"Czytanie jest nałogiem, który może zastąpić wszystkie inne nałogi lub czasami zamiast nich intensywniej pomaga wszystkim żyć, jest wyuzdaniem, nieszczęsną manią."

"Malina" Ingeborg Bachmann

środa, 24 października 2012

Joseph Conrad


„Ty też! – zdawał się mówić głos – Ty też zakosztujesz tej błogości i tego niepokoju w samotnym obcowaniu  ze sobą – nieznany jak my i tak samo jak my samowładny w obliczu wszystkich wiatrów świata, w obliczu ogromu, na którym nie pozostawia się śladów, który nie przechowuje wspomnień i pochłania ludzkie życia.”
„Smuga cienia”



Po „Jądrze ciemności” przyszedł czas na pozostałe książki Josepha Conrada. Od dawna Conrad za mną chodził. Od dawna kusiła mnie jego proza, ta maniera pisarska, której nie znajduję we współczesnych powieściach. Ta elegancja w prowadzeniu fabuły, dokładność i dbałość o styl, o atmosferę powieści. Conrad mnie fascynuje. Fascynuje mnie jego widzenie świata, jego związek z morzem, z wodą. W jego powieściach woda w różnorakiej postaci mąci fabułę, determinuje ją. Woda, albo też wilgotny klimat, wpływają na ludzkie losy, na zawsze zmieniają umysły, zatruwają świadomość ciężkimi przeżyciami. Wiadomą rzeczą jest, że tematyka marynistyczna była dla Conrada naturalnym wyborem. Własne doświadczenia licznych podróży morskich stanowią wszak kanwę jego powieści. Ale to nie marynistyka mnie fascynuje. Tym, co mnie przyciąga do Conrada, jest problematyka etyczna, dyskretne i dogłębne badanie ludzkiej psychiki w sytuacjach wyjątkowych, niekiedy ekstremalnych. Niegodziwość, pycha, zachłanność, chore ambicje, zaślepienie, a także fatalizm – to tylko kilka z wielu zjawisk, które Conrad bada i opisuje. I robi to z pasją uważnego obserwatora. Czytając „Szaleństwo Almayera” miałam możliwość zobaczyć, jak ambicje niszczą ludzką psychikę, jaką krzywdę wyrządzają bliskim. Wyrazistość świata przedstawionego, w tym przypadku wyspy Borneo, była tak silna, że śniła mi się duszna i wilgotna wyspa, zarośnięte brzegi rzek i drewniany dom Kaspara Almayera. W powietrzu unosiły się zapachy tamtego klimatu. Co ciekawe, wcale nie trzeba napisać kilkusetstronicowej powieści, by zaintrygować czytelnika, aby uruchomić jego wyobraźnię. Conradowi wystarczy niekiedy 100 stron, aby stworzyć fascynującą prozę pełną bólu i namiętności. Podobnie rzecz się ma ze „Smugą cienia” – prozą skąpą w fabułę, ale jednocześnie bogatą w emocje. Myślę, że jeśli ktoś raz zakosztował smaku prozy Korzeniowskiego, temu nie muszę mówić, jaką literacką przyjemność sprawia czytanie jego powieści. Wiem też jednak, że nie jest to proza dla każdego.
Chcę się podzielić, w tych kilku zdaniach, moim odbiorem powieści Conrada. Nie na tym rzecz polega, abym streszczała tu fabułę obu właśnie przeczytanych książek. Na mnie ta proza oddziałuje mocno, zamykam oczy i widzę dżunglę Borneo albo statek zacumowany u brzegów Singapuru. Widzę zachodzące słońce nad morzem i słyszę fale kołyszące łódkę. Widzę, a raczej wyczuwam intensywnie, jakie emocje targają bohaterami Conrada. Jakie zmiany zachodzą w ich umysłach i sercach, jak zatracają się w pogoni za pragnieniami, jak zmagają się z życiem. Widzę upór i nienawiść, zawiść i chęć zemsty, namiętność i miłość, szaleństwo i smutek. Conrad mnie dręczy swoją nieco duszną prozą, ale przyznaję, że jest to miła udręka.

niedziela, 21 października 2012

...Gintrowski...

 ...
2004 - Kaczmarski
2012 - Gintrowski
...


poniedziałek, 15 października 2012

Jezus Maria Peszek

Mam do powiedzenia coś osobistego: płyta „Jezus Maria Peszek” jest znakomita. I z większością brutalnych spostrzeżeń Marii Peszek mogę się zgodzić. I też twierdzę, że „wystarczająco, przerażająco jest żyć”. Proszę, darujcie sobie domysły, czy mam depresję. Nie, nie mam. Realnie patrzę na to, co dookoła mnie. Maria Peszek w wywiadzie wydrukowanym niedawno w „Polityce” mówi nie tylko za siebie, mówi za tysiące nas, jej podobnych. Piosenka „Sorry Polsko” to absolutny hit! Może czas, abyśmy nie bali się mówić, czego chcemy, jak chcemy, z kim i bez kogo!?!





czwartek, 11 października 2012

"Pięćdziesiąt cztery sonety" - Cezary Sikorski

To bardzo miłe uczucie zobaczyć swoje nazwisko w książce poetyckiej. Przyznam się skromnie, że ten fakt sprawił mi ogromną radość. Jestem autorką Posłowia do książki poetyckiej „Pięćdziesiąt cztery sonety” Cezarego Sikorskiego. Tym milszy to fakt, iż książka ma wspaniałą szatę graficzną. Nie pierwszy raz powiem, że książki wydawane przez Zaułek Wydawniczy Pomyłka pod względem edytorskim są małymi wydawniczymi dziełami sztuki. Wiersze pięknie komponują się z grafikami i zdjęciami. Tak było w przypadku tomiku Małgosi Południak „Czekając na Malinę”, w którym fantastyczne zdjęcia Rafała Babczyńskiego idealnie komponowały się w wierszami o Malinie. Tak jest i w najnowszym tomiku Cezarego Sikorskiego, tu autorką grafik jest Olga Rasciborska. (Oczywiście inne tomiki wydane przez Zaułek Wydawniczy Pomyłka również zasługują na uwagę pod względem graficznym!).
Oto moje Posłowie:



Pozwólmy mówić poetom. Pozwólmy im opisywać świat, dotykać życia, przenosić góry uczuć, opadać na dno i odchodzić.  Pozwólmy poetom walczyć. Dialog to walka, poezja to nadzwyczajny pojedynek. Poezja to arena, na której gladiatorzy walczą o przetrwanie, o honor, o prawdę, o życie. Ten pojedynek niezmiernie mnie fascynuje.  Pewnie dlatego, że sama poddaję się bez walki…

Czytam "Pięćdziesiąt cztery sonety" Cezarego Sikorskiego i zauważam, że poeta walczy codziennie szukając słów, którymi nazwie siebie. Poeta szuka chwil wartych opisania, analizuje przestrzeń dookoła i jak morderca planuje zbrodnię. Drażni go przypadkowość, brak logiki, pochód znaczeń i głębia sensu. Wiersz jest dowodem zbrodni, słowa są jej narzędziem. Cezary Sikorski błyskotliwie żongluje tymi narzędziami. Buduje słowem symboliczną rzeczywistość, którą włada jego prywatny genius loci. Poeta sam sobie jest panem i władcą, ma dostęp do boskich mocy. Nie potrzebuje alibi, wie, kiedy użyć diabelskich sztuczek. Nakłada gestom maski z wosku, nicuje wersy z listów świętych. Poeta wie, kiedy ma milczeć i kiedy ogrom znaczeń zamknie go w zdań pułapkach.

Jaki jest ten poeta, morderca doskonały? Jest niestrudzonym badaczem języka i jego niuansów. Poszukuje w zdaniach drugiego dna, od którego będzie mógł się odbić. Ma naturę samotnika, rozmawia sam ze sobą. Słowa są nie tylko istotnym narzędziem walki ze światem. Są też pokarmem i budulcem osobowości poety. Bez słów poeta jest martwy.

Poeta ma swoich bogów. Tworzy im ołtarze, interpretuje ich słowa, mierzy się z ich wielkością. Walczy o ich pamięć. Cezary Sikorski ceni sobie R. M. Rilkego. Wydobywa z "Elegii duinejskich" nowe znaczenia. Zauważa, że świat nie jest naszym domem, a my z każdym oddechem – po cichu – się ulatniamy.  Pełen filozoficznych refleksji cykl Wyimki z Elegii duinejskich R. M. Rilkego zaskakuje ciężarem słów. Żyjemy w czasach, gdzie chwałą jest kwitnąć albo umierać młodo. Czy to drwina poety, czy to żart? Dlaczego poeta szydzi, rani serce, podcina nogi? Odpowiedź wydaje się prosta: nie ma świata innego niż wewnątrz, otaczająca nas rzeczywistość jest uboga i płytka, pozbawiona metafizyki. Najważniejsze pojedynki toczymy wewnątrz, największe zbrodnie dokonują się w nas.  Jesteśmy najwspanialszą areną największych cudów świata.

Cezary Sikorski w "Pięćdziesięciu czterech sonetach" bardziej niż o sobie, mówi o świecie w ogóle. Ogarnia świat słowami, próbuje świat pokonać. Choć walka wydaje się nierówna, wychodzi z niej zwycięsko. Zdobywa góry pojęć dawno zapomnianych i odkrywa ich pierwotne znaczenia. Najważniejsze dla poety są rzeczy proste: dom, drzewo, most, studnia, okno, te, które giną szybko, a których nie doceniamy, wzlatując wciąż wyżej i wyżej.

Cezary Sikorski to poeta wdzięczny. Wdzięcznością obdarza swoich bliższych i dalszych znajomych. O Wacku Mejbaumie mówi, że mieszkał w porządku upadłych idei. Wspólnie z Bogdanem Zdanowiczem zazdrości cichym sprzętom prostej egzystencji. Z Karolem Samselem bada nowy kształt rzeczy i szuka zapomnianego dialogu słów samych ze sobą. W wierszu zadedykowanym Kamie Żabczyńskiej z bólem porównuje życie poety do spektaklu, który zbyt szybko się kończy.
 
Cezary Sikorski to także  poeta wrażliwy muzycznie.  Poświęca  cykl wierszy "Sztuce fugi" J. S. Bacha. Odkrywa poszczególne dźwięki i ich znaczenia dla całości dzieła. Ale to nie powinno dziwić. Sikorski z takim samym pietyzmem podchodzi do słów, które tworzą wiersz, jaki i do dźwięków tworzących dzieło Bacha. Wszak słowo i dźwięk to podstawa dzieła. W swoim cyklu nawiązującym do dzieła Bacha dokonuje precyzyjnej operacji łącząc elementy muzyczne z filozofią życia. Zwraca uwagę na podobieństwa. Tak, jak w muzyce, tak i w życiu są chwile, kiedy trzeba zwolnić tempo, aby złapać oddech, wyostrzyć zmysły lub przygotować się na ucztę. W przestrzeni muzycznej można dostrzec istotne elementy życia: narodziny, istnienie, śmierć. A z tyłu jest wszystko, co już było z przodu. Dostrzegam tu barokową nutę przemijania i kruchości wszystkiego, ale także świadomość następstwa czasu. Nieprzypadkowo więc zatytułował poeta swój cykl wierszy Sztuką fugi. Tak fuga (utwór muzyczny) jak i sonet (utwór literacki) są zaliczane do najkunsztowniejszych form wyrazu artystycznego. Obie wymagają dbałości o kształt, są trudne i pełne symboliki. Sikorski szuka tych symboli i podobieństw, drąży temat życia, jako motywu przewodniego. To olbrzymia sztuka znaleźć analogię i umiejętnie ubrać ją w słowa. 

Wypada na zakończenie powiedzieć, że tomik "Pięćdziesiąt cztery sonety" został podzielony na 6 rozdziałów, które w sposób szczególny tworzą spójną całość. Aż mnie kusi, aby zestawić ze sobą wersy z wiersza otwierającego oraz zamykającego ten tom:

-  Gdy my, wciąż przytomni, blisko skrzeku modlitw,
powielamy słowa, które są jak trawa.
W niej szukamy śladów. Wciąż grzebiemy w ziemi
przerażeni pięknem. (…)

- (…) Gdybyśmy dzisiaj
się urodzili z brodą świetlistą
starych proroków, cóż byśmy mogli
mówić o świecie? (…)


Przeszłość i przyszłość, a pomiędzy nimi my! Uczymy się przeszłości i z niej czerpiemy. Jeśli nie mamy nic do powiedzenia, milczymy. Sikorski otworzył tomik nawiązaniem do Friedricha Hölderlina, a zamknął Paulem Celanem. Jednego i drugiego cechuje wrażliwość, z którą Cezary Sikorski się identyfikuje. Uznanie należy się również za mozolną pracę nad sonetem. "Pięćdziesiąt cztery sonety" zarówno tematycznie jak i formalnie zasługują na miano dzieła perfekcyjnego.

sobota, 6 października 2012

"Polska mistrzem Polski" - Krzysztof Varga

Polacy, narodzie mój jedyny, może niekoniecznie ukochany, ale na zawsze mi przypisany i w jakimś stopniu bliski! Kto do tej pory nie podczytywał felietonów Krzysztofa Vargi w „Dużym Formacie”, ten ma okazję nadrobić stratę. Tym bardziej, że wydana właśnie książka „Polska mistrzem Polski”, czyli zbiór felietonów Vargi, to świetna pozycja wydawnicza. 

W jednym tomie zebranych zostało 76 felietonów  z lat 2009-2012, które czytane jednym ciągiem stanowią znakomitą lekturę. Pełną humoru, ciętych ripost i błyskotliwych komentarzy. Tym ciekawszą, że z całokształtu wyłania się element, którego chyba autor nie przewidział. A mianowicie wyłania  się bohater pierwszoplanowy: Krzysztof Varga. Facet 44-letni, żarłoczny konsument dóbr kultury, niewstydzący się swoich fobii czytelniczo-filmowo-muzycznych. Facet o normalnym ego, niezarozumiały, nienadęty, ciut wybredny, ale właściwie to z niego taki facet z gatunku niegroźnych i łatwych do obsługi.  Wystarczy dać mu książkę w łapę, aby zamrugał rzęsami z radości, oczywiście musi być to książka dobra! Wystarczy dać mu film na dvd, aby odleciał, powiedzmy, na 2 godziny. Oczywiście musi to być dobry film! Wystarczy dać mu płytkę cd z muzyką, którą toleruje, aby radował się przez kilkanaście do kilkudziesięciu godzin, jak również i dłużej. Oczywiście muzyka nie może być tandetna i byle jaka, najlepiej coś Toma Waitsa! Jak sam przyznaje nie ma nic przeciwko kulturze popularnej, bo i w niej znajduje perełki. Nie mylić jednak z kulturą masową, której programowo nie trawi. (Ja zresztą też.) No więc, Krzysztof Varga, jako bohater swoich felietonów, tak jak napisałam, to całkiem przyjemny typ, niegroźny i łatwy w obsłudze. Wystarczy dopasować się do jego gustów, a komitywa gwarantowana.  A że jest inteligentny, oczytany, osłuchany, potrafi dostrzegać różnice między normalnością a głupotą, między pięknem a tandetą, to tylko na jego korzyść. Ma cięty język i nie leje przysłowiowej wody, bo na to ograniczenia formalne mu nie pozwalają. O czym pisze w swoich felietonach? Wiadomo, że o literaturze, muzyce i filmie. Ale nie tylko! Bo pisze przede wszystkim o nas, o Polakach, o naszych gustach, o naszych przywarach, o naszej gnuśności, o naszym krytykanctwie, o otaczaniu się kiczem wszelkiej maści, również o tym, co dzieje się w sferze politycznej. Choć akurat wycieczek w stronę polityki to ja nie lubię, programowo ich unikam, aby nie psuć sobie nastroju.

Jacy jesteśmy? Jaki obraz Polski wyłania się z felietonów Krzysztofa Vargi? Ano, powiem delikatnie, jest nie za ciekawie. „My myślimy raczej do tyłu, przeszłość jest naszym środowiskiem naturalnym.” To fakt! Dlaczego wciąż rozwodzimy  się nad przeszłością, gubiąc się w teraźniejszości? Kiedy ta martyrologiczna skaza zostanie usunięta z naszego krwioobiegu?  Szkoda gadać…  Jacy jeszcze jesteśmy, my Polacy?  Jesteśmy największymi wrogami samych siebie, bo największy antypolonizm można spotkać … w Polsce! Polacy nienawidzą Polski.  Nie ma rzeczy, z której bylibyśmy dumni i zadowoleni. Potrafimy wiecznie narzekać, krytykować i czekać, aż nam manna spadnie z nieba. Kultura leży u nas i kwiczy, dosłownie i w przenośni.  Bo naród domaga się iście gladiatorskich rozrywek w stylu pląsów i śpiewów na lodzie i w wodzie z udziałem pseudogwiazdek.  Varga odkrywa bolesną prawdę o polskiej literaturze. Wiecie, z czym zmaga się polska literatura? Z botoksem!  

„Coraz trudniej jest się czymś niewinnie zachwycić, coraz łatwiej jest się czymś znudzić.”

Trochę mi  ulżyło, gdy przeczytałam, że Varga nie oglądał cieszących się popularnością seriali telewizyjnych i nie miał o nich zielonego pojęcia. Ale ta ulga nie trwała długo, bo jednak niektóre oglądał poświęcając ciągiem kilkadziesiąt godzin na oglądanie kolejnych sezonów serialu X czy Y.  O swoim obłędzie mówi pięknie, to muszę mu przyznać! Ale zaraz, zaraz! Więc jestem jedyną, która nie oglądała „Doktora House’a”, „Dextera”, „Sześciu stóp pod ziemią”, „Rzymu” i „Lost-Zagubionych”?  Ja nawet  „Californication” nie oglądałam, no prócz jakiegoś jednego odcinka gdzieś u znajomych po angielsku. Normalnie załamka! Bo ja nie oglądałam ani jednego odcinka z wyżej wymienionych tasiemców. Aha, jak ładnie się teraz nazywa serie sezonami, to znaczy, że pojawiały się np. na wiosnę i w którym momencie kończy się jeden sezon, a zaczyna drugi?  No ignorantką jestem, bo nie mam pojęcia, ale dobrze mi z tym. Nie zaśmiecam mózgu zbędnymi ruchomymi obrazkami. (Owszem innymi nieco zaśmiecam). 

Zgadzam się z Krzysztofem Vargą absolutnie, że „książki  to fetysze, rzecz wiadoma, a ich czytanie, a jeszcze bardziej kolekcjonowanie to sprawa wielce intymna i podniecająca.” Przyznaję się bez bicia, że ja np. nie lubię pożyczać moich książek. Powód jest wiadomy. Niektórym się wydaje, że ja pożyczam na wieczne nieoddanie. To mnie normalnie w świecie drażni, że czasem muszę się upominać. Dlatego nie lubię pożyczać i już! Rogów też nie zaginam, mam stertę zakładek i karteczek samoprzylepnych ładnie zwanych sklerotkami. 

Zgadzam się również co do opinii na temat kontaktów z telewizorem, które w moim przypadku jednak w większości kończą się bolesną traumą, podniesionym ciśnieniem, wstrętem i mdłościami.  Relacje z telewizorem są w porządku jedynie wtedy, kiedy włączam dvd z filmem, na który mam ochotę. Choć, jak się tak zastanowię, czasem jak włączę TV i leci jakiś film z porządnym mordobiciem i strzelaniną i pościgami, to również czuję się dobrze. Ba! A jak w filmie występuje Steven Seagal to satysfakcja gwarantowana! Pałam do niego uczuciem niezidentyfikowanym, dalekim od miłości, a bliskim do podziwu oraz współczucia. Tyle się musi nagimnastykować, a ani jeden włos mu nie drgnie, wcale się nie spoci, żadnych obrażeń nie odniesie. Normalnie niewiarygodne! Ale to są nieliczne wyjątki. Telewizji nie oglądam, nie mam potrzeby wchodzenia z nią w bliższe relacje. Niech swoją misję niesie w inne rejony społeczeństwa. 

Rozbawił mnie pan Varga swoją sympatią do słowa paździerz. Szorstkie w wymowie, źle się kojarzy, a jednak jest tak na czasie!  A tym zdaniem rozbroił mnie całkowicie: „Produkcja paździerzy w sferze kultury i rozrywki przebija dziś z pewnością nawet produkcję paździerzy do meblościanek w najlepszych czasach PRL-u.”  Nic dodać, nic ująć! Święta racja!  Niezorientowanym, czym jest paździerz, polecam zajrzeć choćby do Wikipedii albo jakiegoś słownika. 

Muszę oddać honor autorowi i przyznać mu, że fantazję ma iście ułańską.  Kiedy wspomniał o chęci przerobienia klasyka „Nad Niemnem” Elizy Orzeszkowej, padłam trupem ze śmiechu. No bo jak tu się nie śmiać, kiedy ktoś chce z „Nad Niemnem” zrobić „powieść ze zboczonymi seksualnie kosmitami”. „Nie lepiej by było, żeby Bohatyrowicze to byli przybysze z obcej planety o niezaspokojonych potrzebach erotycznych?” Z pewnością „Nad Niemnem” w wersji po tuningu byłoby rozchwytywane przez czytającą młodzież. Nie nudziliby się podczas lektury i z nieskrywaną radochą omawialiby na lekcjach przygody Bohatyrowiczów. 

Zaszczepił mnie pan Varga sympatią do Mariusza Czubaja przytaczając pewne słowa, właściwie przytaczając Czubaja, który przytacza jakiegoś francuskiego filozofa. Ponieważ cytat byłby długi pozwolę sobie na dwa zdania: „Miłość do trupów jest typowo katolicka. Katolik jest nekrofilem, nekrolubem, woli nieboszczyków od żywych.”  Cóż… gdyby się zastanowić, to ta nekrofilia we współczesnej Polsce ma się całkiem nieźle,  jest się czego bać.

Dzięki Krzysztofowi Vardze wiem, że cierpię na silną jatrofobię, zupełnie tak jak on! Strach przed lekarzami i szpitalami ma u mnie wymiar horendalny, na samą myśl o tym czuję ból w każdym mięśniu. Spinam się i truchleję.  Ale z zainteresowaniem i szyderczą satysfakcją przeczytałam felieton z 16 grudnia 2010 roku.  Proszę sobie wyobrazić, że tuż przed świętami, chyba najbardziej komercyjnymi i dalekimi od żarliwej wiary, Krzysztof Varga uraczył czytelników „Dużego Formatu” treściami dotyczącymi śmierci! Oto wkrótce ma się narodzić Dzieciątko Jezus, a Varga pisze o książce pewnej patolożki o intrygującym tytule „Jak nie umrzeć. Opowieści patologa sądowego”. Niezła ironia Vargi! 

Oczywiście zgadzam się absolutnie z autorem felietonów zebranych w tej książce, że współczesne polskie komedie to dno. Ale ja nie mam na tyle odwagi, cierpliwości, samozaparcia i wrażliwości, aby je oglądać. Na szczęście nie muszę, bo gdybym musiała, to zapewne prędzej czy później doznałabym jakiegoś załamania nerwowego. Te gnioty omijam szerokim łukiem. Natomiast Varga ogląda je z uporem maniaka. Chodzi do kina na zidiociałe polskie komedia, czego mu szczerze współczuję. 

Podzielę się z wami ciekawym spostrzeżeniem pana Vargi. Otóż podobno czytelnictwo, a więc dziedzina życia i kultury bliska i mi, ma się rewelacyjnie w Czechach i we Francji. A oba kraje podobno to najbardziej zlaicyzowane państwa w Europie. Jaki wniosek z tego płynie? „Sprawa do przemyślenia między niedzielną mszą a wieczornym grillem.” 

Co ciekawe Krzysztof Varga dość często występuje z apelem do swoich czytelników. Prowodyr jeden! Żąda debat narodowych, żąda dyskusji, wzywa do powstań literackich i stawania w szranki z głupotą. Pod tym względem pan Varga okazał się idealistą, ja idealistką nie jestem, nie wierzę w narodowe powstania i debaty. Nie widzę potrzeby apelować, niech kultura będzie niszowa, niech naród się udusi w swoim kretyńskim sosie, w debilnej medialnej papce. Niech deser zwany kulturą zostanie pokarmem wybranych. 

Przypomniałam sobie o książce, o której kiedyś czytałam i którą bardzo chciałam kupić, ale której cena mnie mocno zniechęciła. Mowa o „Tysiącu polskich okładek”. Tak, tą rzecz chciałabym mieć. Zazdroszczę Vardze, że ją ma. Muszę też podziękować panu Krzysztofowi, że zmobilizował mnie do obejrzenia „Róży” Wojciecha Smarzowskiego. Jestem wręcz pewna, że będę na niej płakać. Oto dobre polskie kino, szczere i wzruszające.

Skoro już tak wyliczam, czym mnie Varga ujął, skoro dostrzegam tyle podobieństw w odczuwaniu kultury, to muszę się przyznać, że i ja też nierzadko patrząc na dzieła sztuki współczesnej zastygam w stuporze. Ale nie z zachwytu, ale z konsternacji. Patrzę i ni w ząb nie mogę zrozumieć po kiego diabła ktoś coś namalował/wyrzeźbił/skonstruował. Nie każde dzieło sztuki do mnie przemawia, nie z każdym chcę wchodzić w dialog. Są takie, które zostawiam innym do skonsumowania. 

Zauważyłam również z jak niesłychaną i namiętną chęcią Krzysztof Varga tworzy scenariusze filmowe. Ileż on wymyśla nowych historii do sfilmowania. Nawet Woody’emu Allenowi podpowiada scenariusz filmu, którego akcja mogłaby się rozgrywać w Warszawie. Zgadzam się jak najbardziej, że „1920 Bitwa Warszawska” to „wojenno-patriotyczny „Taniec z gwiazdami””.  Dawno tak żenującego filmu nie widziałam. Faktycznie ma rację Varga, że warto zainwestować w serial o naszych Piastach, to byłaby mocna rzecz! A jakże, wszak ma on gotowy scenariusz, który na pewno nie byłby narodową katastrofą, jaką jest wspomniany film Jerzego Hoffmana. 

Muszę napisać, państwo wybaczą, że jeszcze piszę, ale ja muszę to napisać.  Podziwiam Krzysztofa Vargę za to, że przeczytał wybitne dzieła Prezesa: „Raport o stanie Rzeczypospolitej” oraz „Polskę naszych marzeń”.  Chylę czoła, że to zrobił. To karkołomne zadanie, nie każdy by temu podołał. 

Ulubionym powiedzeniem naszego felietonisty jest hasło: „imperatyw kategoryczny”, zaraz obok już wspomnianego „paździerza”. Ech, ten imperatyw kategoryczny dopadł i mnie, bo chciałabym, aby każdy, kto przebrnął przez mój tekst, natychmiast sięgnął po książkę „Polska mistrzem Polski”. Varga jest bowiem fantastycznym felietonistą, zbiera kulturowe absurdy polskiej rzeczywistości i z szelmowską manierą o nich pisze. Przyznaję, że zdarzało mi się w „Dużym Formacie” czytać go, ale te felietony czyta się sto razy lepiej jednym ciągiem. Czyta się je lepiej niż niejedną powieść, której fabuła zaraz po lekturze wylatuje z głowy. No a tytuł zbioru, wiadomo cytat z „Jeża Jerzego”, to dla mnie najpiękniejsza fraza ostatnich lat!