"Czytanie jest nałogiem, który może zastąpić wszystkie inne nałogi lub czasami zamiast nich intensywniej pomaga wszystkim żyć, jest wyuzdaniem, nieszczęsną manią."

"Malina" Ingeborg Bachmann

środa, 31 grudnia 2008

Do siego roku!

Rok 2008 r. właśnie się kończy. Jaki był? Taki, jak poprzednie, ani dobry, ani zły. Nijaki. To znaczy, nie wydarzyło się nic szczególnego. Z moich założeń i planów, jak zwykle nic nie wyszło. Dlatego między innymi postanowiłam nie robić żadnych planów, żadnych założeń, kompletnie nic. Ma być od teraz całkowity spontan. W kwestii życiowej, czytelniczej, filmowej, obiadowej i mieszkaniowej. Żadnych stosików książek już nie będę pokazywać. Bo potem mam wyrzuty, że z planowanych lektur za wiele nie przeczytałam. (Choć liczba przeczytanych w tym roku książek, za wielka nie jest, to i tak ja jestem z siebie zadowolona). Żadnych zapisywań z notesie stron www, które chcę zobaczyć, bo potem i tak o tym zapominam. A jak w końcu zajrzę do notesu, to odechciewa mi się wpisywać ciągle www..., www..., www...
Rok 2008 się kończy i dobrze, bo nowy rok 2009, to nowe złudzenia, że może w końcu wydarzy się w moim życiu coś, co zmieni je diametralnie. Nie umiem się pozbyć tej naiwnej wiary, więc skoro ona tak mnie opętała, to niech sobie będzie.
Z czego jestem dumna? W 2008 r. udało mi się zaakceptować samą siebie. To chyba największa rzecz, jaką mogę się pochwalić. Samoakceptacja, jak to słowo dumnie brzmi.
Pod koniec tego roku odczuwam dziwne ukojenie, otępienie, zmęczenie, klapnięcie, wyprucie, zużycie, ogólnie stan zwany tumiwisizmem. Co ma być, to będzie. I tak życiem rządzi przypadek.
Wszyscy Moi Wirtualni Znajomi:
DO SIEGO ROKU!

„Ten, kto mrugnie, boi się śmierci” - Knud Romer

Ostatnią książką przeczytaną w 2008 r. jest „Ten, kto mrugnie, boi się śmierci” Knuda Romera. Historia pewnej rodziny, o której opowiada dorosły już narrator. Wspomnienia własnego dzieciństwa stanowią kanwę do snucia opowieści o różnych przodkach swoich rodziców: dziadkach, ciotkach, wujkach... I byłoby to mało ciekawe, gdyby nie fakt, że narrator pochodzi z mieszanej rodziny: niemiecko-duńskiej. Lata jego dzieciństwa przypadają na czas powojenny, kiedy dość żywe są wspomnienia wojny, a tolerancja wśród wrogich Niemcom Duńczyków nie gości. Sama historia chłopca, którego matka była Niemką, a ojciec Duńczykiem, nie byłaby ciekawa, gdyby nie wspomniane opowieści o swojej rodzinie. Bo najciekawsze jest właśnie wędrowanie we wspomnieniach od jednego do drugiego dziadka, od ciotek do wujków. Historie o życiu tych ludzi, o ich osobowościach, przeżyciach i bagażach doświadczeń mają oczywisty wpływ na tożsamość narratora. Tożsamość wciąż niepoukładaną i rozdwojoną. Miłość do matki jest okupiona bólem, ale przecież nie można mieć pretensji do matki, że urodziła się Niemką. Brak pewności siebie związana jest z kloszem, pod którym wychowywany był narrator. Rodzice i on, to obraz z dzieciństwa. Choć pozazdrościć można narratorowi, że tak dobrze poznał historie swoich dziadków, pradziadków. Sięgając do korzeni swojej rodziny, szukał swojej tożsamości narodowej. Według mnie nie znalazł jej. Ale czy koniecznie trzeba się w życiu określać? Czasem lepiej mieć świadomość bycia kimś wyjątkowym, a nie upchniętym w jakieś sztywne ramy.
Co jest warte zauważenia, to to, że historie o niemieckiej i duńskiej rodzinie tworzą ciekawe obrazki, nadające się do sfilmowania. Moja wyobraźnia pracowała, kiedy czytałam tą książkę. I nie zdziwiłabym się, gdyby tę historię ktoś kiedyś sfilmował.
Może książka nie rzuca na kolana, ale czyta się ją ciekawie.

niedziela, 28 grudnia 2008

filmowo

„Ścigani”
„Królowie ulicy”
„Był sobie chłopiec”
„Zawieście czerwone latarnie”
„Serce nie sługa”
„Balzac i Mała Chinka”
„Iris”
„Motyl i skafander”
„Elizabeth: Złoty wiek”
„Labirynt Fauna”

To wszystko obejrzałam przez ostatni tydzień. Ponieważ był to tydzień świąteczny, a telewizja polska, i ta publiczna i niepubliczna, jak co roku dała – za przeproszeniem – ... ciała, obejrzeliśmy z mężem zaległe, czekające na półce filmy oraz te pożyczone. Spora dawka filmów, różnych, choć chyba powinnam powiedzieć, że nie zbyt wysokich lotów. No, może z maleńkimi wyjątkami.


„Ścigani” i „Królowie ulicy” to totalne filmowe katastrofy. Za żadną cenę nie warte uwagi. Niby to nowości w wypożyczalni. Gdybym mogła zwracając filmy zostawić komentarz, ku przestrodze potencjalnych widzów, powiedziałabym, że to typowe amerykańskie gnioty. Na temat „Ściganych” nie napiszę ani jednego dobrego słowa, film wybrał mąż. Miał być lekkim „psychologicznym” filmem na wieczór z dużą ilością strzelaniny i szybkich akcji. No i podejrzewam, że pewnie mąż chciał patrzeć na Angelinę Jolie, to sobie popatrzył, z miną nietęgą. Bo film był przerażająco głupiutki. Wciąż dziwię się, po jaką cholerą wydaje się tyle pieniędzy na takie produkcje. Następny lekki film był jeszcze gorszy. A co mnie przeraziło? W „Królach ulicy” gra Keanu Reeves. Lubię go, naprawdę, mam do niego słabość. Ale w tym filmie zagrał beznadziejnie. Kompletnie nie potrafił się wczuć w graną przez siebie rolę. Grał sztywno, sztucznie i wyniośle, patrząc na jego grę miałam wrażenie, że to jakaś farsa.


Kolejny obejrzany film, to angielska komedia, na której dobrze się bawiłam. Bez większych oczekiwań, bo czego można sie podziewać po filmie, w którym gra Hugh Grant? "Był sobie chłopiec" oglądało się przyjemnie. Bo Hugh Grant jak zwykle gra niedojrzałego, bogatego snoba, którego życie pod wpływem pewnych niezbyt skomplikowanych uczuć i sytuacji ulegnie zmianie. Bo Hugh Grant jak zwykle gra uroczo i tym swoim niewinnym, obleśnym spojrzeniem rozbraja mnie. A film, pomimo że z niskiej półki, ma głębię, jest ciepłą opowieścią o ważnych sprawach.




Zawieście czerwone latarnie” już długo czekały na obejrzenie. Dziwny to film, z jednej strony ciekawy temat, miejsce i czas akcji filmu bardzo interesujący. Ale w pewnym momencie czułam znudzenie. Intrygi między czterema (właściwie trzema) żonami, walka o względy męża, egzotyka Chin początku zeszłego wieku - to mnie wciągnęło. Jednakże tempo filmu i oszczędność w obrazach trochę mnie denerwowały. Na pewno film zapamiętam, bo przez swój specyficzny klimat budzi nastrój i zadumę.


Komedia „Serce nie sługa” miała znowu być zapychaczem wolnego czasu. Ot, pośmialiśmy się trochę, a owszem, ale zakończenie filmu mnie rozczarowało. Amerykanie nie potrafią w oryginalny sposób zakończyć swoich filmów. Większość kończy się na tak zwane „jedno kopyto”. A scena, kiedy jeden psychoanalityk w związku z problemami ze swoim pacjentem trafia na kozetkę drugiego psychoanalityka to już dawno opatentowany przez Amerykanów motyw, mnie nieśmieszący. Ale no cóż, skoro tak ważną rolę w codziennym życiu Amerykanów odbywają sesyjki na kozetkach u swoich terapeutów, może to ich śmieszy.

Potem znowu przeniosłam się do Chin. Tym razem bynajmniej mogłam popatrzeć na piękne górzyste tereny, które dziś już są pod wodą. „Balzac i Mała Chinka podobał mi się. Może dlatego, że ta historia nie była kiczowata, ani hollywoodzko cukierkowata. A przecież to opowieść o młodości i miłości. W czasach reżimu komunistycznego reedukacja wrogów ludu w górskiej wsi może mieć dziwne i decydujące znaczenie na dalsze losy nie tylko reedukowanych. Balzac jako pisarz zakazany to symbol innego świata, do którego zatęskniła Krawcówna. Dla nas, Europejczyków, klasyka literatury światowej była i jest ogólnie znana oraz dostępna. W latach 70. XX wieku w Chinach za czytanie Balzaca można było zginąć. Jeden świat, różnica kilkudziesięciu lat, a literatura wciąż budzi emocje. Film bardzo ciepły i nostalgiczny, mający coś z naszej polskiej tęsknoty za wolnością za czasów walki o niepodległość.

Obejrzałam też „Iris” – opowieść o angielskiej pisarce Iris Murdoch dotkniętej na starość chorobą Alzhaimera. Piękna opowieść o cierpliwości, miłości i życiu z osobą o nieprzeciętnym wnętrzu. Nie chciałabym, aby mnie na starość spotkało to, co Iris Murdoch, to przerażająca choroba, człowiek staje się pustym, wyzbytym z wiedzy, wspomnień, doświadczeń stworzeniem, którym trzeba się opiekować. To bardzo smutne, że życie pomimo życia, staje się ciężarem, utrapieniem.




Po następnym filmie pomyślałam, że człowiek chory jest ostatnio często wykorzystywanym motywem w kinie. To trochę jak branie na litość, wykorzystywanie współczucia dla potrzeb czysto kapitalistycznych. Bo „Motyl i skafander” to kolejna opowieść o człowieku uwięzionym w schorowanym ciele. Wzbudzająca moją ciekawość, podziw i wywołująca u mnie znów rozterki natury moralnej. Podziwiam takich ludzi, którzy pomimo nieuleczalnej choroby mają wciąż wolę życia. Ale podziwiam też ludzi, którzy świadomie chcą odejść. „Motyl i skafander” był dobry, ale zdecydowanie lepszym był dla mnie film oglądany jakiś czas temu, a traktujący o tym samym. Mówię o świetnym „W stronę morza”.

Nadszedł potem czas na epicką opowieść. Lubię filmy kostiumowe, zrobione z rozmachem, oparte na prawdziwej historii. A kostiumy z epoki renesansu wprost uwielbiam. Zawsze wyobrażam sobie, jak ja wyglądałabym w takiej sukni, jaką np. nosiła królowa Elżbieta. Właśnie ona, bo obejrzałam „Elizabeth: Złoty wiek”. Film gatunkowo świetny, choć pod względem scenariusza mało ciekawy. Ale przecież nie można mieć pretensji do historii. Bo historię należy szanować. Cate Blanchett świetnie zagrała jej królewską mość, kobietę dumną, twardą, wyniosłą, ale i potrafiącą pokornie pogodzić się z losem.


Dziś zakończył się ten krótki maraton filmów, jaki sobie zafundowałam. Na koniec zostawiłam piękną baśń filmową „Labirynt Fauna”. To film alegoryczny, pełen poetyckiej wyobraźni. Klasyczny przykład ukazujący potęgę dziecięcej wyobraźni w czasach brutalnych i pełnych okrucieństwa. Mnie to chwyciło, moja wrażliwość została poruszona. Może jestem dużym dzieckiem i dlatego lubię oglądać takie magiczne historie, gdzie świat wyobraźni istnieje obok realnego. Sama czasem do takiego świata faunów uciekłabym.

Ostatnio u mnie bardziej filmowo, niż książkowo. Ale przyznam się, że czytam. Rozpoczęłam dwie książki i mam zamiar je skończyć, bo obie ciekawe. A to dobry znak.

poniedziałek, 15 grudnia 2008

"Kantata na cztery skrzydła"

Sobotni wieczór spędziłam w teatrze, byłam na świetnej sztuce pt. „Kantata na cztery skrzydła”. Od samego początku siedziałam zaciekawiona i chłonęłam teatralną atmosferę śledząc dokładnie to, co działo się na scenie.

Wpierw dokładnie zlustrowałam scenografię. Zauważyłam wiszące pod sufitem spięte pióra na metalowej konstrukcji, która jakby tworzyła kształt pokoju, pióra w trakcie sztuki zleciały na scenę. Na przeciwległych stronach metalowej konstrukcji zostały zamocowane skrzydła, które brały udział w sztuce. Pióra i skrzydła to akcesoria aniołów, wiadomo. Bo dwójka spośród trójki aktorów występujących w sztuce odgrywała rolę aniołów.

Ale sztuka wbrew pozorom wcale nie była jakimś świątecznym moralitetem, czy religijną opowieścią. Nie, nie było to przedstawienie sponsorowane przez kościół katolicki. Bynajmniej nie!

„Kantata na cztery skrzydła” to wspaniały spektakl dotykający problemów rozchwianej emocjonalnie młodej kobiety, która usiłuje popełnić samobójstwo. Nie udaje jej się to. A żeby było ciekawiej tą decyzją skłania swojego anioła stróża do pewnej intrygi. (A, że jest to intryga dowiadujemy się pod koniec sztuki). Bo wpierw anioł Amhiel pojawia się młodej, niedoszłej samobójczyni i usiłuje ją odwieźć od ponownej próby. Przekonuje ją na swój anielski sposób, stara się uzmysłowić, że jej śmierć nikomu i niczemu nie pomoże, a wręcz zaszkodzi równowadze wszechświata. Wykorzystuje przy tym swoje anielskie sztuczki (migotanie światła, grzmoty, które mają odzwierciedlać gniew niebios). Kobieta jest dość zawzięta, zaskoczona wizytą anioła wpierw niepewnie bada swojego gościa, ale z czasem przekonuje się do niego, raczy go nawet winem, które bardzo smakuje Amhielowi. Rodzi się między nimi specyficzna więź. Jednakże Amhielowi nie dość skutecznie udaje się przekonać kobietę do tego, że warto żyć. Pojawia się drugi anioł Beatiel zaniepokojony działaniami Amhiela. Amhiel jest starym aniołem, cierpliwym, ciepłym, a Beatiel to jego przeciwieństwo, młody, narwany i stanowczy. I oprócz humoru, jaki pojawia się w konfrontacji między kobietą i Amhielem, spora dawka humoru pojawia się także w scenach z udziałem dwójki skrzydlatych bohaterów.

Bo w zasadzie „Kantata na cztery skrzydła” jest sztuką komediową, jednakże z głębszym przesłaniem. Bo oprócz radości i uśmiechu powoduje w człowieku pewną zadumę nad życiem, nad istotą trwania na tym świecie: warto, czy nie warto. Wywołuje też refleksję nad człowieczeństwem w tej najczystszej postaci, gdzie umiejętność wybaczania i akceptowania siebie samego jest największą zaletą. Pojawienie się aniołów jest momentem zwrotnym w życiu młodej kobiety, która swoje życiowe porażki i cierpienia topi w alkoholu. To czego doświadcza przydałoby się każdemu z nas: Amhiel zamienia się z nią ciałem, aby mogła zobaczyć ten drugi świat. Przyznam, że ten zabieg teatralny wypadł całkiem ciekawie, choć wiadomo, że to trudna rzecz naśladować czyjś głos, mimikę, ruchy i sposób bycia.

A kiedy wydaje się aniołom, że wykorzystali wszelkie sposoby oddziaływania na naszą bohaterkę, postanawiają odegrać przed nią scenkę z piekielnym tłem (dosłownie), która w zasadzie stanowi jeden z ciekawszych i trudniejszych fragmentów sztuki. Jeśli chodzi o warstwę scenograficzną: pęka ściana i pojawiają się bramy piekieł, a nasza bohaterka dzielnie próbuje nie dopuścić do ich zamknięcia. Efekt sceniczny świetnie dopracowany.

Wyszłam z teatru będąc pod wrażeniem sztuki, a konkretnie świetnej gry aktorów no i podejścia do tematu bez zbędnego angażowania się w kościelną retorykę. Bo treść sztuki jest symboliczna, pełna komentarzy o kondycji ludzkiej natury. Dzięki humorowi te dość trudne tematy zostały tak podane widzowi, że nie sposób nie zrozumieć przesłania sztuki.
I nawet ja, osoba o dość sztywnym kręgosłupie moralnym odebrałam tą sztukę bardzo pozytywnie. Ja, dla której kościelna retoryka to nic innego, jak demagogia i sianie moralnego zamętu w głowach naiwnych, prostych ludzi, w „Kantacie na cztery skrzydła” nie dostrzegłam żadnego nachalnego nawracania, głoszenia słowa czy wskazywania właściwego sposobu na życie. „Kantata...” w sposób zabawny ale jednocześnie przenikający duszę widza subtelną refleksją, uzmysławia jak słabą jednostką jest człowiek i skłania do osobistych przemyśleń nad własnym zachowaniem.
Ja sztuką jestem zachwycona. Zastanawiałam się nawet czy nie wybrać się na nią po raz drugi.

A co ciekawe, autorem sztuki jest Robert Brutter. Wszystko wskazuje na to, że to ten sam pan, który popełnił scenariusz do „Rancza”.

Zdjęcia pochodzą ze strony teatru

środa, 10 grudnia 2008

i ♥ your blog



Nutta przyznała mi taką plakietkę. Miło mi. Długo myślałam i postanowiłam, że tylko o tym wspomnę. Nie będę nikogo wyróżniała, bo nie umiałabym i nie chciałabym tego robić. Wszystkich, których mam w zakładce: "czytam, lubię, szanuję..." czytam, lubię i szanuję. No to tyle mam do powiedzenia.

wtorek, 9 grudnia 2008

weekendowe oglądanie

Obejrzałam dwa filmy, nie chcę ich streszczać, ale zanotować swoje wrażenia.

„Scoop - Gorący temat” Woodego Allena. Jak Allen gra w swoich filmach, to już mi się podoba, a tym bardziej jak gra prestidigitatora. Jest jak zwykle neurotycznie przewrażliwiony i bezwarunkowo zabawny. Takiego go lubię. Kiedyś zastanawiałam się, czy wytrzymałabym, gdyby mi dane było przeżyć jeden dzień z Woodym Allenem. Jestem pewna w 100 %, że nie! Nie zniosłabym jego fobii, jego nadpobudliwości i objawów ADHD. Ale oglądać go w filmach uwielbiam. Na samo jego strzelanie oczami na wszystkie strony świata reaguję śmiechem. Film nie tak wyważony jak „Wszystko gra”, choć też akcja dzieje się w Londynie. Film nie tak zakręcony jak „Klątwa skorpiona”, choć element magii pojawia się; nie pod postacią hipnozy, ale zaświatów. Drwina ze śmierci jest pierwszorzędna. Scarlett Johansson znowu uwodzicielska, choć może trochę ciapowata. Ta komedia na pewno poprawia humor, pomimo, że jest – no będę szczera – taka sobie. Ja rzadko oglądam komedie, ale czasu poświęconego na oglądanie Allena nigdy nie pożałuję.

„Aż poleje się krew” . Trudno mi się określić, czy podobał się, czy nie. Bardzo wymowny w przesłaniu. Okrutnie prawdziwy. Daniel Day-Lewis genialnie zagrał rolę nafciarza, który bezlitośnie dąży do bogactwa, zatracając się w zachłanności i w samotności. Ale czegoś mi w filmie brakowało, może jakiegoś pozytywnego uczucia. Bo większość scen przesiąknięta była złymi emocjami. Nie dostrzegłam ani jednego pozytywnego elementu. Ale chyba na tym polega wartość tego filmu, że dotykał on tematu dość specyficznego. Opowiadał o krainie, w której nie ma miejsca na wdzięczność, braterską miłość i przyjacielskie relacje. Żądza pieniądza, po trupach do celu. Film nieco przydługawy, pod koniec czułam znudzenie i czekałam na jakieś sensowne zakończenie. No i zakończeniem byłam rozczarowana.

niedziela, 7 grudnia 2008

"Bieguni" - Olga Tokarczuk

Nie wciągnęła mnie tym razem Olga Tokarczuk w swój świat. Książka „Bieguni” okazała się dla mnie zbyt wydumana, abym miała chęci dotrwania do końca. Przeczytanych 185 stron z 450 stronicowej książki wystarczy mi całkowicie, aby wyrobić sobie swoje zdanie. Nie uważam bynajmniej, aby Tokarczuk się wysilała, próbowała imponować, czy też intelektualnie podniecać. Nie, ona ma taki styl bycia, życia i pisania. Mówi o filozoficznych i moralnych wymiarach naszej egzystencji, a że przy tym posługuje się całą masą odnośników do tradycji i kultury, to jej cecha charakteru, którą ma chyba wrodzoną i autentycznie naturalną. Temat „Biegunów” może i jest warty takich analiz, może i trzeba na istotę przemieszczania się/podróżowania spojrzeć, jako na odrębną dziedzinę psychologii. Ale mnie to zaczęło w pewnym momencie nudzić. Człowiek przemieszcza się we wszystkich poznanych wymiarach od narodzin do śmierci, to akurat teza nieulegająca żadnym wątpliwościom. Przemieszczanie się, podróżowanie, zmienianie miejsca bycia i życia, to nic innego jak efekty ludzkich decyzji. Towarzyszące przy tym zmiany w psychice człowieka, to też kompletnie naturalny proces. Każda zmiana powoduje inne zmiany. To efekt domina. A Tokarczuk tą istotą przemieszczania się/podróżowania/wędrowania jest tak zafascynowana, że próbuje tym czynnościom nadać metafizyczny wymiar. Nie przeczę, że taki wymiar często jest bardzo wyraźny. Ale zdecydowanie wolałabym przeczytać wymyśloną przez O. Tokarczuk fabułę z konkretnymi bohaterami, fabułę zbudowaną wokół interesującego autorkę zagadnienia podróżowania. Natomiast taką formą, jaką stworzyła, mnie osobiście nie zaciekawiła. Mam wrażenie, że „Bieguni” to jakby osobisty pamiętnik pisarki, próba zdefiniowania siebie samej, zanalizowania swojego życia, spojrzenia na siebie, jako na istotę uwarunkowaną potrzebą przemieszczania się. Stąd mnóstwo krótkich notatek, to z podróży, to zasłyszanych gdzieś przypadkowo historyjek, stąd mnóstwo anegdot, które tylko stanowią tło do głębszych refleksji autorki. „Bieguni” to taka skarbonka, do której Olga Tokarczuk wrzuciła spisywane przez swoje całe życie różne, mniej i bardziej ważne i ciekawe spostrzeżenia o człowieku i o jego potrzebie wędrowania. Pewnie jest to wartościowa lektura, to takie kompendium wiedzy o psychologii podróżowania. Ale mnie książka nie porwała w swoje treści.


Pewnie spadną na mnie gromy, jako to tak, że nie zrozumiałam przesłania książki? jak to tak, że nie doceniam wspaniałej pracy Tokarczuk? Ech, chyba wolę obecnie płycizny intelektualne, niż wspinanie się na te wydumane wyżyny.


Wśród tych stron, które przeczytałam znalazłam kilka ciekawych fragmentów, być może, że i w reszcie książki znalazłabym myśli warte uwagi. Ale naprawdę miałam już dość „Biegunów”, dlatego książkę postanowiłam zamknąć i zwrócić do biblioteki. Może kiedyś jeszcze do niej powrócę.

środa, 3 grudnia 2008

Nosowska/Osiecka


Dziś sama sobie sprawiłam prezent, chyba tak na Mikołaja. Kupiłam płytę mojej ukochanej artystki Katarzyny Nosowskiej z piosenkami Agnieszki Osieckiej. Słucham jej jak zaczarowana. Nieśmiertelne piosenki Agnieszki Osieckiej w wykonaniu Kasi Nosowskiej mają nowy, niesamowity wymiar. Płyta jest utrzymana w dość melancholijnym tonie, pełna smutku i zadumy. Nastrojowa i czarująca. Nosowska z tekstów Osieckiej wyciągnęła prawdziwą głębię, tę warstwę pełną niespokojnej miłości, tęsknoty, cierpienia, bolesnej prawdy życiowej o przemijaniu i ciągłym oczekiwaniu na lepsze jutro. To się czuje, to się słyszy. Żeby zaśpiewać teksty Agnieszki Osieckiej trzeba nie tylko mieć talent muzyczny. Trzeba otworzyć się i czuć drugiego człowieka, uzupełnić głosem te treści, które w tekstach zostały ukryte między wierszami. Bo Osiecka to poetka, która swoje życiowe doświadczenia potrafiła ukryć między wierszami. A Nosowska to artystka pierwszej klasy. W jej głosie jest ból, czasem żal do rzeczywistości, zawsze tęsknota. A muzyka? Nowe aranżacje muzyczne piosenek są dopełnieniem głosu Kasi. Muzyka jest mroczna, smutna, wiercąca dziurę w sercu. Dla mnie ta płyta to majstersztyk. Jest pełna wdzięku i w moim klimacie. Za ten przepiękny ładunek emocji, które Kasia włożyła w swój śpiew, należy jej się ukłon. Dziękuję Ci Kasiu za przepiękną płytę!

Znów włączę płytę, zapalę kadzidełko i zgaszę światło. Niech muzyka brzmi w mojej duszy. Może nawet łza się pojawi...
"Na całych jeziorach - ty,
o wszystkich dnia porach - ty.
W marchewce i w naci - ty,
od Mazur do Francji - ty.
Na co dzień, od święta - ty
i w leśnych zwierzętach - ty.
I w ziołach, i w grzybach, w nadziejach, że to chyba - ty.
We wróżbach i w kartach - ty.
Na serio i w żartach - ty.
W sezonie i potem, przed ptaków odlotem,
na wielka tęsknotę - ty,
zawsze - ty.
A w kącie kto stoi? - Ja.
Kto się niepokoi? - Ja.
W kuchennym lufciku - ja.
W paskudnym wierszyku - ja.
A rozum kto traci? - Ja.
Kto łzą się bławaci? - Ja.
I kto czeka z pieczenią mazurską jesienią? - Ja.
Zielono od marzeń - my.
Na kładce i w barze - my.
Do pary, nie w parze,
bezsenni żeglarze.
Na całych jeziorach - my.
Jednak - my."

niedziela, 30 listopada 2008

przegląd kina offowego

Większość ludzi wczoraj bawiła się na imprezach andrzejkowych. Dziś z pewnością boli ich głowa. A mnie dziś głowa nie boli, ponieważ wczoraj wieczorem byłam w teatrze. Bynajmniej nie na żadnym spektaklu.
W ramach pewnego Festiwalu wybraliśmy się z mężem na Przegląd kina offowego, który odbył się na Małej Scenie teatru w naszym mieście. Jako, że lubię kino niezależne, to spoza oficjalnego komercyjnego nurtu, chętnie chodzę na takie spotkania. A wczoraj: małe, kameralne miejsce, na widowni może w sumie dwadzieścia osób, wprowadzenie przez dyrektora teatru i świetne wstępy przed poszczególnymi filmami wygłaszane przez Mateusza Drobę. Mój rówieśnik, bo pamiętam go z równoległej klasy LO i tyle wiem. To, co utkwiło mi w pamięci to to, co mówił na temat kina offowego i ich twórców, amatorów, którzy tworzą filmy z potrzeby, pasji, a nie dla zysków. Amator – wiadomo: osoba, która zajmuje się czymś dla przyjemności, bez fachowego przygotowania. Filmy amatorskie, offowe, są więc dziełami, które już z założenia mają cieszyć ludzi, którzy nad nimi pracują. Mnie, jako potencjalnego widza cieszą ogromnie. Bo dotykają tematów często omijanych przez komercyjne kino. Bo traktują o rzeczach często niewygodnych, albo banalnie prostych. Bo są robione (m. in.) przez młodych ludzi i o młodych ludziach. Bo niosą pewien ładunek emocjonalny i metaforyczny, który nie jest przygotowany pod publikę. Są wśród filmów offowych perełki, ale są i – co tu dużo mówić – gnioty.
Obejrzałam wczoraj 5 filmów:
1. „Brat czeka na końcu drogi” w reżyserii Waldemara Grzesika, zrealizowany na podstawie opowiadania Marka Hłaski. Dość wiernie przedstawia tekst Hłaski. Podobało mi się. Ale pomimo przesłania wynikającego z treści opowiadania Hłaski, klimatu i nastrojowości, film jest dość suchy, nie czułam uderzenia zachwytu, nie czułam zainteresowania.
2. „Tworzywo” – niestety nie pamiętam nazwiska autora. Ale akurat tego nie żałują, bo niektóre dzieła, w ogóle nie powinny trafiać do szerszej publiczności, bo są kiepskie i nawet łatka filmu offowego nie przyczynia się do odbioru ich, jako czegoś ciekawego.
3. „Ballada o majtku bożym” – Karola Godka. Nieco symboliczna przypowieść o człowieku sięgająca do postaci biblijnych. Akurat mnie nie bardzo treść tego filmu odpowiada, ale ogólnie oglądało się przyjemnie.
4. „Stiudent 2” – Huberta Gotkowskiego. Niby zwykły amatorski film o młodym studencie (byłym już!), który zaczyna dzień od poszukiwania WKU, bo właśnie go wylali z Politechniki i dostał bilet do wojska, lecz zamiast trafić do celu, przeżywa kolejny, pełen wrażeń dzień z kumplem, piwem i pewnym zielem... powodującym umiarkowane zaburzenia percepcji, euforię oraz poczucie głębokiego relaksu. Dzięki ogromnej dawce humoru, ironii i autentycznej „urodzie” grających w filmie postaci film ogląda się jak pierwszorzędną komedią. Jestem pod wrażeniem.
5. No i na koniec obejrzeliśmy pewien film z nieoczekiwanymi niespodziankami. Tytuł „Pod podszewką snów” (mam nadzieję, że dobrze pamiętam tytuł) autorstwa wyżej przez mnie wspomnianego Mateusza Droby, który przygotował wczorajszy pokaz i go prowadził. To coś na kształt reportażu, albo dokumentu. Treść bardzo mnie interesująca: autor filmował zlot ludzi mających doświadczenia z podróżami astralnymi, czyli podróżowaniem poza ciałem (OBE - ang. out of body experience) oraz świadomym śnieniem. Kolejni uczestnicy tego zlotu opowiadali o swoich doświadczeniach, często brakowało im słów, lub w bardzo nieudolny sposób próbowali opowiedzieć co im się przydarzyło. Sądzę, że w tej materii słowa często są ograniczone i pewnych treści nienazywalnych nie da się w nie ubrać. Jednakże czułam ich emocje, jak opowiadali o swoich doświadczeniach związanych z podróżowaniem poza ciałem. Temat w ogóle jest dla mnie ciekawy, bo sama nie doświadczyłam nigdy kontrolowanych snów, ani tym bardziej opuszczania ciała, ale nie wątpię i nie neguję takich zdarzeń. Lubię o tym czytać, słuchać i oglądać. Chciałabym na własnej skórze kiedyś coś takiego przeżyć.

W trakcie projekcji tego filmu miały miejsce dwie niespodzianki, dość przykre. Przed filmem autor uprzedził, że jest on nieco długi (30 kilka minut to dużo??), jeśli widownia będzie chciała przerwać seans należy tupać w podłogę. I owszem, siedzący za mną starszy pan zaczął tupać w podłogę. Włączono światło i dyskusja: przerywamy czy oglądamy dalej. Ja byłam za kontynuacją projekcji, co zresztą głośno wyraziłam proponując uczciwe głosowanie, ręka do góry, kto za, kto przeciw. Również za był jeden z mężczyzn siedzących przede mną i głośno domagał się kontynuacji. Chyba jednak kilku starszym panom siedzącym w rzędzie za mną treść filmu na tyle nie odpowiadała, albo obawiali się, że są w mniejszości, albo byli już tak głodni, że postanowili opuścić widownię i udać się na posiłek, a była już godzina 23. (To, że bynajmniej jeden z tych panów, siedzący dokładnie za mną, był głodny, miałam okazję słyszeć! Tak, słyszeć, bo odgłosy wydobywające się z jego brzucha były, mówiąc wprost, burczeniem!) No i dobrze, że opuścili salę, bo mogliśmy obejrzeć ten film do końca. Ale zdarzyła się druga niespodzianka. W pewnej chwili dyrektor teatru poprosił o przerwanie projekcji i światło. I zwrócił uwagę pewnej trójce siedzącej kilka rzędów przede mną, którzy od samego początku tego spotkania raczyli się winem, że są – jakby nie było w teatrze – i albo opuszczą teatr, albo przestaną pić. Zdziwiłam się nie samym faktem reakcji dyrektora, tylko tym, że tak późno zareagował. Ja od początku spotkania widziałam unoszoną raz po raz do góry butelkę wina. Może jestem nie dość wyrozumiała, nie dość tolerancyjna, ale przecież to nie była impreza zamknięta, podczas której można oglądać filmy i trunkować. Dobrze Pan zrobił, Panie dyrektorze!
Pewnie ze względu na to, a także fakt, że było już przed północą, po obejrzeniu do końca piątego filmu, zakończyło się to spotkanie.

W sumie gdyby była lepsza frekwencja i gdyby nie przerywano ostatniego filmu dwukrotnie to, to – górnolotnie nazwane Przeglądem, spotkanie, byłoby bardzo udane. A tak mimo wszystko czuję pewien niesmak. Choć cieszę się, że znów kilka filmów offowych miałam okazję zobaczyć.

czwartek, 27 listopada 2008

Alfabet filmowy

Pewien Paweł wskazał mnie do kontynuacji filmowej zabawy. Należy podać ulubione filmy na każdą z liter alfabetu. A kino lubię, i stare, i nowe. Jako, że chcę mieć polskie tytuły filmów, bo i polskie filmy lubię, wyłamuję się z obowiązujących zasad. Podaję tytuły filmów, a także seriali (to też chyba wyłamanie się), które lubię, ubóstwiam i w ogóle. To strasznie trudne wybrać tylko 1 film na daną literę. Nie umiałam w przypadku paru liter wybrać, dlatego zostawiam wszystkie. No to czytajcie, co lubię. Chyba powinnam również pozostawiać trzykropki, które oznaczałyby filmy jeszcze przeze mnie nieobejrzane. Boję się, że o wielu filmach zapomniałam. No trudno.
A – „American Beauty”, „Adwokat diabła”, serial „Allo, allo”,
B – „Babel”,
C – „Człowiek z blizną”, „Cztery pokoje”,
D – „Dym”, „Dzień świra”(PL), „Dziecko Rosemary”,
E – „Elling”,
F – „Frida”,
G – „Gothika”,
H – „Hero”,
I – „Idioci”,
J – „Jackie Brown”,
K – „Klątwa skorpiona”, „Kill Bill” (1,2),
L – „Lot nad kukułczym gniazdem”,
Ł – „Łagodna”(PL),
M – „Matrix” (1,2,3), „Miasto grzechu” („Sin City”), serial „Miasteczko Twin Peaks”,
N – „Nóż w wodzie” (PL),
O – „Obcy” (wszystkie części), „Otwórz oczy”,
P – „Przyczajony tygrys, ukryty smok”, „Pętla”(PL), „Porozmawiaj z nią”, „Pulp Fiction”, „Przełamując fale”,
R – „Requiem dla snu”,
S – „Siekierezada”(PL), „Śniadanie u Tiffany’ego”,
T – „Tańczący z wilkami”, „Trainspotting”,
U – „Urodzeni mordercy”,
V – „Volver”, "Vengo",
W – „Wstręt”,
X – a przyznam się: kiedyś uwielbiałam serial „Z archiwum X”,
Y - ?
Z – „Zelig”.
Tym razem będę okrutna i rzucę wyzwanie 5 osobom (takie ponoć zasady), choć mogę oberwać za to (posypią się na mnie wirtualne gromy). A więc do roboty:
Chihiro, Chiara, La_Polaquita, Kemotalamot i Zosik.
Od Was zależy, czy napiszecie tytuły filmów po angielsku, czy po polsku.

środa, 26 listopada 2008

Parker

Zaglądam często na blog Babeczki, gdzie można znaleźć mnóstwo ciekawych rozwiązań dotyczących wystroju wnętrz, nowoczesnych i nie tylko pomysłów designerskich, a także różnych form sztuki użytkowej. To na blogu Babeczki przeczytałam o konkursie dla internautów organizowanym przez firmę Barlinek. Oczywiście udział w konkursie wzięłam. Spłodziłam niezły utwór pseudoliteracki wychwalający zalety deski barlineckiej. Utworem chwalić się nie będę, aczkolwiek rzeknę, że nie lada to był wyczyn wymyślić 35 powodów dlaczego deska barlinecka jest lepsza od innych desek: deski do prasowania, deski klozetowej czy snowboardowej. No, ale mnie nie straszne poetyzowanie, więc wymyśliłam te powody. No i w konkursie wygrałam! Szkoda, że nie nagrodę główną - IPOD’a. (Chyba napiszę list do św. Mikołaja.) Wygrałam długopis Parkera + zestaw gadżetów firmowych (m. in. kalendarz na przyszły rok, na pewno się przyda). Długopis piękny i wielce elegancki. Aż chce mi się znów pisać. Więc może porzucę klawiaturę na rzecz tradycyjnego pisania?
.......................................................................................................................................
Zostałam zaproszona do kolejnej blogowej zabawy przez pewnego Pawła. Postaram się oczywiście na zaproszenie odpowiedzieć.
.......................................................................................................................................
Od kilkunastu dni nie idzie mi w ogóle czytanie, książki czekają, napoczęte, ale przechodzę obok nich obojętnie. Nie mam weny na czytanie. Bywa i tak. Kiedyś wróci na pewno.

środa, 19 listopada 2008

Blog

Zaproszenie od Chihiro przyjęłam, a zatem postaram się ustosunkować do poniższych pytań.

1.Czy to pierwszy blog?
2.Jak długo go prowadzisz?
3.Dlaczego zaczęłaś?
4.Co ci blog daje i czym dla ciebie jest?

1. To jest mój pierwszy blog. I chyba jedyny, ostatni, na zawsze.

2. Zaczęłam pisać w styczniu 2008 roku. Blog nie ma jeszcze nawet roku. Jestem więc młodą i niedoświadczoną blogerką. Aczkolwiek już robię postępy i dojrzewam na Waszych oczach.

3. Dlaczego zaczęłam? Po części z wielkiej chęci posiadania swojego miejsca w sieci. Po części z wolnego czasu (m. in. w pracy, mam nadzieję, że nigdy nikt z mojej pracy tych słów nie przeczyta). A po części z możliwości dzielenia się swoimi przemyśleniami z Wami.

4. To mój skrawek wirtualnej przestrzeni. Na początku chciałam zrobić z bloga coś na kształt pamiętnika, w którym mogłabym zapisać to wszystko, co w życiu przeżyłam, przeżywam i być może kiedyś przeżyję. Ale stchórzyłam. Moje wspomnienia niech zostaną wspomnieniami. Moje tajemnice niech zostaną we mnie. Liczne życiowe perypetie postanowiłam zatrzymać dla siebie. I pomimo, że mogłam tu być anonimowa, nie odkrywać się ostatecznie, postanowiłam jednak nie wyrzucać w przestrzeń tego, co noszę w sobie. To zbyt osobiste. Może kiedyś stworzę coś innego. Napiszę książkę, w której wykorzystam siebie samą, aby poznęcać się nad swoją wrażliwością. Blog początki miał skromne. Nie do końca wiedziałam jak pisać, co pisać. Sądziłam, że nie znajdę czytelników. A dziś wiem i cieszę się bardzo, że są tacy, którzy mnie odwiedzają. Z czasem pisanie bloga stało się dla mnie nałogiem. Przyjemnym uzależnieniem. Daje mi możliwość wyrazić swoje zdanie na tematy mnie interesujące. A ponieważ mam zbuntowaną naturę, piszę bez skrępowania o tym, co mnie razi, co mnie denerwuje, co mnie cieszy, co robi na mnie wrażenie, no i co mnie kształtuje. Bo to, o czym piszę, czyli przeczytane książki, obejrzane filmy, ale i czasem różne wydarzenia, to moje dojrzewanie, moje odkrywanie siebie. W pewnym momencie życia zdałam sobie sprawę, że zatrzymałam się, czułam olbrzymi niedosyt. Czegoś mi w życiu brakowało, za czymś tęskniłam. Ugrzęzłam w swoich dołach, nie rozwijałam się, stałam się zrzędliwą babą poszukującą jakiegoś sensu i celu. Sama czułam, że przestaję być atrakcyjną dla siebie i dla otoczenia. Mój blog stał się odskocznią od codzienności. Zaczęłam poznawać inne osoby piszące, wielu z Was polubiłam i regularnie odwiedzam. Choć nie zawsze zostawiam komentarze, mam potrzebę zaglądać na inne blogi. Ten wirtualny świat i wirtualni znajomi stali się mi bliscy. Może dlatego, że w swoim otoczeniu brakuje mi ludzi myślących, ludzi ciekawych życia, ludzi podejmujących rozmowy na ciekawe tematy krążące wokół szeroko pojętej kultury, literatury, sztuki, filmu, muzyki i całej masy innych pokrewnych dziedzin. Blog dał mi możliwość – brzydko mówiąc – spuścić z siebie powietrze, które gromadziło się i gromadziło i nie miało drogi upustu. Na co dzień, uwierzcie mi, że z niewieloma osobami mam możliwość pogadać na ciekawe tematy. Dowiedzieć się czegoś o świecie. Zaprezentować swój często odmienny światopogląd i sposób na życie. Większość ludzi zatrzymała się w swoim rozwoju na etapie szkoły średniej, zamotała się w codzienności: dom, praca, dzieci... Przykro mi to stwierdzać, ale nasze społeczeństwo prezentuje marny poziom intelektualny. Są wyjątki, oczywiście! W rzeczywistości często nie wyrażam swojego zdania, nie chcę wychodzić na dziwaczkę, choć często i tak wychodzę. Wolę nie odzywać się, bo z góry wiem, że nie zostanę zrozumiana. A z tolerancją bywa różnie. Dlatego blog daje mi tą możliwość. Czasem chciałabym coś wykrzyczeć, pokazać, że można żyć inaczej, niesztampowo, omijając schematy. Pisząc tutaj nie kieruję się tym, co należy powiedzieć, tylko tym, co ja czuję, co myślę. Świat za oknem często wydaje mi się strasznie ponury, nudny i bezpłciowy. Mijani na ulicy ludzie mają puste oczy, biorą udział w coraz straszniejszej rywalizacji, pogoni za pieniądzem, zapominając przy tym, co w stanowi wartość tego życia. Nie umieją rozmawiać, nie umieją dostrzegać w życiu czegoś więcej ponad tą prozę, w której utkwili. A ja potrzebuję czegoś więcej. Bo chcę się rozwijać, chcę kształtować swój gust, smak. Często czerpię z popkultury, ale tylko to, co mnie naprawdę zaintryguje i zaciekawi. A że gust mam dość specyficzny, to tylko czyni mnie – zabrzmi to dość wyniośle i zarozumiale – kimś wystającym z szeregu. Tak też się czasem czuję.... Blog mnie kształtuje, zastanawiam się nad sobą samą. To chyba dobrze. Staram się nie popadać w pułapki pychy, dlatego nie lubię słów pochwały. Lepiej mnie skarcić za coś, to mnie motywuje.
Na koniec tego długiego monologu powiem dość infantylnie: bardzo się cieszę, że piszę bloga. Mam nadzieję, że nie zabraknie mi chęci, że nadal będę myśleć i męczyć Was swoimi refleksjami.

Acha, powtórzę to, co napisałam przy poprzednim łańcuszku. Niech każdy, kto do mnie zajrzy, nie zmęczy się moim tekstem i dotrwa do tego zdania, poczuje się wirtualnie przez mnie zaproszony do udziału. Oczywiście niech połechce moją próżność wspominając, że ja go zaprosiłam.

niedziela, 16 listopada 2008

"To nie jest kraj dla starych ludzi"


Wiedziałam, że ten film mi się spodoba. Z kilku powodów:
1. Reżyseria: Joel i Ethan Coen – ich “Fargo” jest znakomite,
2. Scenariusz oparty na podstawie powieści Cormaca McCarthy'ego,
3. Znakomita obsada aktorska:
- uwielbiany przeze mnie ostatnio Javier Bardem, w roli mordercy – psychopaty,
- Tommy Lee Jones – w roli lekko zdziadziałego szeryfa,
- Josh Brolin – polubiłam go za występ w „Grindhouse: Planet Terror” Roberta Rodrigueza,
- jest w małej rólce i Woody Harrelson.

Film, o jakim dziś chcę napisać parę słów to „To nie jest kraj dla starych ludzi”. Znakomity i mroczny, trzymający w napięciu, nieprzewidywalny w zwrotach akcji. Przyznam się, że lubię takie kino „psychologiczne”, gdzie krew leje się strumieniami. Aczkolwiek nigdy nie oglądałam, i nie mam zamiaru oglądać wszystkich gniotów amerykańskich z Arnoldem, Sylwestrem, Brucem, czy innych super samców wojujących w imię dobra. Filmy „psychologiczne”, które oglądam, muszą mieć pewien smak i klimat, ciekawą fabułę i niekoniecznie być hitami kinowymi. No i nie za każdym mordobiciem przepadam. Do dziś pamiętam dwa filmy, dość krwawe, z Alem Pacino w roli głównej: „Życie Carlita” i „Człowiek z blizną”, które są niesamowite. Jak widać, nie jestem kobietą oglądającą melodramaty i romanse. Wolę zdecydowanie kino akcji, także dramaty i obyczajowe, ale te muszą mnie poruszyć naprawdę ciekawym tematem.

A „To nie jest kraj dla starych ludzi” to zdecydowanie kino męskie. Odstające całokształtem od typowych filmów akcji. Choć fabuła jest dość prosta i nieskomplikowana, film robi wrażenie.
Jeden facet znajduje na pustyni walizkę pełną dolarów, oczywiście wcześniej natyka się na miejsce zbrodni, trupy i samochód załadowany narkotykami. Walizka oznacza wcześniejszą emeryturę, bierze ją ze sobą. I tu zaczyna się jego koszmar. Jest poszukiwanym i śledzony przez pewnego psychopatę, działającego, a jakże, na zlecenie, by odzyskać pieniądze. Ofiara i kat. Bell (Josh Brolin) i Chigurh (Javier Bardem). Prędzej czy później któryś z nich zginie. Ale sama wędrówka Chigurha i uciekającego z walizką Bella jest podróżą przez piekło, naznaczoną wieloma przypadkowymi trupami. Chigurh jest perfekcjonistą, brutalny i pozbawiony emocji, z jego postawy bije spokój i opanowanie. Bell pomimo sprytu popełnia błąd.

Film jest przemyślany, zaskakujący, bez zbędnych dłużyzn. Wydawałoby się, że to thriller, ale tak naprawdę jest to wciągający dramat ukazujący pustkę i zanik tych wartości, z których Ameryka była kiedyś taka dumna. Świat się starzeje, co wcale na dobre mu nie wychodzi. Ludzie są pozbawieni uczuć, wrażliwości. Łatwo znaleźć klucz do samego tytułu.
Jest też w filmie oprócz sporej dawki adrenaliny i humor podawany z klasą. Zresztą niektóre dialogi to perełki.
Napisanie, że to świetny fim, to mało. Bo to kawał naprawdę dobrego kina.
Acha, a jak mi ktoś powie, że Javier Bardem w tej fryzurze wygląda idiotycznie, to się nie zgodzę. Jest jak zwykle uroczy.

sobota, 15 listopada 2008

100 post


No i co? No i 100 post. A zatem nie będzie o przeczytanej książce, ani o obejrzanym filmie. Będzie o mnie. Kto mnie odwiedza zdążył już poznać mój specyficzny gust, mój niewybaczalny tupet i wybuchowy temperament. Jestem jednostką ludzką o dość skomplikowanej naturze. Pełna przeciwieństw, które kotłują się we mnie, raz unosząc mnie na wyżyny, raz spychając w ciemne i głębokie zaułki mojej duszy.

Jaka jestem? Nieobliczalna. Bezczelna. Ignorancka. Czasem stronnicza. Desperacko poszukująca sensu. Jestem lwicą broniącą swojego terytorium. Jak trzeba pomaluję pazurki na czerwono, bo „rewolucja ma czerwone paznokcie”. Ale i bywam łagodna jak baranek. Ciepła i czuła. Serdeczna i skora do pomocy. Mam dwoistą naturę. Co tylko przyprawia o palpitacje serca moich bliskich. Drżyjcie przede mną nikczemne potwory chowające się na dnie mojej duszy. Nie dam się. Chcę to życie jakoś przeżyć. Chcę doświadczać, chcę poznawać, chcę kosztować. Choć czasami chowam się przed światem, bo mnie przytłacza, bo się pcha z buciorami w mój świat.

Jeść nie lubię, ale kilogramów z wiekiem przybywa. Są dni, kiedy na okrągło słucham mojej ulubionej muzyki. Są dni, kiedy książki pożeram zachłannie. Są dni, kiedy bywam kokietką, stroję się i ku uciesze męża zamieniam się w dziewczynkę paradującą przed lustrem. W końcu dusza romantyczna ze mnie. Marcowa rybka.


Swoją prywatną samotność polubiłam, przyzwyczaiłam się, choć gdybym mogła podczas pełni zawyć do księżyca, pewnie zrobiłabym to. Dziki zew natury się we mnie odzywa. Zresztą podczas pełni spać nie mogę.


Tolerancyjna bywam, choć z pewnymi ludzkimi przypadkami wolę nie mieć nic do czynienia. Szanuję drugiego człowieka, o ile nie narzuca mi swoich światopoglądów, nie zmusza do przejścia na swoją stronę, nie nawraca i nie pustoszy moich wyobrażeń o świecie.


Kocham na zabój. Ku własnemu zatraceniu.


100% kobietą nie jestem. Nie lubię kuchni, gotuję, bo trzeba coś jeść. Nie lubię sprzątać. Nie lubię zmieniać pościeli, bo wpadam w pułapki poszewek. Nie gadam o pieluchach i przepisach kuchennych. Jak wezmę młotek, bo przybić gwoździa, pół ściany się sypie.


Spotkań rodzinnych unikam. Tańczyć nie lubię, choć taniec mam we krwi, tylko ta krew nie zawsze do nóg dopływa.


Pomimo zawziętej natury stosuję kompromis w celach leczniczych.


Ludzi się boję, jestem ostrożna i czasem zasadnicza. Jak kogoś polubię i zaufam, to daję z siebie wszystko.


Włosy farbuję od czasów liceum. Burgund, mahoń, kasztan, ostatnio czekoladowe brązy. Najlepiej wyglądam w długich, dlatego rzadko obcinam.


Oczy mam małe, zielone. Podkreślam je mocnymi cieniami, żeby zyskać na pewności siebie.
Wzrok zepsułam nastolatką będąc czytanymi po nocach książkami. Soczewki kontaktowe i okulary to moja codzienność.


Jestem wysoką kobietą, dlatego zdecydowana większość butów w mojej szafce ma niskie obcasy.
Spódnice lubię nosić, bo mąż mnie woli w spódnicy. Czego się nie polubi dla męża!


Kolory garderoby zdecydowanie ciemne, no czarne. Bo wyszczuplają. Choć mąż narzeka, że ciągle jak na pogrzeb chodzę.


Gram w szachy. Z dziką satysfakcją daję mata mężowi.


Śpiewam w domu, kiedy słyszę znaną i lubianą piosenkę. Fałszowaniem się nie przejmuję. A co mi tam!


Jestem smarkatą smarkulą. Bo alergia mnie męczy. Szczególnie rano budzę męża salwą kichania.


Staram się jak umiem, by być dobrym człowiekiem. Choć czasem los bywa przekorny.


Pracę magisterską obroniłam na czwórkę. Zaskoczę Was tematem pracy: „Program literacki rokoka w wierszach i poematach Józefa Szymanowskiego”. Nieźle prawda?


Uwielbiam malarstwo Salvadora Dali, Caspara Davida Friedricha i Witkacego. Jaka szkoda, że sama malować nie potrafię.
Do dziś żałuję, że nie studiowałam historii sztuki. Została mi pasja.


Uwielbiam muzykę skrzypiec. Jaka szkoda, że nigdy nie nauczyłam się na nich grać.


Mój gust muzyczny to zdecydowanie rock i blues w różnych odcieniach.


O książkach nie powiem nic. Przeczytałam w życiu tony książek. Jest masa takich, które zrobiły na mnie wrażenie.


Mało ludzi mnie lubi. Bo nie owijam w bawełnę. Bo mówię prawdę, a przecież często prawda bywa bolesna. Nie znoszę fałszu i obłudy.


Lubię zimę. No nich już nadejdzie.


Lubię podróże, choć mam naturę panikarza. Lubię góry, zielone Bieszczady. Nad morzem byłam lata temu.

Chciałabym skoczyć na spadochronie.


Chciałabym być niewidzialna. Czasami.
..............................................................................................
Chihiro mnie zaprosiła do pewnego łańcuszka. Więc w kolejnym poście postaram się zaspokoić ciekawość kilku osób.

poniedziałek, 10 listopada 2008

"Elegia"


Zastanawiam się jak wyrazić swoje wrażenia po obejrzeniu „Elegii” w reżyserii Isabel Coixet. Dziwny to film. Zupełnie niepotrzebnie reklamowany, jako ekranizacja znanej i kontrowersyjnej powieści Philipa Rotha „Konające Zwierzę”. Bo ja żadnej kontrowersji nie zauważyłam. Ale może to rzecz gustu i pruderii. Związki między kobietą i mężczyzną, w których jest spora różnica wieku zupełnie mnie nie szokują, tym bardziej nie nazwałabym ich kontrowersyjnymi. Ale może chodziło o kontrowersję związaną z fascynacją seksualną, jakiej doświadcza dojrzały, starszy mężczyzna wobec pięknej młodej studentki? To też nic nowego. Jak świat światem takie pożądanie jest dość powszechne i chyba normalne.
Filmu nie można nazwać rewelacyjnym, nie jest obrazem oryginalnym ani też nie zasługuje na aż takie zainteresowanie, jakie się wokół niego zrobiło. Ale cóż znaczy komercja i reklama! Pewnie nie wzbudzałby takiego zainteresowania, gdyby nie para aktorska: Penelopa Cruz i Ben Kingsley. Jakby nie było świetni aktorzy, lubiani i cenieni. Jednakże w tym filmie wypadli dość blado, ale to chyba nie ich wina, ale wina scenariusza i tematu filmu. Bo sztuką jest zrobić naprawdę świetny film o miłości.

„Elegia” ma dość prostą fabułę. Znany krytyk teatralny, wkładający literaturę na uniwersytecie poznaje piękną Kubankę Consuelę. Jest oszołomiony jej urodą fizyczną, pożąda jej, staje się zazdrosny i zaborczy. Jednakże to nie jest miłość, bynajmniej na początku ich znajomości. To związek oparty na namiętności i pożądaniu seksualnym. Ona zaczyna traktować ten związek poważnie. Nie boi się różnicy wieku. On całe życie uciekający przed miłością, wpada w jej sidła. Fascynacja erotyczna przeradza się w miłość, której ten dojrzały mężczyzna nie potrafi sprostać. Boi się różnicy wieku, boi się litości, boi się prawdziwego życia. Rani Consuelę nie pojawiając się na ważnym dla niej spotkaniu rodzinnym. Dopiero, gdy ona znika z jego życia, uzmysławia sobie, kim dla niego ona była. Życie bez niej stanie się dla niego cierpieniem. Spotkają się ponownie po kilku latach w dość przykrym momencie, oboje czując, że nie tak powinien potoczyć się ich wspólny los. Czy będzie za późno na naprawienie błędów? To pozostaje niedopowiedziane. Można sobie zadać pytanie, czy ich miłość miałaby szanse na przetrwanie?

Film pozostawia pewien niesmak. Zbyt dużo w nim tkliwych scen rodem z harlequina. Zbyt częste sceny erotyczne są pozbawione smaku. Choć widok nagiej Penelopy Cruz pewnie nie jednego przyciągnie do kina. Ale przecież nie to powinno być magnesem. Historia opowiedziana została płytko, nawet kilka scen mających pewną głębię i refleksję nie wyciąga filmu na wyżyny.
Nie umiem dokładnie powiedzieć, czy film mi się podobał. Długo się nad tym zastanawiałam. W momentach refleksyjnych pojawiało się zbyt dużo płytkich treści.

A już do pasji doprowadzała mnie reakcja widowni w kinie, która śmiała się, kompletnie nie czując głębi. Nie wspomnę o widzach, którzy przyszli do kina najeść się popcornu, szeleszcząc przy tym niemiłosiernie lub napić się napojów gazowanych, bo co chwilę słyszałam znamienne syczenie odkręcanej butelki. Polacy do kina nie chodzą na filmy!

Nie wiem, jaka jest książka Philipa Rotha. Nie czytałam jej i pewnie nie przeczytam. A film? Film warto obejrzeć, by się przekonać, że na reklamowane filmy do kina nie warto chodzić. Lepiej poczekać, aż dvd zostanie dołączone do jakiejś babskiej gazetki. Przynajmniej w domu nie miałabym do czynienia z popcornem i colą...

sobota, 8 listopada 2008

"Złodziej i psy" - Nadżib Mahfuz

Czym jest nienawiść, opętanie pychą i żądzą krwi? Człowiek boi się tych pojęć, stara się żyć tak, aby nigdy nie stać się uosobieniem tego, co złe. A jeśli człowiek staje się taki? A jeśli wbrew rozsądkowi podąża tą zgubną ścieżką, to co mu pozostaje? Zastanawiam się nad tym i nie potrafię pojąć, dlaczego nienawiść, pycha i żądza zemsty są tak bardzo ludzkie. To istnieje w naturze ludzkiej i ma takie samo prawdopodobieństwo wystąpienia, jak szlachetność i uczciwość. A jakim ciężarem i bólem dla człowieka opętanego złem musi być życie.

Staram się nie czynić zła, staram się żyć uczciwie, wolę spalić za sobą mosty, niż być pochłonięta żądzą zemsty. Boję się zemsty, boję się złej strony swojej natury, dlatego każdego dnia staram się żyć tak, by osiągać spokój. Ten upragniony spokój duszy.
Zemsta jest okrutnym ciosem zadanym duszy człowieka nią ogarniętego. Czy potępiać człowieka mściwego i czyniącego zło? Jasne! Ale i współczuć mu, że nie miał dość sił, by z pokorą przyjąć swój los.

Tak sobie dziś rozmyślałam nad potwornością uczucia zemsty.

„Nienawiść przybiera czasem postać obsesyjną: chęć zemsty jest tak silna, iż osoba nią zawładnięta nie jest w stanie przestać o niej myśleć; wówczas nienawiść jest głównym motywem jej działań i bardzo silnym bodźcem wpływającym na percepcję rzeczywistości.”
(wikipedia)

Nie przypadkowo o tym piszę. Takie refleksje mnie naszły, bo właśnie jestem po lekturze książki „Złodziej i psy” egipskiego pisarza Nadżiba Mahfuza, laureata literackiej Nagrody Nobla z 1988 r.

To smutna książka. Studium ludzkiej bezradności w obliczu opętania żądzą zemsty i nienawiści. To kilka dni z życia Saida Mahrana, który po kilkuletnim więzieniu wychodzi na wolność. Wychodzi na wolność by stać się więźniem samego siebie. Ogarnięty chęcią zemsty na niewiernej żonie Nabawijji, jej obecnym mężu Alliaszu oraz dawnym znajomym Raufie Ulwanie, popada w obłęd. Samotność i desperacja zniszczą Saida Mahrana. Wszystko to dzieje się w Kairze w połowie zeszłego wieku. Miejsce akcji jest przesiąknięte klimatem arabskiej kultury, a fakt, że większość zdarzeń dzieje się nocą dodaje temu jeszcze bardziej przygnębiający charakter. I ta ciemność wcale nie jest sprzymierzeńcem tytułowego złodzieja Saida. Ciemność jedynie wzmaga uczucie samotności. Samotność popycha do nienawiści. Nienawiść wiedzie do zemsty.

Nadżib Mahfuz nie szafuje niepotrzebnie słowami, nie buduje napięcia, ani grozy. Tworzy wspaniały portret człowieka opętanego uczuciem zemsty. Złodzieja, mordercy. Ale także człowieka nieszczęśliwego, niepotrafiącego żyć inaczej. To smutna książka o naturze człowieka. Daje do myślenia i nie pozostawia obojętnym.

poniedziałek, 3 listopada 2008

„Zdesperowane kobiety postępują desperacko” - Halina Pawlowska

Chyba musiałam sięgnąć po tak lekką książkę, by sobie uzmysłowić, że szkoda na takie lektury czasu. Mówię o książce czeskiej pisarki Haliny Pawlowskiej, o jakże wymownym tytule „Zdesperowane kobiety postępują desperacko”. Tytuł mi się podobał i choć od samego początku domyślałam się, z jakim typem powieści mam do czynienia, postanowiłam ją przeczytać. Całe szczęście, że wystarczyło jedno pochmurne przedpołudnie, aby rozpocząć i zakończyć tę lekturę. Bo powiem wprost, to kolejna lekka powiastka dla kobiet, wielbicielek Bridget Jones i Katarzyny Grocholi. A ja do takich kobiet nie należę. Bo co my tu mamy? Dobiegająca czterdziestki kobieta, właśnie po rozwodzie, szuka następcę na małżonka. I tak jak tytuł wskazuje jest zdesperowana, w każdym potencjalnym mężczyźnie pokłada swoje nadzieje. W recenzjach tej książki napisali, że to błyskotliwa powieść. Powiedzmy... Że pełna humoru. Powiedzmy... Nie! nie powiedzmy. Bo temat jest tak wyświechtany i po tysiąckroć wałkowany, że żadne, nie wiem jak oryginalne, perypetie takich bohaterek literackich, nie są śmieszne, ani błyskotliwe, ani poprawiające nastrój. Naprawdę. Co z tego, że książkę czytało się szybko, lekko i przyjemnie. Ja żadnego humoru nie odczułam. Po prostu pochłonęłam, bez większych uprzedzeń i oczekiwań lekką powiastkę. Pewnie tak szybko, jak ją przeczytałam, o niej zapomnę. Jeśli ktoś mi jeszcze powie, że to tak zwany „czeski film” to się oburzę. Bo tak zwany „czeski film” ma pewną głębię, ma charakter i niepowtarzalny styl. A ta książka jest miałka i nijaka. Słodka jak różowa landrynka.

Zdegustowana zastanawiam się, czy razem z nią nie odnieść od razu, nawet nie czytając, innej książki, pewnie gatunkowo podobnej „Mężczyzny idealnego” Michala Viewegha. Jak na razie wiem jedno, że zdecydowanie ten rodzaj literatury (sic!) do mnie nie przemawia. Chyba wolę coś głębszego, nawet na poprawę nastroju.

sobota, 1 listopada 2008

"Imię w ciemności" - Renata Šerelyté


Nie podobało mi się „Imię w ciemności” młodej, litewskiej pisarki Renaty Šerelyté. Nie zrobiło żadnego wrażenia, a nawet pozostawiło lekki niesmak. Bo zupełnie nie potrafię się ustosunkować do tej książki. Wydawca na okładce napisał, że czytelnik odnajdzie tu „ulubione we współczesnej prozie wątki kryminalne (martwa piękna siedemnastolatka w hotelowej wannie)”. Ale „Imię w ciemności” nie jest kryminałem! To, że autorka swoją bohaterkę, a zarazem narratorkę, czyni trzydziestoparoletnią panią komisarz prowadzącą (niby) śledztwa w prowincjonalnym miasteczku, nie może bynajmniej być powodem, aby zachęcać czytelnika słowami wydawcy, które wyżej przytoczyłam. Bo to gwałt na prawdzie.


„Imię w ciemności” to poetycki pamiętnik bardzo wrażliwej kobiety, niepotrafiącej odnaleźć się w życiu. To poetycka podróż pani komisarz w przeszłość, w liczne wspomnienia, krążące wokół młodzieńczej miłości do tajemniczego nauczyciela muzyki, wokół dzieciństwa, w którym zmarła jej matka. Narratorka jest kobietą niespełnioną, ale pokorną wobec losu. Swój smutek topi w alkoholu, zmagając się ze zmorami, duchami i wizjami pojawiającymi się po jego spożyciu. Nie ma rodziny, nie ma przyjaciół, jedynym domownikiem, towarzyszką jej życia jest kotka o imieniu Jin-Jang. A jej praca, prowincjonalnej detektyw (w sumie jej stanowisko nie jest jasno w książce nazwane), to raczej szpital dla wariatów, niż posterunek policji. Bo alkoholowe wizje, duchy przeszłości są częstszym tematem książki, niż jakiekolwiek śledztwa. A jak już pojawi się jakaś sprawa, to boki zrywać, jest dziwna i niepoważna. Nawet ta okładkowa śmierć siedemnastolatki w hotelowej wannie nie ma żadnego konkretnego kryminalnego tła. Bardziej służy do pokazania zmagań z rzeczywistością głównej bohaterki. A zakończenie książki to już kompletny sen wariata.
To, co w książce rzuca się w oczy, to specyficzny klimat, poetycki charakter snutej opowieści. Metafory, porównania, refleksyjność towarzyszą opowieści niemal na każdej stronie. Momentami przytłaczają swym ciężarem, powodują pojawienie się pytania: o co tej pisarce chodziło? Zabieg poetyzowania w powieści w tym przypadku nie wpłynął na jakość tej książki. Za dużo alkoholowych wizji, za dużo metafor. To proza, a nie poezja! No ale, Renata Serelyte to też poetka i pracuje jako kierownik literacki wileńskiego teatru. Dlatego próbuję zrozumieć jej zamysł.
Kto lubi „Dziady” Mickiewicza, „Mistrza i Małgorzatę” Bułhakowa i „Moskwę - Pietuszki” Jerofiejewa powinien być z lektury zadowolony. Nie pytajcie mnie, dlaczego i skąd takie skojarzenia ...

Znalazłam kilka zdań, które zasługują na zapamiętanie:

„Współczesny Kościół, wyrzekając się mocy mistycznych, oddał je wiedźmom i czarodziejom, a ci wykorzystali błogosławioną ludzką niewiedzę.”

„Im więcej życia wypełnia ciało, tym mniej miejsca zostaje dla śmierci.”

„Wygląda na to, że nas osoby samotne, połączą tego wieczora więzi mocnych trunków, nierzadko trwalsze od międzyludzkich.”

No i próbka samooceny pani detektyw:

W jaki sposób ja, dzikuska, mogłam zajmować takie odpowiedzialne stanowisko?... Wszak praca w policji wymaga klarownej przeszłości, stabilizacji socjalnej i zdrowego kodu genetycznego. A ja nie mam nic, pochodzę z niedźwiedziego barłogu, z kryjówki złych karzełków. Z czasem odkrywam w sobie coraz więcej okropnych wad (celullitis i łupież się nie liczą, to raczej zalety niż wady, tylko zupełna idiotka może przejmować się zmianami na skórze ud, bo przecież najbardziej nieuchronne zmiany zachodzą na dalekich i nieznanych kontyngentach – w półkulach mózgowych).”

PS. Wszystkich, którzy za mną tęsknili, witam i informuję, że chyba wróciłam do świata żywych.

wtorek, 21 października 2008

Zwyczaje czytelnicze

He. Jestem odludkiem. Mało kto mnie lubi. Jestem złośnicą. Mówię, co myślę, bez ogródek, bez owijania w bawełnę, bez lania wody, czasem bezczelnie, zawsze zgodnie z prawdą i własnym sumieniem. Jestem wymagającą konstrukcją psychiczną, którą trzeba długo do czegoś namawiać. Pogrymaszę, ponarzekam, a potem i tak się godzę. Taka ze mnie niedoskonała jednostka ludzka. Konsekwencja to dla mnie jakaś abstrakcja.
Zjadłam na obiad upieczone przez męża udko z kurczaka, całkiem smaczne. Zapaliłam kadzidełko, bo jego zapach mnie pozytywnie nastraja, spuściłam żaluzje i zasiadłam przed komputerem. Jestem sama do późnego wieczora. Mąż wróci, jak już pewnie będę spać. Ale do rzeczy.

Kalarepa mnie zaprosiła. Skoro ktoś o mnie pomyślał i mnie zaprasza do udziału w tej zabawie, no to nie odmówię. Choć rzadko biorę udział w takich zabawach. Dla zasady, że ja chadzam własnymi drogami, odmawiam i z boku się przyglądam. Tym razem uznałam, że przecież to nawet fajne. No więc:

1. O jakiej porze dnia czytasz najchętniej?
Różnie z tym bywa, czasem w dzień, częściej wieczorem, przeważnie (czytaj: prawie codziennie) w łóżku przed snem. Książka jest dla mnie środkiem nasennym, o ile nie mam skołatanych nerwów, bo wtedy nic nie pomaga zasnąć.

2. Gdzie czytasz?
W domu. Zdecydowanie w domu. Do pracy mam 10 minut na piechotę, więc nie mam możliwości czytać w autobusach. W dzień na fotelu w pozycji skrajnie rozwalonej, tzn. w poprzek fotela z nogami opartymi na poduchach na kanapie. Wieczorem leżąc w łóżku. W lecie czytałam wygrzewając kości na kocyku na słoneczku to na basenie, to na rekreacyjnej działce („baryłkach”) mojej matki. W podróży – nie mam okazji.

3. Jeśli czytasz (na leżąco) w łóżku, to czytasz najchętniej na plecach czy na brzuchu?
Co raz częściej czytam leżąc na brzuchu, bo pani doktor mi tak zaleciła w związku z moimi problemami z kręgosłupem i bólami pleców. Ale złe nawyki są nadal, bo czytam także leżąc na plecach z głową opartą o jaśka.

4. Jaki rodzaj książek czytasz najchętniej?
Zdecydowanie literatura współczesna. Polska i obca. Obyczajowa, kryminalna, zaangażowana. Różnoraka, choć nie lubię ani książek podróżniczych, ani biograficznych, ani historycznych. Mam dość klasyków (przez studia). I do literatury typowo kobiecej zupełnie mnie nie ciągnie. Romansidłom mówię nie. Poradnikom życiowym mówię nie. Książkom kucharskim mówię nie. Acha, i żadnych horrorów nie czytam. Brrr....

5. Jaką książkę ostatnio kupiłaś?
„Norwegian Wood” Haruki Murakamiego i „Dzienniki Gwiazdowe” Stanisława Lema.

6. Co czytałaś ostatnio?
„Piąte dziecko” Doris Lessing

7. Co czytasz aktualnie?
„Imię w ciemności” Renata Šerelyté

8. Używasz zakładek czy zaginasz ośle rogi? Jeśli używasz zakładek, to jakie one są?
Tylko zakładki. Papierowe, bo takie lubię. Zakładka powinna wystawać z książki, żebym cieszyła oko, ile już przeczytałam, lub ile mi do końca zostało. Choć nie zawsze tak jest; ostatnio maltretuję zakładki - prezent sprzed roku od TVP Kultury. Jak ja lubię te ich potworki...

9. Co sądzisz o książkach do słuchania?
Nigdy mi się nie zdarzyło słuchać, nie licząc czytanych w Trójce. Jakoś wolę osobisty kontakt wzrokowy z książką. Może dlatego, że jak słucham, to mam zbyt podzielną uwagę i pochłaniam wzrokiem masę innych rzeczy, a to nie sprzyja skupieniu się na tym, czego się słucha.

10. Co sądzisz o ebookach?
Nie skorzystałam i nie skorzystam. Wolę papier od monitora. Nie ma o czym gadać, jestem tradycyjną czytelniczką, mającą przyjemność z czytania jedynie papierowych książek.
...
Ech. Nawet nie bolało. Ale! Ale, ja nikogo nie wyznaczę. Niech każdy, kto do mnie zajrzy i poświęci już swój drogocenny czas na czytanie moich przydługawych wywodów, poczuje się zaproszony i na wstępie swojej notki napisze, że ja go telepatycznie zaprosiłam.

poniedziałek, 20 października 2008

stosik na jesień


Uzbierało mi się książek. Różnych. Z bibliotek i własnych. Mam nadzieję, że większość przypadnie mi do gustu. Od dołu:


1. „Sprzysiężenie Osłów” John Kennedy Toole (pożyczyłam z ciekawości),
2. „Podróże z Herodotem” Ryszard Kapuściński,
3. „Zdesperowane kobiety postępują desperacko” Halina Pawlowska (spodobał mi się tytuł),
4. „Mężczyzna idealny” Michal Viewegh (tytuł obiecujący, bo w rzeczywistości takowy chyba nie istnieje),
5. „Złodziej i psy” Nadżib Mahfuz (chcę poznać noblistę z 1988 r.),
6. „Bieguni” Olga Tokarczuk (najwyższy czas sięgnąć znów po Tokarczuk, pożyczyłam książkę jakiś tydzień przed przyznaniem jej nagrody Nike, miałam nosa),
7. „Czas Czerwonych Gór” Petra Hůlová,
8. „Norwegian Wood” Haruki Murakami (jeden z ostatnich zakupów książkowych, nasz wielki Murakami, cieszę się, to mało powiedziane),
9. „Morderstwo w Madingley Grange” Caroline Graham (prezent od miłego znajomego),
10. „Dzienniki Gwiazdowe” Stanisław Lem (skusiła mnie nowa kolekcja Gazety, a Lema cenię bardzo za „Solaris”).

Oprócz stosiku pod ręką wciąż leżą :

„Natchnieni Bieszczadem. Antologia poezji” – książkę otrzymał mój mąż od znajomego wydawcy, ciekawie wydana, z licznymi fotkami malarstwa i rzeźby związanej z Bieszczadami.

„Czysta anarchia” Woodego Allena – wstyd się przyznać, ale po kilku przeczytanych opowiadaniach mistrza Allena książkę odłożyłam, unikałam, ale jeszcze robię do niej podejście. Już zdecydowałam, że wolę W.A. oglądać, niż czytać. Jednakże jeszcze spróbuję.

„Imię w ciemności” Renata Šerelyté – aktualnie czytam. Wątki kryminalne z lirycznymi wspomnieniami narratorki, pani detektyw prowadzącej śledztwo w sprawie zabójstwa pięknej siedemnastolatki. Urokliwy obraz litewskiej krainy, gdzie narratorka przeżyła wciąż wspominaną młodzieńczą miłość, od której nie może się uwolnić. Czytam i przenoszę się do tej krainy, proszę się nie śmiać, w której czuć klimat iście z Mickiewicza. Bo pachnie prowincją, pachnie Litwą.
„...Tymczasem przenoś moją duszę utęsknioną
Do tych pagórków leśnych, do tych łąk zielonych,

Szeroko nad błękitnym Niemnem rozciągnionych;
Do tych pól malowanych zbożem rozmaitem,
Wyzłacanych pszenicą, posrebrzanych żytem;
Gdzie bursztynowy świerzop, gryka jak śnieg biała,
Gdzie panieńskim rumieńcem dzięcielina pała,
A wszystko przepasane, jakby wstęgą, miedzą
Zieloną...”

wtorek, 14 października 2008

grzyby

Byłam dziś w lesie. Niby na grzybach. Znalazłam i takie i takie. Będzie pyszny sos grzybowy, oczywiście nie z tych czerwonych.




Naładowałam baterie takimi widokami.

poniedziałek, 13 października 2008

„Piąte dziecko” - Doris Lessing


Nigdy nie czytam przypadkowych książek. Nie umiem tego wytłumaczyć, ale spora część czytanych przez mnie lektur w bardziej lub mniej wyraźny sposób odbija się na moim życiu, lub też ma z nim jakiś związek.

Ja prawdopodobnie nigdy nie będę miała prawdziwej, tradycyjnej rodziny, tzn. przykładnego męża i gromadki uroczych i dobrych dzieci. Taki widać mój los. Nie każdemu jest dane uczestniczyć w życiu rodzinnym.

Dlatego tym bardziej uważnie czytałam „Piąte dziecko” zeszłorocznej noblistki Doris Lessing. Czytałam i zastanawiałam się jak bardzo ludzie potrafią być nieszczęśliwi, pomimo osiągnięcia po części założonych w młodości celów. Życie bywa brutalne i dla ludzi o szlachetnych sercach. Posiadanie dużej rodziny, spędzanie świąt w dużym rodzinnym gronie może mieć drugie dno. Dzieci mogą dać szczęście, pozwalają spełniać się. Ale mogą też być cierpieniem. W książce Lessing urzekło mnie uniwersalne tło opowiedzianej historii. Ben, obce dziecko, czarna owca w rodzinie, niechciany i niekochany chłopiec jest symbolem wszystkich cech, których nie chcielibyśmy widzieć we własnym dziecku. Ben uosabia to, co nienormalne i nienazwane. To nie jest zemsta losu. To jest właśnie los. Szczęście jest tak samo przypadkowe, jak i nieszczęście. A rodzina?
„Ludziom wbito do głowy, że życie rodzinne jest najlepsze. To już przeszłość.”

Kupuję Doris Lessing. Powiem więcej, jej sucha, beznamiętna i bolesna historia chwyciła mnie za serce. Są takie prawdy, których ludzie się boją, których nie akceptują i dlatego wolą trwać w kłamstwie. Historia Harriet i Dawida, którym los podarował piąte dziecko, to bolesna prawda, przed którą nie ma ucieczki. Prawda o tym, że w tym życiu może się zdarzyć naprawdę wszystko, choćbyśmy nie wiem jak byli dobrzy, uczciwi, kochający i rodzinni.

piątek, 10 października 2008

„Rekreacje” - Jurij Andruchowycz

Jurij Andruchowycz „Rekreacje”. 100 stron, rzekłabym, ukraińskiej fantazji. 100 stron rubasznego i groteskowego spojrzenia na ukraińską mentalność. Duma z własnej historii, społeczne niepokoje, odwaga i przekora, ironia i satyra, absurd i głęboka symbolika. Andruchowycz w dość zabawny sposób zadrwił z własnego narodu, z kompleksów i wad. Swoich bohaterów ubrał w kostiumy dość zabawne, choć niepozbawione gorzkiej prawdy.

Czterech młodych poetów przyjeżdża do Czortopola na Święto Zmartwychwstałego Ducha. Grześ Chromolski, Jurek Niecnota, Gajski i Rostek Martoflak, któremu towarzyszy żona Marta. Każdego z nich w jedną noc spotka coś dziwnego, coś odzwierciedlającego tęsknoty i niepokoje. A noc ta będzie aż do obrzydzenie upojna i trunkowa, tajemnicza i pełna symbolicznych zdarzeń. Bo bardzo wyraźne są pewne skojarzenia. Od razu wyczułam obecność „Mistrza i Małgorzaty” Bułhakowa, a także, co dziwne, naszego „Wesela” Wyspiańskiego. I jakie było moje zdumienie, kiedy przeczytałam zamieszczone na końcu książki posłowie Jerzego Jarzębskiego, a w nim dokładnie to samo, o czym myślałam podczas lektury „Rekreacji”.
Młodzi poeci biorą udział w dziwnym przedstawieniu, każdy spotyka swojego upiora, a sen im się śniący jest groźny, niedorzeczny i przez nich niezrozumiany. A po alkoholowej nocy nadchodzi jeszcze dziwniejszy poranek, na ulicy strzelanina, żołnierze i atmosfera przewrotu rewolucyjnego, który jak się okazuje jest częścią Święta.
Dziwna to książka, mam wrażenie, że mogłaby się znaleźć w kanonie lektur szkolnych na Ukrainie, tak jak w naszym znajduje się „Wesele”. W atmosferze oniryzmu Andruchowycz ukrył to, co wprost powiedziane bywa niebezpieczne i politycznie niepoprawne.
Acha, no i przypadkowo dowiedziałam się co to jest osełedec. Niby takie proste, ale jakoś nie potrafiłabym tego nazwać.

czwartek, 9 października 2008

"Czarny ogród"

Wzięłam udział w głosowaniu i oddałam swój głos w pewnym konkursie. Dawno o nim zapomniałam. A wczoraj głowiłam się, jaki to był konkurs, ponieważ odebrałam przesyłkę, a w niej książkę Małgorzaty Szejnert „Czarny ogród”. Gdyby nie pieczątka na kopercie informująca mnie, że nadawcą jest Telewizja Polska S.A., Biuro Marketingu i Promocji, pewnie bym dalej się głowiła, z jakiej racji otrzymałam tą książkę. No więc oddałam swego czasu głos w pierwszej edycji Nagrody Mediów Publicznych COGITO w dziedzinie literatury pięknej. Jeśli się nie mylę, to głosowałam nie na tą książkę, która wygrała i którą ja otrzymałam, ale na zupełnie inną. Ale los bywa przewrotny. Otrzymałam 500 stronicowe tomisko, ładnie wydane, może i ciekawe, ale nie dla mnie. Będę szczera, ta książką to nie jest lektura dla każdego, dla mnie zdecydowanie nie. Po prostu nie interesuje mnie historia jakiegoś miasteczka na Śląsku, czy raczej dzielnicy (?). Czy kogoś z Pomorza zainteresowałaby książka zajmująca się historią np. Roztocza? Nie jest to literatura piękna, lecz jakby monografia, kopalnia wiedzy dla mieszkańców tego miejsca. Dlatego zastanawia mnie, jakim cudem wygrywa książka, która związana jest z małym regionem gdzieś na Śląsku, nieczytelna dla mieszkańców innych rejonów kraju. Niebudząca wręcz ciekawości. Bo niby co we mnie, jako w czytelnika, wniesie ta książka? Ta wiedza, którą tak imponująco i bogato, autorka zebrała, nie jest dla mnie atrakcyjnym tematem. Bądźmy szczerzy, takich książek nikt z przyjemnością nie czyta, o ile oczywiście nie dotyczą one własnego regionu czy rodzinnych stron i ktoś chce znać historię swojej okolicy. Z reguły takie lektury czytają studenci historii, kiedy grzebią w przeszłości swojego miasta. Ja wiem, że ja żadnym autorytetem nie jestem, ale wydaje mi się, że spośród nominowanych do COGITO były zdecydowanie ciekawsze pozycje. Wiem, darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby. Ale cóż poradzę, kiedy takie mnie myśli nachodzą. Szkoda, że ta książka wyląduje jedynie na półce.

niedziela, 5 października 2008

„Po zmierzchu” - Haruki Murakami

To Murakami. W każdej myśli, w każdym obrazie. Znów dotyka człowieka do samego dna, znów odsyła myśli nad krawędź niebezpiecznej przepaści.

Jest późny wieczór, nie mogę spać. Czytam „Po zmierzchu” Haruki Murakamiego. Czytam i nagle mam ostatnią stronę przed oczami. Szkoda. Jest środek nocy, dokładnie 2:37, nie mogę dalej spać. Więc piszę o książce, którą właśnie skończyłam czytać. Większość ludzi już śpi. Ale ja dziś, dziwnym zbiegiem okoliczności, jak bohaterka „Po zmierzchu” nie śpię.

Mari Asai ma 19 lat i właśnie postanowiła spędzić noc poza domem. W ciągu jednej nocy w jej życiu wydarzy się wiele. Spotka Takahashiego, który gra na puzonie. To on spędzi z nią sporo czasu, uzmysławiając jej, że jest wartościową dziewczyną. Pozna Kaoru, szefową love hotelu Alphaville. Pomoże chińskiej prostytutce, brutalnie potraktowanej przez klienta w tym hotelu. Odbędzie ważną rozmowę z dziewczyną o imieniu Świerszczyk. Postanowi pomóc swojej siostrze Eri, która od dwóch miesięcy leży w domu pogrążona w tajemniczym śnie. To wszystko wydarzy się w ciągu jednej nocy. Wszystkie zdarzenia mają ogromny wpływ na psychikę tej młodej, trochę zagubionej w życiu dziewczyny.

Haruki Murakami w swoim specyficznym stylu prezentuje kolejną ciekawą powieść. Powieść o życiu nocnego Tokio. Powieść o relacjach między siostrami. Powieść o dojrzewaniu. Znów daje do zrozumienia, że człowiek wcale nie jest sam. Że każde, nawet wydawałoby się nic nie znaczące spotkanie z drugim człowiekiem, ma swój określony powód i cel. Jest znów magia w postaci śpiącej Eri i tym, co się z nią dzieje. Jesteśmy, często podkreślanym przez autora, punktem widzenia. Obserwujemy i nie mamy wpływu na zdarzenia czasem niepokojące i tajemnicze. „Po zmierzchu” to nie tylko opowieść o Mari. To spojrzenie na sprawcę pobicia chińskiej prostytutki, to spojrzenie na Kaoru i wysłuchanie jej życiowej historii. To spojrzenie na młodego Takahashiego poszukującego w życiu celu. To też opowieść o dziewczynie ukrywającej się pod imieniem Świerszczyk, która ukrywa się przed groźnymi ludźmi. Każdy z bohaterów „Po zmierzchu” niesie swoje przeznaczenie, przed którym nie ucieknie. Każdy ma jakieś wspomnienia, które są paliwem, potrzebnym do życia.

„Pamięć to coś naprawdę dziwnego. Szufladki ma wypchane kompletnie nieprzydatnymi, bezsensownymi rzeczami. A człowiek zapomina jedną po drugiej te ważne, naprawę potrzebne. (...) I tak sobie myślę, że może ludzie używają wspomnień jako paliwa do życia. To czy dane wspomnienie jest ważne czy nie, nie ma znaczenia dla utrzymania się przy życiu. To tylko paliwo. (...) I gdybym nie miała w sobie takiego paliwa, gdybym nie miała takiej szufladki wspomnień, już dawno pękłabym na dwoje. Zwinęłabym się w kłębek w jakimś rowie i umarła. To dlatego, że mogę czasami po trochu wyciągać te różne wspomnienia, ważne i do niczego niepotrzebne, jakoś udaje mi się dalej żyć, choć to życie przypomina zły sen. I nawet kiedy myślę, że już nie mogę, dłużej nie wytrzymam, jakoś udaje mi się to przezwyciężyć.”

Murakami jest mistrzem słowa i obrazu. Magicznie ujmującym i przenikającym moją duszę na wskroś.