"Czytanie jest nałogiem, który może zastąpić wszystkie inne nałogi lub czasami zamiast nich intensywniej pomaga wszystkim żyć, jest wyuzdaniem, nieszczęsną manią."

"Malina" Ingeborg Bachmann

wtorek, 27 stycznia 2009

"Everyman" - Philip Roth

Memento mori.

Oglądając jakiś czas temu „Elegię”, która powstała na podstawie powieści Philipa Rotha pt. „Konające zwierzę”, zastanawiałam się, jaką prozę ten amerykański pisarz tworzy. Uznałam, że to proza bardzo autentyczna i współczesna. Nabrałam również przekonania, że pewnie jest ona bardzo dosadna i sucha. Nie podejrzewałam tego mężczyzny o sentymenty i ckliwość. Nie myliłam się. Przeczytałam właśnie jego „Everymana”. Pochłonęłam w dwa wieczory. Od początku czułam ciekawość i zastanawiałam się do czego autor zmierza. Odpowiedź pojawiła się dosyć szybko. Bo temat „Everymana” nie pozostawia żadnych złudzeń. To książka o śmierci, o nieuchronnie zbliżającym się końcu życia. O jedynym i nieuniknionym momencie, do którego człowiek przygotowuje się przez cały żywot. To książka o potrzebie zaakceptowania własnej śmiertelności. Bo przed nią nie ma ucieczki. Nie ważne ile chorób człowiek przejdzie w życiu. Nie ważne po ilu operacjach uda mu się jeszcze przeciągnąć szalę na stronę życia. Śmierć nadejdzie. Całe życie jest wstępem do śmierci.

Memento mori.

Bohater „Everymana” to w zasadzie symboliczna postać. Każdy, bez względu na zawód, ilość zawartych związków małżeńskich, ilość spłodzonych dzieci, majątku i pasji życiowych, każdy jest śmiertelny. I to jest prawda oczywista, wokół której zbudowana została fabuła książki. Bezimienny mężczyzna, będący bohaterem „Everymana” jest już w pierwszym zdaniu powieści uśmiercony. Bo oto jesteśmy na cmentarzu, na jego pogrzebie. Treść właściwa książki to dosyć wnikliwie przedstawiona biografia mężczyzny, który na starość doświadcza czegoś na kształt pojednania ze śmiercią. A „starość to nie jest walka – starość to masakra.” Ostatnia scena książki odbywa się również na cmentarzu. Pomiędzy tą cmentarną klamrą jest życie. Dowiadujemy się jak bezimienny mężczyzna żył, z kim żył, na co był chory i ile miał operacji. Tu chcę lekko zakpić, bo miałam momentami wrażenie, że to idealna lektura dla studentów medycyny, opisy chorób, zabiegów chirurgicznych są dość precyzyjne i dokładne.

Memento mori.

Uświadomić sobie swoją śmiertelność, nie bać się i oczekiwać w spokoju, to zaleta. To sukces. Najważniejsza w życiu przeszkoda do pokonania. Najważniejsze wyzwanie. Bohater Philipa Rotha to osiągnął.
Walorami tej książki jest spokojnie i miarowo prowadzona narracja i właściwie brak akcji. Bo oto została nam opowiedziana historia życia pewnego mężczyzny, w sumie mało ciekawej postaci. Ale tu nie chodzi ani o bogate życie, romanse, niezwykłe przygody. Tu chodzi raczej o wskazanie, że i tak nas nie ominie to, czego się tak boimy. Obcując ze śmiercią przez całe życie, zbliżamy się do niej. Należy się z tym pogodzić. Należy się również pogodzić ze starością i jej przywilejami.
A co się stanie po śmierci? Może spotka nas to, co bohatera książki: „Uwolniony od istnienia, przeniósł się bezwiednie w krainę nigdzie. Tak jak się tego obawiał od samego początku”.

Memento mori.

sobota, 24 stycznia 2009

„Kwietniowa czarownica” - Majgull Axelsson


Ja chyba nie powinnam czytać takich książek, bo popadam w depresję. Nie dość, że życie mnie nie rozpieszcza, to jeszcze lektury, które, nie przeczę, sprawiają mi olbrzymią przyjemność, gatunkowo są smutne, pełne gorzkich prawd i co najgorsze nastrajają mnie bardzo pesymistycznie do wszystkiego. Za bardzo utożsamiam się z losami niektórych bohaterów literackich. Za bardzo prawdy objawione przez pisarza łączę z własnym życiem. Taka już jestem, za bardzo wrażliwa, krucha i podatna na słowa.
Skąd mój smutek? Bo wszystkie bohaterki „Kwietniowej czarownicy” Majgull Axelsson to bohaterki tragiczne. Każda na swój sposób uwikłana i nieradząca sobie z życiem. Każda skrywająca bolesne doświadczenia, które wywierają wpływ na życie. Każda zagubiona i niedowartościowana. Ciocia Ellen, jej trzy przybrane córki: Christina, Margareta i Birgitta oraz jej własna córka Desiree, która urodziła się upośledzona fizycznie, z porażeniem mózgowym, a którą matka musiała oddać, bo tak się wtedy robiło. Każda z tych kobiet jest skazana na samotność, na walkę z własnym losem i przeznaczeniem. Każda porzucona przez Boga-Wielkiego Dowcipnisia, który zadrwił z ich życia. Walka z własnymi genami, wspomnieniami, z piętnem gorszego życia jest z góry skazana na przegraną. Pomimo starań.

Autorka „Kwietniowej czarownicy” wspaniale nakreśliła swoje postaci. Każdą z nich uzbroiła w gorset tragicznych cech, opowiedziała o nich w sposób wielce emocjonalny. Dlatego nie potrafię przejść obojętnie wobec każdej z tych kobiet. Rozumiem żal i gorycz każdej z nich. Rozumiem ich chęć lepszego życia. Rozumiem ich chęć zemsty na swoim własnym losie, ucieczki od niego. Rozumiem ich pragnienie bycia kochaną.

Chyba najpiękniej pisarka sportretowała Desiree, kobietę o nadprzyrodzonych zdolnościach. Potrafiącą wyjść ze swojego sparaliżowanego ciała, by doświadczać życia, którego nie było jej dane poznać. To ona jest kwietniową czarownicą, o której mówią skandynawskie wierzenia ludowe.

Proza Majgull Axelsson trafia w najczulsze miejsca ludzkiej psychiki. Dotyka najprostszych uczuć, które okazują się najbardziej bolesne. Jest przytłaczająco smutna. Nie pozostawia obojętnym. To moje drugie spotkanie z tą autorką i choć „Kwietniową czarownicę” czytałam dość długo, a dopiero mniej więcej od połowy książki wsiąkłam w nią bez reszty, dziś mogę z całą pewnością powiedzieć, że jest to książka wzruszająca i wspaniała. Niebanalna i nietuzinkowa. Bo Majgull Axelsson ma niezwykły dar pisania o kobietach.

PS. Minął rok, jak sobie tu piszę, To w ramach pochwalenia się. A w ramach polecania wydarzeń kulturalnych, polecę sztukę teatralną, na której byłam 2 tygodnie temu. „Małe zbrodnie małżeńskie” na podstawie krótkiej opowieści Erica-Emmanuela Schmitta. Kto czytał, ten wie, o czym ten dramat. A kto nie czytał, niech sięgnie, bo to przewrotna i zabawna historia pewnego małżeństwa z piętnastoletnim stażem, które szuka sensu w związku.

czwartek, 15 stycznia 2009

„Kochający na marginesie” - Johanna Nilsson


Miałam łzy w oczach, gdy czytałam ostatnie zdania tej książki. Znowu ogarnął mnie smutek. Ale to „znowu” było bardzo oczekiwanym stanem, wytęsknionym i wbrew pozorom bardzo miłym. Bo Johanna Nilsson jak nikt potrafi wstrząsnąć wrażliwością i spowodować zadumę nad życiem. „Kochający na marginesie” to książka o miłości i o życiu, a właściwie o cierpieniu, jakiego doświadcza człowiek pragnący być kochanym. Wszyscy bohaterowie książki przeżywają swój mały dramat. Chcą być akceptowani, chcą być kochani. Los plącze ich ścieżki ze sobą, nierzadko powodując jeszcze większe spustoszenie w cierpiącej duszy.
Bea rozdarta życiowo przez wykonywaną profesję, popada w depresję. Obdarza uczuciem Jacka, lekarza, który nigdy nie pogodził się z odejściem od niego Evelyn. Mans, niepełnosprawny uliczny grajek tęskni za kobietą, nieśmiało podkochuje się w Bei. Rosa i Viktor prowadzą „Kawiarnię Na Marginesie”, są szczęśliwym i kochającym się małżeństwem z czwórką dorosłych już dzieci, którym los w ramach życiowych doświadczeń zsyła chorobę Viktora. Mirja ich nastoletnia córka musi stanąć przed życiową decyzją. Transseksualna Sofia, która pociechę i przyjaźń znajduje u Mirii, odrzucona przez rodzinę, wyklęta przez społeczność, w której żyła, a na koniec zraniona przez najbliższe jej osoby wybiera ucieczkę.
Wszyscy bohaterowie książki Johanny Nilsson niosą swój bagaż doświadczeń i stają przed decydującymi wyborami. Poddać się, zwątpić, uciec od rzeczywistości, a może walczyć, wierzyć, że marzenia mogą się spełnić, kochać i oczekiwać, że miłość będzie odwzajemniona? Ich wybory są różne, okupione cierpieniem, depresją, samotnością, a nawet szaleństwem. Ale ich wybory są potwierdzeniem jak różnimy się od siebie. „Żeby w pełni zaznać życia, człowiek powinien umierać każdego dnia” – to zdanie jest piękną frazą, która oddaje właściwą treść i przesłanie powieści Johanny Nilsson. Mnie ta powieść oczarowała swoja prostotą, naturalnym językiem i wspaniałym warsztatem literackim, jakim autorka się posługuje. Bo pisać o zwykłym życiu, o ludziach, którzy mieszkają obok nas jest rzeczą prostą. Ale pisać w taki sposób, aby skłonić do refleksji, zadumy a nawet do łzy w oku, to już sztuka. Za wyczucie i trafność przekładu, należy się też ukłon w stronę tłumacza Pawła Pollaka.
Jakże często ludzie, których mijamy na ulicy mają smutek w oczach, jakże często są przygnębieni, samotnie siedzą na ławce w parku, jakże często każdy z nas ze swoją życiową historią mógłby stać się pierwowzorem któregoś z bohaterów literackich. Johanna Nilsson swoich bohaterów wybiera właśnie spośród nas. I za to ją cenię.

Ja książkę przeczytałam na początku grudnia 2008 r. Mam tą przyjemność już za sobą. Jeśli zaciekawiłam Was nią, to już niedługo będzie można ją znaleźć w księgarniach: wydawnictwo Replika informuje, że książka ukaże się na przełomie stycznia/lutego br.

środa, 14 stycznia 2009

"Tony Takitani"



Jakimi słowami opisać ten film? Jak opowiedzieć o wrażeniach, które na mnie zrobił? Czy czułam tą magię, którą się czuje czytając książki Haruki Murakamiego?
„Tony Takitani” to film o samotności. Tytułowy bohater jest naznaczony samotnością, jak jakąś nieuleczalną chorobą. I nawet wtedy, kiedy wydaje się, że samotność została zażegnana, wkracza ona w życie Tony’ego, jakby domagając się należnego jej miejsca. Film jest niezwykle nastrojowy. Cudownie oddaje aurę pustki i samotności, jaka może towarzyszyć człowiekowi. Wydaje się nawet, że ta samotność jest zaakceptowana przez Tony’ego; on wie, że to jego los. Ale my wiemy, że samotność to więzienie, z którego trudno uciec. Tony Takitani jest przykładem człowieka obdarzonego stoickim spokojem, nie okazującego emocji na zewnątrz, człowieka żyjącego w swoim zamkniętym świecie. Ale wcale to nie oznacza, że jest on człowiekiem, któremu nie towarzyszą żadne emocje. Jedynie sposób okazywania tych emocji jest dość powściągliwy i ostrożny. Ale to zrozumiale, bo człowiek, który zaznał życia w samotności, nie otworzy się przed światem.
Nastrojowa muzyka lecąca w tle i kolory filmu wiernie oddawały nastrój samotności. Powiem nawet, że wsłuchując się w dźwięki filmu czułam przenikający mnie spokój (film oglądałam w wersji oryginalnej z polskimi napisami). Jeśli miałabym opisać mój stan podczas oglądania tego filmu, powiedziałabym, że czułam się, jakbym przez nieco ponad godzinę sączyła przez słomkę lekko uspokajająco-odprężający drink. Czułam smak i aromat filmu przenikający w mój krwioobieg. Na szczęście działanie i odbiór filmu wpłynęły na mnie kojąco i pozytywnie. Została ochota i wspomnienie tego cudownego smaku.
Na koniec taka refleksja: film ogląda się przyjemnie, owszem, jest nastrojowy i ma coś z atmosfery świata Haruki Murakamiego, ale mnie osobiście większą przyjemność sprawia lektura jego książek. Może wolę sama wyobrażać sobie ten magiczny świat. Już niedługo czeka mnie ta literacka uczta, bo mam zamiar przeczytać kolejne jego dzieła.



A ma marginesie zdradzę, że jestem na półmetku „Kwietniowej czarownicy” Majgull Axelsson. Wciągnęła mnie ta powieść, co chyba dobrze świadczy o moim stanie czytelniczym. Chodź lektura idzie mi wolno, cieszę się, że jednak całkowicie nie straciłam chęci do czytania.

niedziela, 11 stycznia 2009

"Sztuczki"


„Sztuczki” Andrzeja Jakimowskiego obejrzałam przypadkowo i cieszę się bardzo, że ten film wpadł w moje ręce. Są w polskim kinie filmy, które można uznać za perełki: ciepłe, wzruszające i proste historie. Takie są „Sztuczki”. Film jest bardzo ciepły i spokojny. W sumie można by powiedzieć, że nic się nie dzieje. A jednak dzieje się dużo. Filmowa historia nie zasługiwałaby na pamięć, gdyby nie specyficzny klimat i magia, jaką udało się w filmie stworzyć. Powolna akcja, środek lata, zwyczajne życie małej, niepełnej rodziny, gdzieś w na peryferiach miasta chyba na Dolnym Śląsku, cudowna gra najmłodszego aktora i nad tym wszystkim czuwające łaskawe oko losu. Bo o to się właśnie w filmie rozchodzi: o przychylność losu, o kuszenie go, o pomaganie mu. Małymi, niepozornym sztuczkami los można kusić i czekać na rozwój wypadków. Mały Stefek kusi los w magiczny sposób, to stawiając ołowiane żołnierzyki, albo rozsypując drobne monety na torach. Robi to w konkretnym celu, chce odzyskać ojca. Przyznam, że byłam wzruszona zabiegami Stefka. Obok scen pełnych uroku, są też sceny pełne humoru, np. jak sprytny Stefek wypuszcza z gołębnika ptaki.

Na plakacie reklamującym film napisano, że to film o samochodach, kobietach i miłości. Ktoś, kto robił ten plakat kompletnie nie zrozumiał „Sztuczek”. Na plakacie przede wszystkim powinien być Stefek, bo to wokół niego kręci się cała opowieść, a reszta jest dopełnieniem do historii małoletniego bohatera. Stefka zagrał Damian Ul, zagrał genialnie i autentycznie. Mamy pewnie do czynienia z rosnącym na naszych oczach talentem aktorskim. Choć takich małoletnich talentów było już sporo, a czas pokazał, że niekoniecznie tak samo dobra jest gra dorosłego aktora, którym zachwycano się, kiedy był dzieckiem. „Sztuczki” to nie film o kobietach, ani bynajmniej nie o samochodach, choć i kobiety i samochody pojawiają się w filmie. Jest to bezpretensjonalny i urokliwy film o świecie widzianym oczyma dziecka, który wierzy w to, że losem można kierować. Jest to film o tym, że można czarodziejskimi sztuczkami zmienić szarą rzeczywistość dookoła, nie popadając w naiwność i żałosny sentymentalizm. Największym magnesem w filmie jest właśnie Stefek, uroczy i wydawałoby się zwyczajny chłopiec, a jednak mający w sobie tyle magii i dziecięcej wiary w dobro. Jego nastawienie do świata powinno być zaraźliwe. Grą Damiana Ula, grającego Stefka, jestem zachwycona. Ten film, to naprawdę świetne polskie kino, które bez najmniejszych skrupułów mogę polecić osobom szukającym w filmie chwil wytchnienia i wiary w to, że świat wcale nie jest taki ponury...
Wejdźcie na stronę filmu i posłuchajcie też tej wesołej melodii. Jeśli spodoba się Wam melodia, spodoba się również film.

poniedziałek, 5 stycznia 2009

znowu filmowo

Miałam ostatnio fazę filmową. Nadrabiałam zaległości filmowe. Obawiam się, że to jeszcze nie koniec. Dziś o trzech filmach. Trzech całkowicie różnych filmach, z których każdy przypadł mi do gustu, choć może z innych powodów. Zauważam jedną wspólną cechę, a mianowicie o wartości tych filmów stanowi nie tylko ich treść, ale również ich forma.

„Persepolis” oglądałam z wielką ciekawością. Lubię animacje dla dorosłych, tak jak lubię komiksy. Rok temu czytany „Maus” Arta Spiegelmana wywarł na mnie spore wrażenie. Planowałam zdobyć i przeczytać „Persepolis”, ale tak jakoś się zdarzyło, że wpierw obejrzałam film. „Persepolis” to film animowany i wydawałoby się, że jest pozbawiony pewnego patosu i głębi należnej opowiadanej historii, ale nic bardziej mylnego. Tonacja czarno-biała, w której, w zdecydowanej większości, film jest utrzymany, nadaje całemu obrazowi absolutnie wiarygodny i przejmujący wymiar. Historia jest opowiedziana w tak naturalny sposób, że zapomina się, że to animacja. I kompletnie nie ma tu żadnej infantylnej cudaczności filmów animowanych skierowanych do dzieci. Film wzrusza, skłania do refleksji, choć momentami bawi, całkowity odbiór jest bardzo smutny. Bo dzieciństwo Marjane Satrapi wcale nie było łatwe; nie dość, że to okres obalenia reżimu Szacha, wyniszczającej wojny z Irakiem, to jeszcze triumfu rewolucji islamskiej. Najpiękniejsze sceny z filmu, to sceny ukazujące relacje między wnuczką i babcią. A scenę fruwania we śnie między chmurami wprost w stronę Wszechmogącego, mogłabym przypisać sobie. Bo zdarzyło mi się właśnie tak fruwać we śnie. „Persepolis” jest znakomitą opowieścią, pozbawioną pretensjonalności, żalów i nie potrzebnych animozji wobec ojczyzny autorki. Nie przemawia do mnie poprawnie polityczny patos w filmach (np. w nieszczęsnym „Katyniu” A. Wajdy), co nie znaczy, że nie jestem wrażliwa i nie oddaję należnej czci naszej historii. Jednakże zauważyłam, że większe wrażenie robią na mnie dzieła niebędące w służbie patriotyzmu, a traktujące o bardzo ważnych fragmentach historii Polski, Europy czy całego świata. Bardziej wzruszam się, bardzie współodczuwam cierpienia i krzywdy jakiegokolwiek narodu, kiedy opowiadana mi historia nie została upolityczniona.


Drugi oglądany film idealnie wpasował się w moje gusta. „Maria Antonina” zaskoczyła mnie pod względem formy. Nie spodziewałam się tak świetnie przedstawionej biografii Marii Antoniny Habsburg, żony francuskiego króla Ludwika XVI. Co mnie zaskoczyło? Nie bogactwo i przepych francuskiego dworu, który reżyserka idealnie ukazała. Nie próżność i niedojrzałość królewskiej pary. Nawet nie wewnętrzne cierpienie młodziutkiej Marii Antoniny opuszczającej Wiedeń na zawsze, by spełnić przynależne jej zadanie wzmocnienia paktu francusko-austriackiego i urodzić francuskiego następcę tronu. Tym, co mnie w filmie zaskoczyło, to wykorzystanie współczesnego popu i rocka, jako ścieżki dźwiękowej do tego filmu. Jak dla mnie ten zabieg był rewelacyjny. Cieszyłam się, że mogłam nasycić swoje oczy tak przeze mnie uwielbianym stylem epoki, napatrzyłam się na przepiękne suknie, peruki, wystroje wnętrz! Chłonęłam z uwielbieniem ten kicz i cukierkowaty styl. A muzyka pop, która w pierwszym momencie sprawiała wrażenie kompletnego nieporozumienia, po chwili okazała się idealnie pasująca do stylu tej epoki. I to zestawienie uważam za genialne. Bo czy we współczesnej muzyce rozrywkowej, tej puszczanej nam nachalnie z każdego radia, nie mamy doczynienia z kiczem muzycznym? Mamy! I te współczesne dźwięki popu super ilustrują osiemnastowieczny francuski dwór. Co mnie jeszcze w filmie urzekło to to, że film nie został zrobiony w jakimś konkretnym celu. Mam wrażenie, że Sofia Coppola zrobiła ten film dla samej sztuki. Bo treść filmu, nie byłaby tak ciekawa, gdyby nie forma filmu. Nie jest to zwykły film kostiumowy. Treść nie skupia się na żadnych intrygach, przygodach czy historycznych wydarzeniach, choć spokojnie można by zaprzestać tylko na tym i zrobić poprawny film. „Maria Antonina” to sugestywny obraz ukazujący francuski dwór, bez zbędnych urozmaiceń, bez koloryzowania, bez dramaturgii i historycznej poprawności. To film tylko o królowej i aż o królowej, o jej młodzieńczych pasjach, zabawie i dość prostej osobowości. W dzisiejszych czasach nastolatka żyjąca tak, jak żyła Maria Antonina mając 16 lat, zostałaby pewnie medialną gwiazdką formatu Paris H., czy Britney S., albo, co gorsza, naszej rodzimej Jolanty R. (wrr...).


Trzeci film to kompletnie inna forma. „Madeinusa” już od dawna chciałam zobaczyć. Na filmweb.pl przeczytałam, że to kino minimalistyczne i zgodzę się z tym absolutnie. To świetny przykład, że balansując na granicy filmu dokumentalnego i fabularnego, można zrobić bardzo autentyczne kino. Bo historia peruwiańskiej nastolatki o śmiesznie brzmiącym imieniu Madeinusa (skojarzenia jak najbardziej trafne), odgrywającej w okresie Wielkiej Nocy rolę Dziewicy Marii, jest bardzo symboliczna. Nie śmiejemy się z naiwności Madeinusy, nie drwimy z jej prostoty, raczej współczujemy jej losu. Tak jak mieszkańcy wioski wierzy ona, że okres Świętego Czasu (od Wielkiego Piątku do niedzieli wielkanocnej), to okres, w którym Bóg nie widzi żadnych grzechów, bo jest ślepy, a zatem to czas, kiedy można grzeszyć do woli. Madeinusa chce właśnie wtedy uciec do Limy korzystając z pomocy młodego gringo, który pojawił się przed świętem w indiańskiej wiosce. Czy jej się to uda, nie zdradzę. Film ogląda się trochę tak, jak jakiś film przyrodniczo-podróżniczy. Bo peruwiańskie Andy to kraina nam kompletnie obca. Zwyczaje Indian zostały mocno zamerykanizowane, co niestety nadało im nieco naiwny i infantylny koloryt. Jednakże ta obca kultura ma w sobie jeszcze ten autentyzm, niedotknięty i niezniszczony przez kapitalizm. I takie historie jak „Madeinusa” bardzo sugestywnie oddziałują na moją wrażliwość. Bo chyba w prostocie i symbolice odnajduję prawdziwą treść filmu, opowieści bardzo ciepłej i spokojnej, o pragnieniach i tęsknotach tych samych dla ludzi, bez względu na kolor skóry i kontynent, na którym się mieszka.


A teraz prośba do Was: Proszę zmuście mnie do czytania (rzućcie jakieś zaklęcie czy cóś). Niby się zmobilizowałam, czytam, ale jakoś tak bez większej emocji. Może powinnam to, co teraz czytam porzucić (choć pewnie gdyby się ktoś dowiedział co to jest, to byłby zmartwiony), może powinnam sięgnąć po sprawdzone nazwisko. Boję się tej niemocy. Kiedyś już tak miałam. Po studiach prawie przez 2 lata nie wzięłam żadnej książki do ręki. Ale wtedy tłumaczyłam to przejedzeniem. A teraz nie znajduję żadnego usprawiedliwienia. Więc co? mam zaprzestać czytania aktualnej, nawet ciekawej lektury, czy czytać ją mimo wszystko? Czy może sięgnąć po coś, co z góry wiem, że mnie wciągnie? Czy poczekać, aż nadejdzie czas mojego czytelniczego zmartwychwstania?

piątek, 2 stycznia 2009

posylwestrowo

Przede wszystkim winna jestem pewne wyjaśnienie. W poprzednim poście napisałam, że w 2008 roku nie wydarzyło się nic szczególnego. I pochwaliłam się pewnym osobistym osiągnięciem. Mąż zwrócił mi uwagę, że jest to sprzeczne i że zapomniałam o czymś bardzo ważnym. Muszę przyznać mu rację. To, że zaakceptowałam samą siebie i uwierzyłam w swoją atrakcyjność jest bardzo ważne. Więc nie powinnam pisać, że nie wydarzyło się nic szczególnego. To raz! Dwa: Przecież w 2008 roku zaczęłam prowadzić bloga. Według męża blog i związane z nim działania pochłaniają mnie w dużym stopniu, stało się to dla mnie czymś w rodzaju pasji. O tym też zapomniałam. A przecież, miedzy innymi, pisanie i dzielenie się swoim punktem widzenia świata na łamach bloga pozwoliło mi dojrzewać i poznawać samą siebie. Może to trochę smutne, ale długo brakowało mi w życiu pewności siebie. Teraz znam swoją wartość. To blog sprawił, że nabrałam tej pewności. Przyznam się, że zrobiło mi się bardzo miło, gdy dowiedziałam się, że mąż z dumą mówi znajomym o moim blogu.
To w ramach wyjaśnienia.

A teraz kilka zdań w ramach podzielenia się wrażeniami z obejrzanych w Sylwestra i Nowy Rok filmów.

„Pojedynek” zrobił na mnie duże wrażenie. Genialny scenariusz Harolda Pintera (zmarłego niedawno noblisty), genialny film skupiający się nie na treści, ale na formie. Świetna gra obu panów, Jude Law i Michael Caine zagrali rewelacyjnie. Pojedynek między dwiema wyrazistymi i przebiegłymi osobowościami. Młody aktor Milo Tindle i starzejący się autor poczytnych kryminałów Andrew Wyke toczą bój o kobietę. Tylko czy tak naprawdę jest to bój o kobietę? Starość, dojrzałość, spryt i przebiegłość przeciwko młodości, zwinności i błyskotliwości. To pojedynek pełen zaskakujących i trzymających w napięciu scen. To pojedynek na słowa i czyny. Dopełnieniem intrygującej gry dwójki aktorów są nowoczesne wnętrza domu, które stają się niejako trzecim aktorem. Nowoczesność jest tu ascetyczno–psychodeliczna. O wartości tego filmu stanowi jego forma. Należy się skupić na pasjonującej grze dwóch bohaterów, jedynych postaci występujących w filmie. Film jest pozbawiony jakichkolwiek efektów specjalnych, nie ma w sobie nic z kina hollywoodzkiego. Jest spokojnym, choć trzymającym w napięciu thrillerem, który przez niecałe półtorej godziny przyciąga uwagę i nie pozwala oderwać wzroku od pasjonującej gry Juda Law i Michaela Caine.

„Ktoś całkiem obcy” to także thriller, z tym, że to typowa hollywoodzka bajka dla dużych dzieci. Ja obejrzałam film do końca, ale mąż w połowie zwątpił i oddał się lekturze książki. A gdy po filmie podeszłam do niego i zapytałam: zgadnij, kto zabił, mąż po chwili zastanowienia trafił w dziesiątkę, co tylko potwierdza tezę, że ten film to typowe hollywoodzkie kino łatwo przewidywalne i nieskomplikowane w treści. Ktoś zabija kobietę i dziennikarka śledcza Rowena Price (Halle Berry) postanawia dopaść zabójcę. Pomaga jej w prywatnym śledztwie młody współpracownik, zresztą zakochany w niej po uszy Miles Haley (Giovanni Ribisi). Scenariusz niby banalny, ale film ogląda się przyjemnie, może to zasługa uroczej Halle Berry. Zaskoczeniem może być zakończenie filmu, choć powinniśmy się już przyzwyczaić, że w filmie amerykańskim zakończenie z reguły nie jest wyszukane, a mordercą okazuje się osoba, która cały czas nam śmiga na ekranie i robi wrażenie pozytywnego bohatera. Nie jest to pewnie wielkie kino, ale zdecydowanie wolałam oglądać to, niż sylwestrowy program nadawany w tv. No i przypomniałam sobie, że Giovanni Ribisi zagrał kiedyś razem z Cate Blanchett w świetnym filmie pt. „Niebo”, na podstawie ostatniego scenariusza Krzysztofa Kieślowskiego i Krzysztofa Piesiewicza.

„Kochanice króla” zachwalano i zachwalano, więc w końcu obejrzałam ten film. Ostatnio lubimy z mężem oglądać filmy historyczne i kostiumowe, bo bynajmniej nie mamy do czynienia z absurdalnie nierealnymi historiami. Nie będę się długo rozwodzić nad tym filmem, podobał mi się i już. Pokazał bardzo trafnie i sugestywnie politykę wewnątrz dworu królewskiego, walkę o przychylność i względy króla, chytrość i przebiegłość rodów pragnących podwyższyć swoje wpływy na dworze. Spokojna i ciepła Maria (Scarlett Johansson) oraz zachłanna i chytra Anna Boleyn (Natalie Portman) mające pozyskać względy króla, są zabawkami w jego rękach. Tyle, że ta zabawa nie kończy się dobrze, przynajmniej dla jednej z nich. I pomyśleć, że pożądanie kobiety doprowadziło do rozłamu Anglii z Watykanem. Jak bardzo ludzkie ułomności potrafią mieć wpływ na historię i losy całego kraju. Obie aktorki wcielające się w postacie sióstr Boleyn zagrały znakomicie, choć może nieco zbyt współcześnie. Nie potrafię się oprzeć tej krytyce i często zauważam, że współczesność jest za bardzo widoczna w filmach historycznych, czy to w zachowaniu, czy to w języku. Ale to chyba bardzo trudne pozbyć się cech współczesnego świata i wczuć się w postaci z epoki średniowiecza czy renesansu.