący z konsumpcjonizmem. To kontestator, przeciwnik materializmu, mesjasz i wzór do naśladowania. Ja nie żartuję sobie, ani nie drwię. Podkrada jedzenie z domu niejakiego Düsseldorfa, postrzela w udo prawicowca, który nawiedza go w lesie. A pod nieobecność żony, która spodziewa się trzeciego dziecka (cóż, odwiedzała kilka razy go w namiocie), spędza noc w domu i zaprzyjaźnia się z włamywaczem. Oddaje zresztą złodziejowi odtwarzacz CD/DVD wraz z pokaźną kolekcją płyt dvd swojego syna. Wszystkie ukochane filmy Gregusa (synka) oddaje z dziką satysfakcją, że już nigdy więcej nie usłyszy i nie zobaczy Boba Budowniczego, Pingu, Tinky-Winky, Dipsy, La-La, Po – wszystkich Teletubisiów, małej lokomotywy o imieniu Thomas, która jeździ sobie zadowolona to tu, to tam, razem ze swoimi wagonami Annie i Clarabel oraz kolegami lokomotywami Percym i Tobym, helikopterem Haroldem, autobusem Bertie, buldożerem Terence’em. Piosenki towarzyszące filmom dla dzieci prześladowały Dopplera i przeciążały jego centralny układ nerwowy. Zresztą nie lepsze zdanie ma Doppler na temat telewizji.

„Oglądanie telewizji to jak czytanie poradnika „1001 powodów, dla których nie lubię ludzi”. Telewizja to sama kwintesencja tego wszystkiego, co w nas odrażające. Te cechy ludzi, z którymi w rzeczywistości trudno się pogodzić, w telewizji są po prostu nie do zniesienia. Ludzi przedstawia się tam jak idiotów. W telewizji nawet ze mnie zrobiliby idiotę. Wszystko, co ludzkie, jest mi obce.”

Erlend Loe napisał genialną satyrę, która zapewnia doskonałą rozrywkę obnażając nasz skrupulatny materialistyczny styl życia. Historia Dopplera to bajka z morałem, nie sposób nie usłyszeć tej szyderczej nuty, która pobrzmiewa przez całą lekturę.

„Byłem ambitny w przedszkolu. Byłem ambitny w podstawówce. Byłem ambitny w gimnazjum. W liceum byłem obrzydliwie ambitny, nie tylko w nauce, ale także w życiu społecznym. Byłem ambitny, nie będąc kujonem i nie ograniczając się do czytania lektur, byłem po części zbuntowany i bezczelny, i traktowałem swoich nauczycieli w taki sposób, że czasem niewiele brakowało, żebym przeholował, a pomimo tego nauczyciele lubili mnie bardziej niż innych. Dzisiaj już wiem, że aby to osiągnąć, trzeba być ambitnym w niemal odrażający sposób. Byłem ambitnym studentem i poznałem superambitną dziewczynę, z którą ożeniłem się w ambitnym stylu, otoczony ambitnymi przyjaciółmi, po tym jak zaproponowano mi stanowisko, które było tak ambitne, że mogło innym ambitnym stanowiskom pokazać środkowy palec. Potem postaraliśmy się o dzieci, które ambitnie wychowujemy, i dorobiliśmy się domu, który ambitnie wyremontowaliśmy. Gdzieś pośród tych ambicji wędrowałem przez te wszystkie lata. Budziłem się ambitnie i zasypiałem ambitnie. Oddychałem ambicjami i stopniowo straciłem życie. Teraz tak na to patrzę. Nie daj Boże, żeby moje dzieci były tak ambitne, jak ja.”

A teraz zróbmy rachunek sumienia i przyznajmy się sami przed sobą, na ile jesteśmy niewolnikami telewizji, supermarketów, elektronicznych gadżetów, Internetu? No? Może czas znaleźć jakiś odległy las i przynajmniej pojechać tam na cały dzień, aby zaczerpnąć świeżego powietrza. Aby posłuchać śpiewu ptaków. I odpocząć od cywilizacji!


Do poszukania tej książki zmusił mnie kolega Krzysztof. I to jemu należy się moja wdzięczność, miałam bowiem olbrzymią przyjemność podczas lektury! ☺

wtorek, 17 kwietnia 2012

"Trzecia cywilizacja" - Adam Wiśniewski-Snerg

„Moja droga – usiłowałem jej wytłumaczyć – myślę, że motywy kierujące postępkami człowieka nigdy nie bywają całkowicie jasne ani dla innych, ani dla niego samego. Jeśli chodzi o mnie, ja po prostu to lubię. Jestem ciekawy, chcę wiedzieć. Patrzę może nieco inaczej niż inni na nasza dymiącą i owrzodzoną planetę. Widzę szamoczącego się człowieka, który chce rozbić ściany więzienia własnych ograniczeń, tkwiących w nim samym. A mimo to zafascynowany jest sobą. Człowieka, który jest pyszny, butny i dumny ze swych osiągnięć, a przecież to wszystko nie tak. Chcę zrozumieć dlaczego jest tak, a nie inaczej. Szukam źródła. Pierwotne kultury nie skażone przez cywilizację i religię są właśnie dla mnie takim źródłem poznania.”

Zacznę od Dogonów, bo oni są tu najważniejsi. Dogonowie to plemię zamieszkujące okolice uskoku Bandiagara na południu Mali w Afryce Zachodniej. Są ludem rolniczym, a ich kultura nie zmieniła się przez setki lat. Dogonowie wierzą, że ich przodkowie przybyli na Ziemię bardzo dawno temu w kosmicznej arce z gwiazdy, którą nazywają „Po-Tolo”, a którą naukowcy identyfikują z Syriuszem (najjaśniejsza gwiazda w gwiazdozbiorze Wielkiego Psa). Zadziwiająca jest ich wiedza astronomiczna dotycząca układu podwójnego gwiazdy Syriusz A i B, ale wiedzą też m.in. o pierścieniach Saturna i czterech głównych księżycach Jowisza. Dogonowie twierdzą, że wiedzę tę przekazali im mieszkańcy kosmosu zwani Nommo, którzy dawno temu przybyli na Ziemię, właśnie z okolic Syriusza. To brzmi, jak opowieść science-fiction, nieprawdaż? Wielu naukowców zajmowało się tajemniczą kosmogonią Dogonów, raz ogłaszając niepodważalne dowody potwierdzające autentyczność ich wierzeń, innym razem obalając te wierzenia. Jaka jest prawda? Prawda jest zawsze względna...

Dlaczego wspominam o Dogonach? Nie dlatego, że ostatnio ogromnie mnie fascynuje temat pochodzenia naszego świata, naszej cywilizacji. Nie dlatego, że próbuję was skłonić do przemyśleń w tej kwestii. Każdy wierzy w to, co jest mu najbliższe, albo jest powszechne i uznawane za jedynie słuszne. To kwestia wyboru. Mamy wolną wolę, a więc możemy się jednak zastanowić, czy aby wiedza, którą nas karmiono i która weszła do naszego krwioobiegu, jest prawdą? Czy może są rzeczy, o których dla dobra ludzkości mówić nie należy, aby nie siać paniki. Wszak ludem niedoinformowanym rządzi się najłatwiej...

Wspominam o Dogonach, ponieważ ich wierzenia posłużyły za kanwę opowieści „Trzecia cywilizacja” Adama Wiśniewskiego-Snerga. Jako że Snerga pokochałam miłością niewytłumaczalną i mam już wszystkie jego książki przeczytane (zostały mi tylko opowiadania), mogę śmiało stwierdzić, że ja również mam wątpliwości co do tego, czy Snerg jest rzeczywistym autorem „Trzeciej cywilizacji”. Wielu miłośników twórczości Snerga twierdzi, że dwie wydane pośmiertnie książki – „Oro” oraz „Trzecia cywilizacja” – zostały podpisane nazwiskiem Snerga, aby dorzucić coś jeszcze do jego niezwykle skromnego dorobku literackiego, ale nie wyszły spod jego pióra. Muszę się zgodzić z tymi, którzy wątpią w autorstwo Snerga, bowiem „Trzecia cywilizacja” kompletnie nie pasuje mi do jego stylu. Również warstwa moralno- filozoficzna, która u Snerga jest niezwykle wymowna, w „Trzeciej cywilizacji” wydaje mi się zbytnio uproszczona, a nawet nieco naiwna.
No, ale nie mi rozstrzygać, czy faktycznie Adam Wiśniewski-Snerg napisał „Trzecią cywilizację”.

Sama książka budzi mieszane uczucia, fabuła wciąga, opowiedziana historia intryguje, ale niestety nie mogę jej zaliczyć do wartościowych lektur. Ot, zwykła rozrywkowa science-fiction. Aczkolwiek nie żałuje czasu jej poświęconego. Pewien potencjał dostrzegam. Z pewnością opowiedziana historia rozwija wyobraźnię i skłania do refleksji. Kosmogonia Dogonów, tak jak i wierzenia wielu innych ludów, to fascynujący temat. Przekazywane przez dziesiątki pokoleń wierzenia religijne z czasem ulegają zniekształceniu. Każde następne pokolenie być może dodaje coś od siebie, pierwotne legendy mogą ewoluować, ale jądro pozostaje w stanie niezmienionym. W nim ukryta jest pierwotna historia.

„Trzecia cywilizacja” bazuje na wierzeniach Dogonów. Przenosi ich mitologię na grunt literacki. Niejaki Tom Burns, inżynier pracujący w Mali, poza pracą zawodową poświęca się swojej pasji archeologicznej i etnograficznej. Pewnego razu w jego ręce trafia tajemnicza obręcz z metalopodobnego tworzywa, którą kupuje na targu od jednego z Dogonów, a która okazuje się urządzeniem do zapisu osobowości.

„Jest to urządzenie do zapisu osobowości – podjął Papadukulos. – Nie wiem, czy mnie rozumiecie? Każdy z nas odbiera sygnały z otaczającego go świata za pośrednictwem doznań zmysłowych. Wszystko, co dociera do mózgu, przetworzone zostaje na bioprądy i „zapisane” w szarych komórkach. Ten zapis doznań gromadzony systematycznie przez całe życie tworzy naszą osobowość. Obręcz służyła do zdublowania zapisu. Wszystkie sygnały docierające do mózgu były jednocześnie „notowane” w pamięci umieszczonej w obręczy...”

Tom Burns wraz ze swoim przyjacielem przeprowadzają eksperyment, dzięki któremu Tomowi udaje się poznać zapis obręczy. Tu rozpoczyna się opowieść właściwa, a mianowicie historia przybycia na Ziemię Nommo – ragona Dogonu, który postanowił uratować choć część swoich rodaków przed kataklizmem zagrażającym ich planecie. Nommo przybywa na Ziemię i tworzy tu nową cywilizację, a my czytelnicy „Trzeciej cywilizacji” mamy możliwość w telegraficznym skrócie obejrzeć narodziny naszej własnej cywilizacji, a właściwie starożytnych cywilizacji, których liczne ślady rozsiane na wszystkich kontynentach niesamowicie nas fascynują.

Oczywiście alternatywna historia stworzenia podwalin naszej cywilizacji jest bogata w liczne wątki, dotyka wielu motywów powtarzalnych i charakterystycznych dla dziesiątków znanych nam systemów religijnych i kultur w ogóle. Bazuje na odwiecznym motywie walki dobra ze złem. Ale i bada psychikę i złożoność ludzkiej osobowości.

„Czym jesteśmy, my ludzie? – myślałem. Co robimy w tym zimnym, bezwzględnym kosmosie? Czyżbyśmy byli pomyłką natury, przypadkiem bez precedensu? A może jesteśmy jednym z ogniw łańcucha kolejnych przemian? Może człowiek, ta garść materii obdarzona świadomością, jest jądrem zagadki bytu? Może w którymś ze swych wcieleń będzie miał moc i wiedzę tworzenia światów?”

Czy daję wiarę tej alternatywnej historii? To nie jest najważniejsze, bowiem wyobrażeń o pochodzeniu świata jest mnóstwo. Zakładanie, że akurat biblijna kosmogonia jest jedynie słuszna i prawdziwa, jest jak twierdzenie, że Ziemia wciąż stanowi centrum wszechświata. Nasza cywilizacja to cywilizacja amnezji. Nie pamiętamy, co było i nie będziemy pamiętać tego, co będzie.

Warto spojrzeć nocą w gwiazdy i zastanowić się nad sensem, nad rzekomą wyjątkowością naszego gatunku. Warto myśleć. Spójrzcie na to piękne zdjęcie gwiazdozbioru Wielkiego Psa, ta najjaśniejsza gwiazda to właśnie Syriusz.

piątek, 13 kwietnia 2012

"AltissimumAbiectum"

Gdybym miała określić książkę poetycką „AltissimumAbiectum” jednym słowem, powiedziałabym, że jest ona męska. Wyczuwam niezwykle silny, męski punkt widzenia świata, męski sposób odczuwania życia i zmagania się z własnymi słabościami. Męski – bynajmniej nie oznacza pozbawiony subtelności i wrażliwości. Zarówno obrazy Krzysztofa Schodowskiego jak i wiersze Karola Samsela zbudowane są z kruchej i delikatnej materii, ich natura tylko powierzchownie jest szorstka i bez czucia. W tym męskim świecie jest sporo miejsca na nostalgię, sentyment, żal, niepokój, dialog z samym sobą i nie tylko. W wierszach rozmowy są prowadzone z dystansem, męski podmiot liryczny nie nazywa nigdy wprost swoich pragnień. Te pragnienia są wyczuwalne w nastroju i grafikach, których dotyczą. Bo wiersze stanowią nierozerwalną część z obrazem. Czytam i patrzę, patrzę i czytam. Twarze z grafik nie krzyczą, nie starają się za wszelką cenę mówić o sobie, są pokorne wobec widza. Wydaje mi się, że świat w „AltissimumAbiectum” ma tylko jedną stronę. Jest nieco ponury, nie znajduję tu radosnych tonów. Jest głęboka melancholia przeplatana elementami gorzkiego wyznania. Ktoś mógłby powiedzieć, że Schodowski oraz Samsel wzajemnie się inspirują. Ale moim zdaniem każdy z nich ma swój sposób na wyrażanie siebie (siebie, jako autora-artystę). Obaj mają jednak jeden wspólny mianownik: tworzą i budują w skupieniu, w spokoju, w olbrzymiej pokorze. W ich świecie nic nie jest przypadkowe, wszystko ma swoje miejsce, wszystko pasuje do reszty, nie ma zbędnych treści. Ta precyzyjność w układaniu przekazu, momentami niosąca lekką grozę, pozwala mi sądzić, że tych dwóch panów ma w sobie coś ze staromodnych eleganckich dżentelmenów. Próbuję, jako kobieta o nieco innej wrażliwości, przeniknąć do ich świata. Próbuję zrozumieć ich przekaz. Nieco się gubię w tej mrocznej stylistyce, momentami brakuje mi oddechu, ale nie upadam. Badam przestrzeń zawieszoną pomiędzy obrazem a wierszem i dotykam tego, co zostało ukryte w ciszy pomiędzy. O ile dobrze rozumiem tytuł „AltissimumAbiectum” to właśnie pomiędzy skrajnościami znajduje się wymiar, którego dotknęli autorzy. Podoba mi się to uczucie niepokoju, które mi towarzyszy, gdy biorę ten tomik do ręki. Podoba mi się nastrój, ten męski świat, w którym, o dziwo, znajduję cząstkę siebie.
Dołączona do książki płytka cd z muzycznym akompaniamentem grupy Kalimba tworzy z wierszy Karola Samsela swoiste liryczne pieśni. Towarzyszyły mi one podczas prozaicznych czynności domowych. I nawet wtedy mogłam zanurzyć się nieco w poezji, na którą ostatnio znajduję coraz więcej czasu i chęci.




niedziela, 8 kwietnia 2012

"Fight Club" - Chuck Palahniuk

„Przez tysiące lat istoty ludzkie niszczyły, śmieciły i paskudziły na tę planetę, a teraz historia oczekuje ode mnie, żebym po wszystkich posprzątał. Mam myć i zgniatać moje puszki po zupie. I rozliczać się z każdej kropli zużytego oleju samochodowego.
Muszę płacić rachunki za odpady nuklearne i podziemne zbiorniki benzyny, za wysypiska toksycznych śmieci wyrzuconych na pokolenie przed moim przyjściem na świat.”

Tak właśnie jest! Płacimy fizycznie i psychicznie rachunki za straty i zamiast odbijać się od dna, coraz bardziej przywiązujemy się do niego. Jako cywilizacja amnezji zmierzamy do zagłady. Ale co tam! Jest nam dobrze. Karmimy się złudzeniami. Przecież za nasze błędy zapłacą następne pokolenia. Krąg się zamyka. Cywilizacyjne domino jeszcze się nie skończyło. W tym nieudolnym mechanizmie człowiek popada w coraz większy obłęd i traci zmysły, często nie zdając sobie w ogóle z tego sprawy! Życie zostało zdeterminowane przez reguły systemu. Monotonia i marazm zaczynają wypychać resztki rozsądku i szaleństwo staje się motorem życia. Weźmy takiego człowieka sukcesu. Posiada on dobrze płatną pracę, zasobną kieszeń, mieszkanie urządzone ze smakiem, obowiązkowo umeblowane gustownymi szafeczkami, komódkami, stolikami z IKEI. Wakacje spędza na Hawajach, albo Malediwach. Jada wyłącznie owoce morza i ubiera się wyłącznie w renomowanych butikach. Nagle ten człowiek budzi się i stwierdza, że doskwiera mu jakiś ból. Albo, co gorsze, zaczyna cierpieć na bezsenność. To pierwsze objawy cywilizacyjnej depresji, „psychogennej impulsywnej ucieczki”.

O skutkach takiej bezsenności opowiada Chuck Palahniuk w rewelacyjnej powieści „Fight Club”. Ale nie tylko o skutkach bezsenności! To byłoby mało oryginalne. Jego książka jest solidnym zastrzykiem środka pobudzającego, który równocześnie, bez efektów ubocznych, pozwala dostrzec bolesną prawdę o współczesnym świecie i nas samych. Palahniuka fascynuje człowiek i jego relacje z otaczającym światem. Fascynuje go degrengolada moralności, koszmarny wpływ cywilizacji na psychikę wrażliwego człowieka. Moim skromnym zdaniem Chuck Palahniuk doskonale rozprawia się z mitem amerykańskiego snu, z mitem człowieka-pana życia i świata. Pokazuje jego psychiczny upadek, jego moralną kastrację. Nie ma wartości, z której Palahniuk nie zadrwiłby, nie ma sytuacji, z której Palahniuk nie zrobiłby groteskowego spektaklu pełnego emocjonalnych fajerwerków. Jest on mistrzem szyderstwa!

Wracając do bezsenności, cóż można robić, kiedy którąś z rzędu noc nie można zasnąć? Można, jak bohater „Fight Clubu” skorzystać z dobrodziejstw farmakologicznych. Można też odwiedzać liczne grupy wsparcia, działające z pewnością w każdym większym mieście. Chorzy na pasożyty mózgu i gruźlicę, cierpiący na chorobę kości, raka jąder i pasożyty krwi, albo raka jelit – oni wszyscy mają swoje grupy wsparcia. Bohater Palahniuka odwiedza je wszystkie, co wieczór inną grupę. To dzięki spotkaniom z ludźmi chorymi czuje się oczyszczony i zasypia bez problemów.

„Jeżeli ludzie uważali, że umierasz, obdarzali cię całą swą uwagą. Jeżeli to mógł być ostatni raz, kiedy cię widzą, to widzieli cię naprawdę. Wszystko inne, o stanie ich książeczek czekowych, radiowych piosenkach i potarganych włosach szło do śmietnika. Miałeś ich pełną uwagę.”

No pomyślmy! Czy łatwo dziś zatrzymać czyjąś uwagę na sobie? Czy łatwo stać się centrum uwagi? Łatwo, ale potrzebna jest do tego śmierć! Jak mowa o śmierci, to ludzie wyostrzają swe zmysły, nasłuchują, wypatrują, wywąchują, muszą wiedzieć wszystko, chcą być ekspertami w tej dziedzinie. Wystarczy włączyć jakiekolwiek wiadomości w telewizji. Jakim tematom poświęca się najwięcej uwagi? Morderstwom, zabójstwo, samobójstwom, atakom terrorystycznym, wypadkom na drogach, zatruciom, pożarom, zatonięciom statków, katastrofom lotniczym i kolejowym. Jednym słowem śmierci! Śmierć to idealny temat medialny, to już nie towar deficytowy, to towar pożądany!

Palahniuk nie drwi ze śmierci. On drwi z cywilizacji, która doprowadza do psychozy, do rozdwojenia jaźni, do kompletnego postradania zmysłów.

„Byłem zmęczony, szalony i zagoniony, i za każdym razem, kiedy wsiadałem do samolotu, chciałem, żeby ten samolot się rozbił. Zazdrościłem ludziom umierającym na raka. Nienawidziłem swojego życia. Byłem zmęczony i znudzony swoją pracą i meblami i nie widziałem żadnego sposobu, żeby to zmienić.”

Czytasz te słowa i widzisz siebie, uwikłanego w ciasne schematy i stereotypy, otoczonego szwedzkimi meblami i wydumaną sztuką. Zrób sobie zatem wakacje od życia! Ale uważaj! Bo może pojawić się w twoim życiu ktoś taki, jak Tyler Durden. A kontakt z nim bywa wyjątkowo niebezpieczny i ekstremalny. Może on wywrócić twoje życie do góry nogami. To on wymyślił Podziemny Krąg, nocne kluby walki, uwalniające pierwotne instynkty i potrzeby rozładowania stłumionych emocji.

„Pierwsza zasada Podziemnego Kręgu to nie rozmawiać o Podziemnym Kręgu. Druga zasada Podziemnego Kręgu to nie rozmawiać o Podziemny Kręgu. Trzecia zasada Podziemnego Kręgu to dwóch mężczyzn, jedna walka”.

Podziemny Krąg mógł wymyślić tylko absolutnie zdeprawowany umysł. Połamane zęby, szczęki, złamane nosy, pęknięte żebra, rozerwane łuki brwiowe, przecięte wargi, poszarpane policzki, zakrwawione i obdarte ze skóry kostki pięści, podbite oczy, wyrwane kępkami włosy – to duma członków Podziemnego Kręgu. Taki zdeprawowany umysł – Tyler Durden – to szczwany lis, okrutnie przebiegły mściciel, to Zorro na miarę czasów. Pracuje on jako kinooperator i kelner. Zarówno jako jeden i drugi ma możliwość porządnie dokopać tym wszystkim, którzy sądzą, że są od nas lepsi.

„Jesteś kinooperatorem, jesteś zmęczony i zły, ale na ogół jesteś znudzony, zaczynasz więc od tego, że bierzesz sobie pojedynczą klatkę pornografii, wyciętą przez jakiegoś innego operatora, którą znajdujesz schowaną w kabinie, i wklejasz tę klatkę ze zbliżeniem nabrzmiałego czerwonego penisa albo rozdziawionej wilgotnej pochwy do jakiegoś filmu fabularnego.(…) Pojedyncza klatka filmu jest na ekranie przez jedną sześćdziesiątą sekundy. Podzielcie sekundę na sześćdziesiąt równych części. Tak długo jest na ekranie erekcja. Wznosząca się na cztery piętra nad pochłaniającą popcorn widownią, śliska, czerwona i okropna, i nikt jej nie widzi.”

Pomyślmy, czy nasze dzieci oglądając np. „Shreka” albo inne „Królewny Śnieżki” nie oglądają właśnie takich scen? Dlaczego Palahniuk jest tak obrazoburczy, tak obrzydliwy i niesmaczny? Dlaczego ja czytam takie bezeceństwa i przepisuję wam takie fragmenty? Bo takie jest nasze życie, obdarte z tego kiczowatego lukru, z tej pachnącej wazeliny, którą na siłę wpychają nam w umysły media. Żądza istnieje w nas i żadna różowa politura nie przysłoni naszego wnętrza. Człowiek to mściwa istota, musi się na kimś odegrać, musi komuś dopiec, musi sam zostać pobity, znaleźć się nad przepaścią, aby dostrzec piekło, w jakim żyje. Uważajcie w restauracjach na to, co jecie, może właśnie jakiś choleryk nasikał wam do zupy!

„Zapamiętaj to sobie – powiedział Tyler. – Ludzie, których chcesz zgnoić, to my, ludzie, od których jesteś całkowicie zależny. To my pierzemy twoje brudy, gotujemy ci jedzenie i podajemy do stołu. My ścielimy ci łóżko. My cię pilnujemy, kiedy śpisz, To my prowadzimy karetki pogotowia. To my łączymy twoje telefony. To my jesteśmy kucharzami i taksówkarzami i wiemy o tobie wszystko. To my nadajemy bieg twoim wnioskom o odszkodowanie i obciążamy twoje karty kredytowe. Kontrolujemy każdy fragment twojego życia. Jesteśmy średnimi dziećmi historii, wychowanymi przez telewizję w przekonaniu, że kiedyś zostaniemy milionerami, gwiazdami filmowymi i idolami rocka, ale nie zostaniemy. I właśnie się o tym dowiadujemy – powiedział Tyler. – Więc lepiej z nami nie zadzieraj.”

„Fight Club” to majstersztyk. Nie wątpię, że to chyba najlepsza powieść Chucka Palahniuka i to od niej powinno się rozpoczynać znajomość z tym amerykańskim pisarzem. Wynaturzenie to charakterystyczny chwyt dla wszystkich jego powieści. Nie ma tu mowy o delikatności czy subtelności. Tu można raczej porządnie oberwać, tu można zostać skopanym, pluć krwią i wyć z bólu. To, co zrobił Tyler Durden z bezimiennym narratorem „Fight Clubu”, to specyficzne nawrócenie, to przejście przez wrota piekieł, to krwawe katharsis.

Możecie mnie teraz wytknąć palcem, zarzucić mi sianie piekielnej propagandy, ale i tak to napiszę. Każdemu z nas przydałby się taki Tyler Durden, aby nami wstrząsnąć, abyśmy mogli obudzić się z martwego snu.

W 1999 roku David Fincher nakręcił na podstawie powieści Palahniuka film ze znakomitymi rolami Edwarda Nortona (narrator), Brada Pitta (Tyler Durden) i Heleny Bonham Carter (Marla Singer – o której nie wspomniałam w swoim tekście, ale nie mogę zdradzać wszystkich szczegółów!). Jeśli ktoś filmu nie widział, jego strata. Jeśli ktoś książki nie czytał, jego strata. Wydawnictwo Niebieska Studnia wydało właśnie audiobooka z powieścią Chucka Palahniuka, może to kogoś zainteresuje?

czwartek, 5 kwietnia 2012

"Poradnik domowy kilera" - Hallgrimur Helgason


„Minął pierwszy tydzień mojego wygnania. Mimo że przez ostatnie siedem dni nikogo nie zabiłem, poza jednym małym psem, był to jeden z najciekawszych tygodni w moim życiu. Słońce nie zaszło ani razu przez siedem dni i siedem nocy. Miałem pięć różnych narodowości i dwa zawody. Wystąpiłem w telewizji. Po raz pierwszy od sześciu lat obejrzałem finał Eurowizji. Włamałem się do dwóch domów, ukradłem jeden samochód, trochę chleba, boczku i sześć jajek. I jestem zakochany w dwóch różnych dziewczynach. Jedna jest Islandką, druga Hinduską i Peruwianką.”

Mam wielką przyjemność przedstawić wam doskonałą „książkę do czytania”. Rewelacyjną i przezabawną powieść „made in Iceland”. Dawno się tak nie ubawiłam. I znów mogłam pobyć przez chwilę na Islandii.

Powieść Hallgrimura Helgasona „Poradnik domowy kilera” to świetna rozrywka, błyskotliwy czarny humor i przy okazji przewodnik po Islandii! Kto czytał „101 Reykjavik”, albo choćby tak jak ja oglądał film nakręcony na podstawie tego bestselleru, ten wie, czego po powieści Helgasona można się spodziewać. Dobra zabawa gwarantowana.

Niejaki Tomislav Boksić, członek chorwackiej mafii, mieszkający w Nowym Jorku płatny zabójca, niespodziewanie ląduje na Islandii. Na dodatek przypadkowo zmuszony jest podszywać się pod amerykańskiego księdza Davida Friendly’ego, którego musiał „zlikwidować’ w ramach ochrony własnego życia. Przybywa do Reykjaviku i zostaje gościem islandzkiego kaznodziei Goodmoondoora i jego rodziny. Tak się składa, że Toxic (Tomislav Boksić) spragniony wdzięków kobiecych angażuje się w związek z Gunnhildur – niezbyt religijną córką swoich islandzkich zbawicieli. Kłopoty pojawiają się na każdej linii. Tak, jak i absurdalne sytuacje, które wcale nie są takie nierealne. Bynajmniej nie w Islandii, kraju nieposiadającym własnej armii, kraju bez prostytucji. Toxic otrzymuje nową tożsamość i odkrywa uroki życia w Islandii. To w skrócie zarys fabuły. Komizm sytuacyjny i genialny dowcip to olbrzymie atuty tej książki. Dla osób zafascynowanych Islandią „Poradnik…” będzie z pewnością fantastyczną lekturą. Jeżeli faktycznie styl życia Islandczyków jest tak swobodny i naturalny, a mentalność jest przeciwieństwem naszej słowiańskiej, to ja bardzo chętnie przeprowadzę się tam. Dajcie mi szansę, a także stanę się obywatelką Islandii. Jestem bezpieczniejszą kandydatką na Islandkę, nikogo nie zabiłam i nie ściga mnie FBI.

Z „Poradnikiem domowego kilera” jest jak z wedlowskim ptasim mleczkiem. Przeczytasz jeden rozdział i nie poprzestajesz na tym. Połykasz jedno ptasie mleczko i zmysł smaku pożąda następnego wprowadzając twoje kubki smakowe w kulinarną ekstazę. W przypadku książki Helgasona dzieje się coś podobnego. Po prostu chce się ją czytać. Połykać ten humor z zachłannością. Owszem, ja zachłannie rozkoszowałam się tą lekturą. Widocznie mój umysł potrzebował lekkiej rozrywki na wysokim poziomie. Zamiast trwonić czas na oglądanie głupiej telewizji, wolę znakomitą zabawę z dobrą książką.

„Jest maj 2007 roku. Minął rok od mojego przypadkowego przybycia do Islandii. Od wcześniejszego przejścia na emeryturę w przemyśle likwidacji materii organicznej. Moją duszę zamieszkiwała zima pełna mrocznych dni i śnieżnych nocy. A teraz znów jest jasno. Nadeszła wiosna, zimna jak zawsze, z nieprzerwanym naświetleniem i finałem Eurowizji – doroczną orgią superkobiet i zniewieściałych facetów.”

poniedziałek, 2 kwietnia 2012

Japońskie wiersze o śmierci

Kolega w pracy sprawił mi dziś wielką niespodziankę. Przyniósł mi maleńką książeczkę. Ciut większą niż dłoń. Cieniutką i niepozorną. „Japońskie wiersze o śmierci” wydane w 1991 roku w Wydawnictwie Miniatura. Czarne kartki ze srebrnym drukiem skrywają ulotne dziełka sztuki – wiersze o śmierci. Haiku o śmierci! Przedmowę napisał Marek Has, czytamy w niej m. in. te słowa:

„(…) Wywodząc się z ducha buddyzmu zen, widzącego taniec życia i śmierci jako połączenie aspektów jednej rzeczywistości, wiersze śmierci stały się w kulturze japońskiej swoistą konwencją, której podporządkowanie się było niepisanym obowiązkiem każdego poety. (…) Będąc pożegnaniem życia i świata, stanowią jednocześnie ich największą afirmację, afirmację nie kończącego się strumienia powstawania i znikania. Są przejawem miłości do ulotnego piękna świata i prostoty, w której się ono wyraża. Śmierć w tych wierszach nie jest pełną grozy ostatecznością, lecz furtką ku wyzwoleniu, przejściem w inny wymiar – nieskończony, wszechprzenikający akt istnienia, wyrażający się nieskończonym łańcuchem narodzin i śmierci, jest jak rozpuszczający się płatek śniegu w bezkresie oceanu, jak rosa znikająca z liści i kwiatów wraz z pierwszym promykiem słońca. Śmierć w tych wierszach nie jest demoniczna i przerażająca. Przeciwnie, jest przyjazna, delikatna i łagodna.”


Jakże odmienne od naszego słowiańskiego (i europejskiego w ogóle) jest to podejście do śmierci. Jakże kojące i bezpretensjonalne. Zamiast pisać długie i mądre elegie, wystarczy niekiedy kilka słów, aby wyrazić nastrój i moment pożegnania ze światem. Japońskie wiersze śmierci – Jisei – są w swojej prostocie tak piękne, jak wschód i zachód słońca, jak krople deszczu spływające po szybie, jak spadające z drzewa liście…

MASAHIDE (1656-1723)
Mój dom spłonął
I nic już
nie zasłania księżyca

SAIKAKU (1660-1730)
Pożyczę sobie promyk księżyca
na tę podróż
tysiąca mil

SHUSKIKI (1668-1725)
Budzę się i widzę
kolorowy irys
z mego snu

ONITSURA (1660-1738)
Zwróć mi moje marzenie, kruku!
Księżyc który obudził mnie
znów jest zamglony

BANEN (1825-1905)
Wiosna wstąpiła
do mojego świata
Żegnajcie!