"Czytanie jest nałogiem, który może zastąpić wszystkie inne nałogi lub czasami zamiast nich intensywniej pomaga wszystkim żyć, jest wyuzdaniem, nieszczęsną manią."

"Malina" Ingeborg Bachmann

piątek, 28 maja 2010

bursztyn + srebro = Margo



Ta biżuteria mnie zachwyca. To dzieło genialnych rąk Margo. Słów mi brakuje. Zobaczcie sami. Wyraz twarzy głupi, ale zdjęcie robiłam samowyzwalaczem. Pierścień i wisiorek (cóż za głupia nazwa) od dziś noszę z dumą. Margo tworzy przepiękną biżuterię. Polecam jej talent. Można kupić u niej takie cuda!

poniedziałek, 24 maja 2010

"Kanalia" - Paweł Pollak

Rzadko sięgam po kryminały, choć wcale nie uważam, by ta odmiana powieści nie była wartościowa. Kryminał zmusza człowieka do logicznego myślenia. Uwydatnia szczegóły, które tworzą fabułę. Nakazuje uważnie śledzić najdrobniejsze wątki. Rozwija wyobraźnię i spostrzegawczość. Nie jestem żadną znawczynią kryminałów i z reguły sięgam po nie wtedy, kiedy chcę się rozluźnić i skupić jedynie na opowiadanej fabule kryminalnej. Co nie oznacza, że podczas lektury kryminałów nie wyciągam wniosków, nie zastanawiam się nad światem przedstawionym, jego skomplikowaną naturą i charakterem bohaterów.

„Kanalia” Pawła Pollaka pozwoliła mi zweryfikować swoje nastawienie i oczekiwania wobec tej odmiany powieści. Jestem żądna ciekawych historii, dobrze skonstruowanej fabuły, która trzyma w napięciu, nie pozwala się nudzić, zaskakuje rozwiązaniem i do ostatnich stron budzi moją ciekawość. W przypadku „Kanalii” zauważyłam, jak ważną rolę spełnia dbałość o szczegóły, np. dbałość o szczegóły procedur, jakie stosuje policja w śledztwach dotyczących morderstw. Dbałość o rozwijanie wszystkich wątków jest równie ważna, jak dokładność w kreowaniu bohaterów powieści. Nadanie różnych rysów psychologicznych bohaterom czyni świat przedstawiony różnorodnym i ciekawym. W „Kanalii” mamy to wszystko. Mamy nieobliczalnego inspektora Markowskiego, mamy kobieciarza komisarza Miałana Senika i niedoświadczonego zawodowo aspiranta Lepkę. Mamy też trzy morderstwa: młodej kobiety lekkich obyczajów, narkomana i pani architekt. Mamy zagadkę do rozwiązania, kto zabił, jakie miał motywy i kto ostatecznie pozna prawdę. Każdy z policjantów jest inny, ich charaktery wydają się absolutnie różne. Każda z ofiar jest inna. Każdy wątek śledztwa ma znaczenie i prowadzi do rozwikłania tajemnicy trzech morderstw.

Fabuła, jak przystało na kryminał, stopniowo rozwija się i odkrywamy coraz ciekawsze wątki, by w końcu poznać prawdę. Język powieści jest soczysty, pełen cynicznego poczucia humoru i nieprzypadkowych nawiązań do rzeczywistości, jaką znamy z ostatnich lat. Pierwsza część „Kanalii” wydaje mi się najlepiej skonstruowana. Zaskakuje tempo prowadzonej narracji, które całkowicie pochłania uwagę czytelnika. Część druga przynosi rozwiązanie, które może zaskoczyć, choć w moim przypadku zaskoczenie nie było duże. Bo domyślałam się, że nie wszystko jest takie proste, jakby się wydawało. Część trzecia, najkrótsza, to zamknięcie opowieści. Stylem i refleksją odmienna od głównego wątku kryminalnego.

Czy „Kanalia” mi się podobała? I tak i nie. W sumie nie mam większych zastrzeżeń do powieści, ale ja, gdybym miała talent pisarski, nieco inaczej odkryłabym karty, by rozwiązanie zagadki nie było takie łatwe. Ale to nie ja napisałam książkę, nie mam też takich predyspozycji, ani wyobraźni, by pisać takie historie. Bo autor kryminałów musi mieć oprócz wyobraźni i dobrego warsztatu pisarskiego, umiejętność prowadzenia opowieści, a ja tego nie posiadam.

Nie podam żadnych faktów, ani nie streszczę ani odrobinę „Kanalii”, bo w przypadku powieści kryminalnych podawanie treści książki jest błędem. Nie chcę nikomu odbierać przyjemności lektury.

Powiem tylko tyle, że intrygowała mnie cały czas okładka książki; ta świetna rzeźba przedstawiona na okładce jest wielce wymowna. Budzi lekką grozę, przedstawia bezradność ofiary, którą ktoś związał. Pytanie kim jest kat? Dlaczego ofiara została związana? Czy przeżyje konfrontację z oprawcą?

Nie będę porównywać „Kanalii” do modnych ostatnio kryminałów rodem ze Szwecji, Rosji. Bo też i nie czytałam tychże. Na pewno mogę napisać, że lektura ta sprawiła mi frajdę. I myślę, że nie docenia się naszych polskich pisarzy, którzy w tej odmianie powieści, potrafią nieźle nawywijać. Jeśli ktoś lubi powieści kryminalne, dostrzeże w „Kanalii” duży potencjał. Jest akcja, jest tempo, ale jest też zaduma i refleksja, nad człowiekiem i tym, jak życie bywa przewrotne!

Książka, którą dostałam od autora, pojedzie do następnej czytelniczki, która ma większe rozeznanie w temacie kryminałów. Do Mary! Więc możemy się spodziewać kolejnej porcji wrażeń, jakie dostarcza "Kanalia".

A na deser dołączam jedną z prac Zdzisława Beksińskiego, która nawiązuje symboliką do "Kanalii", to moje subiektywne skojarzenie z okładką i z treścią książki.




czwartek, 20 maja 2010

"Szklany klosz" - Sylvia Plath

Są różne sposoby. Można się powiesić. Podciąć sobie żyły podczas gorącej kąpieli. Skoczyć z mostu w rwącą rzekę. Połknąć dużą ilość odpowiednich tabletek. Można też odkręcić gaz, uszczelnić drzwi i okna i oczekiwać na sen. Sylvia Plath ostatecznie, po wielu próbach, wybrała ten ostatni sposób. Esther Greenwood, bohaterka jej jedynej powieści, wybrała tabletki. Samobójstwo jest ostatecznością. Nie pochwalam ani nie potępiam osób o takich skłonnościach. Sama miałam w życiu takie chwile, kiedy było mi cholernie źle, ale nigdy nie zdecydowałabym się na takie zakończenie. Ucieczka nie jest żadnym rozwiązaniem. Praca nad sobą, odpowiedzialność za siebie, pokora wobec zastanego tu i teraz, to droga, którą powinno się iść.

Chyba w nienajlepszym momencie życia sięgnęłam po „Szklany klosz” Sylvii Plath, sama miewam stany depresyjne... Ale z drugiej strony, gdybym była w pełni szczęśliwa, nie zrozumiałabym tej książki. Nie odczytałabym właściwie tego dziwnego strumienia myśli, które Plath zamieniła w powieść. Niewątpliwie, by zrozumieć „Szklany klosz”, trzeba poznać historię życia samej autorki. Amerykańskiej poetki, pisarki, zaliczanej do grona tzw. poetów wyklętych. Kobiety niepogodzonej z życiem, które sama sobie w 1963 r. w końcu odebrała. Miała tylko 31 lat... Ja mam 33 i wydaje mi się, że doskonale rozumiem to, co czuła Esther Greenwood.

„Szklany klosz” to nie lektura dla poszukujących akcji, przygód, tempa. To książka, nad którą unosi się aura sennego, piekielnie upalnego letniego przedpołudnia, kiedy nikt nie ma ochoty wychodzić z chłodnych czterech ścian. Świat przedstawiony jest jakby za mgłą, gdzieś w dalszym planie smętnie się wyłania. Najważniejsza jest Esther Greenwood i jej myśli. Jej całkowicie naturalna niechęć do świata, pozbawiona sztucznych póz reakcja na otoczenie. Próba samobójcza poprzedzona rozważaniami, jaki sposób wybrać, by był skuteczny oraz pobyt w szpitalu psychiatrycznym. To bardzo ogólnikowe streszczenie „Szklanego klosza”. Ale akcja nie ma znaczenia. Znaczenie ma przesłanie.

Pomimo, że „Szklany klosz” Sylvii Plath został wydany w 1963 r. i odnosi się do realiów ówczesnych Stanów Zjednoczonych, to jest jak najbardziej aktualny w wymowie.

Jeśli czujesz się, jakbyś był pod szklanym kloszem, nie widzisz świata w jego naturalnych kolorach. Widzisz obraz rozmyty, pozbawiony ostrości. To wcale nie jest zły sen. To jest życie. Pytanie tylko, ile warte jest takie życie? Esther Greenwood chce się uwolnić spod tego klosza. Ale wcale nie jest to takie łatwe. Osoba mająca predyspozycje do chorób psychicznych, nadwrażliwa i nie zgadzająca się z rzeczywistością, ma cholernie trudną drogę do pokonania. Czasem wyjścia spod tego klosza nie ma...

Nie potrafię więcej napisać o tej książce. Zbyt mocno ją odczułam. Polecam ją szczególnie tym, którzy wadzą się z życiem, mają wrażenie, że tkwią w martwym punkcie i chcieliby się obudzić ze złego snu.

......................

Chcę podziękować Aeljot za fantastyczną zakładkę, jaką od niej dostałam. Piękny haft! Zdolna z niej kobieta. Ja mam dwie lewe ręce do takich robótek. A Chihiro obdarowała mnie płócienną torbą i płytą z muzyką Polly Scattergood. Przyznam, że „reklama” miasta na takich torbach bardzo mi się podoba. Kiedyś szukałam takich toreb/pamiątek z Bieszczadów. Ale nigdzie nie znalazłam. Widocznie nikt jeszcze nie wpadł na ten genialny pomysł. A Polly Scattergood ma wyjątkowy głos. Posłuchajcie sami.


sobota, 15 maja 2010

"Białe zęby" - Zadie Smith

Żyję w kraju, którego kultura jest słowiańska na wskroś, aczkolwiek podstawy tej kultury zostały zbudowane na bazie innych kultur. Przez wieki napływały do Polski różne tradycje i zwyczaje, które w mniejszym, lub większym stopniu zaaklimatyzowały się. Nawet dziś do naszej typowo słowiańskiej kultury wkraczają z coraz większym impetem czynniki kultur zachodnich. Jednakże nasza polska kultura nigdy nie była i nie będzie takim tyglem, jaki powstał na Wyspach Brytyjskich. Imigranci tworzący dzisiejszą kulturę brytyjską zróżnicowali i przewartościowali królujący przez wieki brytyjski porządek.

Czym jest kultura? To całokształt materialnego i duchowego dorobku ludzkości, a także ogół wartości, zasad i norm współżycia przyjętych przez daną zbiorowość. Kultura tworzy kanon myślenia, zachowania, percepcji rzeczywistości. Kształtujący kulturę ludzie są jednocześnie jej dawcami i odbiorcami. W przypadku zetknięcia się różnych kultur, nagromadzenia i wymieszania czynników kontrastujących, powstaje mieszanka wyjątkowo niespójna, niepoddająca się żadnej klasyfikacji. Ta mieszanka wielu kultur, która ma miejsce w krajach będących ziemią obiecaną wielu imigrantów, bywa fascynująca, ale jednocześnie przerażająca. Każda nowa wartość wprowadza zmiany. Każdy nowy zwyczaj, budzi niepokój, który z czasem może, ale nie musi zaniknąć. Wielokulturowość w danym społeczeństwie bywa ogniem zapalnym, przyczyną konfliktów, nie zawsze sprzyja rozwojowi społeczeństwa. W takich chwilach pojawiają się pytania o tolerancję, o akceptację, o umiejętność współżycia różnych narodowości, środowisk, grup. Pojawiają się też pytania o potrzebę trzymania się własnych korzeni, stanowiących jedną z ważniejszych wartości życia.

Taką mieszankę kultur sportretowała w „Białych zębach” Zadie Smith; udało jej się pokazać mieszkańców Londynu, wśród których imigranci stanowią znaczącą część społeczeństwa. Zaprezentowała próby przystosowania się imigrantów do życia w nowym świecie, ich rozterki, ich bolączki, ich niepogodzenie się z utratą własnych korzeni. Ale także próby asymilacji, akceptacji, otwarcia na to, co nowe. Stworzyła bohaterów, którzy paradoksalnie wśród obcej kultury, mogli odnaleźć i z szacunkiem pielęgnować własne korzenie. Oczywiście zostało to okupione wieloma zgrzytami, licznymi niepowodzeniami, wojowaniem z własną naturą i z naturą cywilizacji.

„Białe zęby” to powieść wyczerpująca wszelkie cechy tego gatunku literackiego. Wystarczy podać najprostszą definicję powieści, by zauważyć, że dzieło Zadie Smith, spełnia reguły rządzące tym gatunkiem. To proza pełna wyrazistych postaci. Z wielowątkową fabułą. Celowe braki chronologii fabuły nie stanowią przeszkody, by doskonale orientować się w świecie powieści. Narrator nienależący do świata przedstawionego dysponuje kompletną wiedzą na temat zdarzeń, bohaterów działa, zachowuje stały dystans w przedstawianiu fabuły. Buduje miarową akcję, pozostawiając miejsce na refleksje czytelnikowi. Nie narzuca się z własnym punktem widzenia. Pozwala odkrywać świat przedstawiony i samodzielnie wyciągać wnioski.
A refleksji towarzyszących lekturze „Białych zębów” jest mnóstwo. Tak, jaki i wniosków, jakie można wyciągnąć z tej rewelacyjnej powieści.

Zasadniczym miejscem akcji jest Londyn. Piszę zasadniczym, bo częste retrospekcje wprowadzają wiele innych miejsc, które miały, mają lub powinny mieć wpływ na życie bohaterów „Białych zębów”.

Czas akcji to okres pomiędzy 1974 a 1999 rokiem, aczkolwiek narrator przywołuje wiele wcześniejszych wydarzeń, aby czytelnik mógł sobie dokładniej wyobrazić i zrozumieć okoliczności następstw akcji . A jest to w tej powieści niezwykle ważne!

Bohaterami powieści pisarka uczyniła przedstawicieli trzech rodzin zamieszkujących Londyn:
- Jonesonów: Archibald (Anglik), jego czarnoskóra żona Clara (pochodząca z Jamajki) i ich córka Irie.
- Iqbalów: Samad i Alsana – emigranci z Bangladeszu oraz ich synowie bliźniacy Magid i Millat,
- Chalfenów: Marcus i Joyce (Anglicy, jednakże dopiero w trzecim pokoleniu) a także jeden z ich synów Joshua.

Każda z postaci została doskonale sportretowana. Każdą z postaci gryzie jakieś niespełnienie, lęk przed własną tożsamością. Każda jest rozdarta pod względem moralnym i duchowym, ale również pod względem społecznym. Imigranci chcą wyjść ze stworzonego im getta, jednocześnie sami się w nie coraz dalej zapędzają. A angielska tolerancja wobec odmienności bywa dwuwarstwowa i przysparza człowiekowi wyimaginowanych kompleksów. Izolowanie się od społeczeństwa nie zawsze dotyczy imigrantów. Okazuje się, że wśród białych jest spora grupa ludzi uciekających przez światem. Ta ucieczka przybiera różne formy, od fizycznych nałogów, poprzez zamknięcie się w czterech ścianach i religijne fanatyzmy, do absurdalnego poczucia wyższości i oddania się naukowych doświadczeniom.

Obok refleksji natury obyczajowo-społecznej Z. Smith zgrabnie przemyca również refleksje dotyczące natury ludzkiej. Zajmuje się problemem rozdzielenia, oddalania się od siebie osób bliskich. Istotny dla całej powieści jest też fakt istnienia przypadku, który rządzi życiem. Pojawia się nawet myśl, że gdyby wyeliminować przypadek, móc zaplanować wszytko od początku do końca, wtedy życie człowieka byłoby idealne. Bohaterowie „Białych zębów” są idealistami, ale czy są fantastami? Czy ich idee i marzenia nie mogą zrealizować się? Tak, jak asymilacja wydaje się pierwotnie ułomnym procesem, tak, jak w wędrówce do źródła pokonać trzeba mnóstwo przeszkód, tak też i pewne idee, mimo wszystko, są możliwe do zaistnienia. Problemem nie jest kłamstwo czy mała wiara, tylko niemoc dostrzeżenia własnej atrakcyjności, własnej wartości.

Nie można zapomnieć o rozważaniach nad religijnością i wpływem wiary na życie człowieka. W „Białych zębach” ścierają się ze sobą świadkowie Jehowy i muzułmanie. W opozycji do nich stoją zwolennicy teorii naukowych poświęcający się badaniom i eksperymentom.

Jeśli chodzi o warstwę stylistyczną, to „Białe zęby” wzbudzają tyle śmiechu, ile zadumy nad ułomnością ludzkich zachowań. Humor bywa gorzki, czasem wzbudza pobłażliwość, czasem zamienia się w ironię i szyderstwo. Śmiejemy się z zachowań bohaterów, którzy mogą wzbudzać naszą sympatię. Ale „Białe zęby” to przede wszystkim powieść ośmieszająca cywilizację zachodnią, jej wymagania, warunki, style życia.

Akcja powieści jest budowana stopniowo. Początkowe rozdziały przedstawiają kolejno bohaterów, ich życie i ich psychikę. Zgodnie z regułą akcja zaczyna się zawiązywać, łączyć poszczególne wątki i zamienia się z czasem w pędzący ciąg zdarzeń. Punkt kulminacyjny, który poprzedza mnóstwo mniej lub bardziej spodziewanych zdarzeń, zabiera wszystkich bohaterów w jedno miejsce, by tam przeznaczenie mogło się wypełnić. By wszystkie zbiegi okoliczności nareszcie się dopełniły.

Symbolika tytułowych białych zębów jest brutalna w swojej wymowie. Bo białe zęby mogą być przyczyną śmierci, a z drugiej strony są wyznacznikiem zamożności.

Długo czytałam tę prawie 500-stronicową powieść. Nie spieszyłam się, by dłużej móc rozmyślać nad losami Archiego, Samada, Millata, Irie, reszty ich rodzin oraz przyjaciół. Pisarka nie pozwalała mi się nudzić, choć zdarzały się wątki zbędne. Po lekturze z satysfakcją odłożyłam książkę i zadumałam się, by jeszcze raz prześledzić losy wszystkich trzech rodzin. I doszłam do wniosku, że „Białe zęby” to wielce realistyczna powieść. Każde opisane zdarzenie mogło się wydarzyć. I jestem pewna, że Zadie Smith wiele spośród wplecionych w powieść historii zasłyszała od bliskich, znajomych, rodziny. Nie chcę wierzyć, że to fikcja literacka. Dowodów na to nie muszę szukać, wystarczy spojrzeć na biografię samej pisarki. Więc skoro jej przypisuje się postać Irie, to czemu cała reszta barwnych bohaterów „Białych zębów” nie miałaby mieć swoich pierwowzorów? Może jeszcze gdzieś żyją Archibald i Samad ze swoimi młodszymi o ponad 20 lat żonami? Może Irie nie popełniła błędów swoich rodziców? Może Magid kontynuuje pracę nad Myszą Przyszłości? A Millat nie ma nic wspólnego z terrorystami?

środa, 12 maja 2010

***

Nie po drodze mi.
Do siebie dojść nie mogę.
Mam kilka map.
Może Witkacy potrafiłby z nich coś wyczytać?
Żaden szlak mi nie pasuje.
Północ wylądowała gdzieś z boku.
Ale morze i tak jest za górami.
Gdzie jest horyzont?
Czy idąc na zachód dojdę do słońca?

niedziela, 2 maja 2010

Sanok: Beksiński + Skansen

2 maja – Dzień Flagi Rzeczypospolitej Polskiej. A my z mężem, korzystając z ładnej pogody, ruszyliśmy na wycieczkę. Tym razem kierunek na południe: Sanok. W Sanoku odwiedziliśmy Muzeum Historyczne, w którym można podziwiać zbiory sztuki cerkiewnej. Ale mnie głównie Muzeum przyciąga inną stałą wystawą. To tu znajduje się największy zbiór dzieł Zdzisława Beksińskiego, jednego z moich ulubionych malarzy. Ponieważ zdjęć w muzeum nie robiłam, pokażę Wam obrazki znalezione w internecie. Oto moje ulubione dzieła mistrza Beksińskiego. W tej mrocznej, pesymistycznej i pełnej dziwnych tęsknot przestrzeni, jaką stworzył Beksiński, czuję się niesamowicie. Wy widzicie zdjęcia na ekranie monitora, ja dziś oglądałam obrazy „na żywo”. Obcowanie z nimi pobudza moje zmysły i sprawia, że przeżywam coś na kształt metafizycznego uniesienia. W tej estetyce czuję się doskonale. Przerażające i piękne. Budzące strach i zachwyt jednocześnie. Takie są obrazy Zdzisława Beksińskiego.






Takie widoki rozciągają się z zamkowego wzgórza (właśnie w zamku znajduje się Muzeum). W dole płynie sobie San.






Drugim miejscem w Sanoku, które należy obowiązkowo zwiedzić, jest Skansen – Park Etnograficzny. Odtworzono tutaj chaty wiejskie polsko-ukraińskiego pogranicza. Można podziwiać zabudowania różnych grup etnograficznych: Bojków, Łemków, Pogórzan i Dolinian. Spacerując po rozległym terenie parku podziwialiśmy wiejskie chaty kryte słomą, z misterną konstrukcją drewnianych kloców. Wokół chat stworzono ogródki otoczone prostymi płotami, nierzadko plecionymi z wikliny. W oczy rzucały się zielone łąki i miliony żółtych mleczy, jak również kwitnące drzewa owocowe tworzące urokliwy sielski nastrój. Były ule, były wiatraki, był młyn wodny. A i jedna cerkiew nas zachwyciła swoją urodą. Można sobie wyobrazić, że mieszkańcy tych gospodarstw opuścili je tylko na moment, że zaraz tu wrócą do codziennych czynności…












Jak widzicie pogoda nam dopisała. Dopiero w drodze powrotnej do Rzeszowa – około godziny 16, z nieba dosłownie lunęło. Wiosenny deszcz, to mało powiedziane. Niebo pociemniało i z nieba się wylało… I tak leje do chwili obecnej. Ale nam się udało spędzić kolejny miły dzień pełen wrażeń. I to jest najważniejsze.

sobota, 1 maja 2010

Storczykania

1 maja - międzynarodowe Święto Pracy. Co można robić w taki dzień? Dużo różnych rzeczy. Np. rano, koło godziny 10.00, kosić trawę wokół osiedlowego punktu bankowego. Tak, tak. Najpierw usłyszałam charakterystyczne dźwięki wydawane przez kosiarkę, a potem zobaczyłam z okien pracującego mężczyznę. Albo można razem z ekipą drogową naprawiać nasze polskie drogi. Panowie ubrani w pomarańczowe kamizelki pracowali wytrwale. A tych panów widzieliśmy w drodze do Łańcuta.
Co można jeszcze robić w taki dzień? Można, o ile jest pogoda, jak tysiące innych Polaków grillować. Ale nie! Ale nie! My dziś nie grillowaliśmy. My dziś wybraliśmy się na wycieczkę do Łańcuta, by w kompleksie Muzeum – Zamek w Łańcucie odwiedzić Storczykarn.
Zamiast misia w teczkę, zabraliśmy do samochodu moją mamę, która 3 maja ma urodziny, więc dostała od nas taki miły prezent. Zwiedziliśmy Storczykanię, Oranżerię i pospacerowaliśmy po zamkowym parku. Pogoda dopisała, słońce świeciło i było bardzo ciepło.
Storczyki są przepiękne. Tylu odmian jeszcze nie widziałam. Naziemne, rosnące na skałach (litofity) oraz nadrzewne (epifity). Można nacieszyć oko. Sami zobaczcie. Oprócz zdjęć storczyków pokażę Wam również piękne tulipany, jakie rosną w pobliżu samego Zamku. No i kilka rzeźb z zamkowego parku, które wydały mi się ciekawe.

Oto zamek w Łańcucie. To nie jest lustrzane odbicie. ;)



Oto storczyki:







A oto tulipany:




Oto rzeźby:




A na koniec mały bonus dla miłośników zwierząt wszelakich. Rybki pływały sobie w centrum Storczykarni. Żółw sennie tuptał w Oranżerii. A ten mały czarny z pomarańczowym dziubkiem ślicznie śpiewał przy zamkowej fosie.




Jeśli jutro pogoda dopisze następna wycieczka w planach. Tym razem na południe... Zamawiam zatem słońce na jutro!