"Czytanie jest nałogiem, który może zastąpić wszystkie inne nałogi lub czasami zamiast nich intensywniej pomaga wszystkim żyć, jest wyuzdaniem, nieszczęsną manią."

"Malina" Ingeborg Bachmann

czwartek, 28 stycznia 2010

„Mircea” - Maitreyi Devi


Jestem chyba romantyczką. Taką niepoprawną, sentymentalną, ckliwą i ciut naiwną. Pomimo, że nie oglądam romansideł, ani nie czytam żadnych romansów. Jestem babą upiornie łaknącą wzruszających doznań. Pomimo, że uważacie mnie za twardą sztukę. Wewnątrz mnie siedzi przestraszona istotka, pragnąca się tulić, być głaskaną i zapewnianą o miłości. I chyba właśnie ta istotka wybudza się z głębokiego snu, ponieważ daje co raz częściej o sobie znać. Ku mojej zgubie, ku mojemu zatraceniu. Bo przecież muszę twardo stąpać po ziemi, nie mogę rozmieniać się na drobne...

A to wyznanie, to efekt ostatniej lektury, przy której doznałam głębokiego wzruszenia.

Po przeczytaniu w grudniu zeszłego roku „Majtreji” Mircei Eliadego, postanowiłam dla porównania przeczytać książkę Maitreyi Devi pt. „Mircea”. I cieszę się, że udało mi się ją znaleźć w bibliotece, bo mam teraz pełen obraz młodzieńczej miłości, jaka na zawsze wyryła swój ślad w duszy tych dwojga. Nie mam żadnych wątpliwości, że uczucie, które połączyło Maitreyi oraz Mirceę, to była prawdziwa miłość. Taka, na którą wielu czeka całe życie, o której niejeden marzy, przez którą niejeden ginie. Choć Maitreyi Devi przez długi czas nie przyznawała się sama przed sobą, tłumaczyła na różne sposoby swoje młodzieńcze uczucie.
Ale po kolei.

„Mircea” Maitreyi Devi to odpowiedź na książkę Eliadego. Indyjska pisarka w czterdzieści lat po powstaniu „Majtreji”, targana wspomnieniami, pragnieniami i oburzona na Eliadego napisała własną wersję zdarzeń, które połączyły tych dwoje na zawsze. Napisała książkę, jakby dla samej siebie, by się rozgrzeszyć, przyznać do porażki. Choć pierwotnie zamierzała wyrzucić z siebie gniew, ukazać swoją prawdę. Pisząc wspomnienia doświadczyła czegoś, co śmiało można nazwać duchowym katharsis.

W odróżnieniu od książki Mircei Eliadego, książka Maitreyi Devi ukazuje ich związek w bardziej ludzkim i pozbawionym mistycznych kolorytów kształcie. Nie skupia się jedynie na krótkiej przygodzie miłosnej, ale w szerokim zakresie ukazuje życie ówczesnej Kalkuty. Mamy w powieści opisy zwyczajów, tradycji, przesądów, wierzeń religijnych Hindusów. Mamy opisy domu Hindusów i panujący w nim patriarchat.

Mamy jednak, przede wszystkim, wspaniałe wyznanie miłości i wiary w nieskończoność czasu i nieśmiertelność duszy. Fragmenty, w których pisarka bada nieskończoną otchłań i przenikanie się czasu przeszłego z teraźniejszym, pozwalają zrozumieć wiarę w nieśmiertelność duszy.

„W wieczór mojego życia zabłysnęło poranne światło. Ranek i wieczór zlały się w jedno. Czas jakby zastygł na zawsze.”

Czy możliwe jest, by dojrzały człowiek tak bardzo uległ wspomnieniom, by zatracić się w poczuciu rzeczywistości? Czy możliwe jest, by przeszłość wkroczyła do rzeczywistości i domagała się zakończenia niezakończonych rozdziałów życia? Maitreyi Devi udowadnia, że jest to możliwe. Przecież czas jest także jednym z podstawowych pojęć filozoficznych. I od wieków jego istota nie dawała filozofom spokoju.

A dlaczego ja się tak rozckliwiłam? Wzruszyłam się bardzo czytając wyznanie Maitreyi Devi. Ostatnia scena książki i ostatnie zdania, jakie w niej padają, stanowią przepiękną puentę. Dają wiarę w nieśmiertelność duszy.

Nie napiszę, że bardziej podobała mi się książka Maitreyi Devi. Zarówno jej wspomnienia, jak i to, co napisał Mircea Eiade w „Majtreji” jest warte poznania i przemyślenia. Bo tak naprawdę obie lektury pozwalają poznać prawdę.

poniedziałek, 25 stycznia 2010

zima, zima, zima...

Czy tylko ja kocham zimę? Czy tylko mnie takie widoki zachwycają? Poprosiłam męża, by w niedzielę pojechać do lasu. Mąż wedle zasady: pan prosi sługa musi, zabrał mnie do pobliskiego lasu. A słońce pięknie świeciło. I mróz jak cholera! Ale mi nie straszny mróz! Ciężko się oddycha, ale to nic, że mróz w nosie szczypie. Zima w lesie tworzy przepiękne widoki. Pokaże Wam kilka fotek. Czyż nie pięknie?






piątek, 15 stycznia 2010

"Brzemię rzeczy utraconych" - Kiran Desai

Właśnie opuściłam Indie, a dokładniej miasto Kalimpang w Bengalu Zachodnim. Przez ostatnie kilka dni byłam gościem, przechodniem, szpiegiem, uczestnikiem zwykłego życia i obserwatorem zawieruchy dziejowej. Bez wytchnienia śledziłam losy szesnastoletniej Sai zakochanej w swoim korepetytorze Gjanie, jej dziadka – sędziego Dźemubhaia, ich kucharza i jego syna Bidźu, dwóch sióstr Loli i Noni, wujka Potty’ego i ojca Botty’ego. Do Kalimpangu* leżącego u podnóża majestatycznej Kanczendzongi - drugiego co do wysokości szczytu w Himalajach zabrała mnie Kiran Desai swoją znakomitą powieścią o wielce znaczącym tytule „Brzemię rzeczy utraconych”.

Jestem zachwycona urodą tej książki. Nie przesadzę, jak napiszę, że dawno nie czytałam tak wzruszającej książki. Jak zaczarowana chłonęłam przestrzeń tego małego skrawka ziemi, które stało się miejscem akcji ludzkich wzlotów i upadków. Czułam monsunową porę goszczącą w Czo Oju (w domu sędziego), gdzie wilgoć pożerała bawełnianą bieliznę Sai. Uśmiechałam się podczas subtelnych i nastrojowych scen wzajemnej fascynacji, gry uczuć, którą prowadzili zakochani w sobie Sai i Gjan. A potem patrzyłam ze smutkiem, jak oboje cierpią unosząc się nienawiścią i goryczą. Z politowaniem patrzyłam na prostego kucharza, tak bardzo dumnego, że jego syn Bidźu jest w Ameryce, Kucharz nie zdawał sobie sprawy, na jakie upokorzenia skazał syna posyłając go za ocean. A Bidźu nie chciał rozczarować ojca znosząc los obcokrajowców, przybyszów z Trzeciego Świata, którym Ameryka może zaoferować pracę w kuchni, spanie w podłych dziurach i brak jakiejkolwiek opieki. Poznałam prawdziwą historię życia sędziego Dźemubhaia Popatlala Patela, który nienawidząc swojego kraju, swoich rodaków, swojej żony, córki, poczuł ulgę i w swojej wnuczce Sai dostrzegł jedyny uśmiech losu. A Gjan? Żal mi było Gjana, nieszczęsnego młodego człowieka, który dał się ponieść zawierusze dziejowej i wstąpił w szeregi walczących o niepodległość Nepalczyków. Bo tłem i zarazem jednym z ważnych wątków książki stała się historia walki o niepodległość dla indyjskich Nepalczyków – Gorkhalandu.
Prawdziwa historia na kartach powieści staje się niejako samodzielnym bohaterem. Zamienia ciepłą opowieść o ludzkich namiętnościach w gorzką i smutną historię ludzi przegranych. Przyznam, że w trakcie czytania odczułam tę zmianę w szczególny sposób. Do pewnego momentu lektury uśmiechałam się i dawałam się ponieść lekkości i dowcipowi, którym pisarka natchnęła „Brzemię...” I absolutnie nie odczuwałam tego, że opowiadana historia dzieje się nieco ponad 20 lat temu (wspomniana jest śmierć Indiry Gandhi), bo historia wydała mi się prawie baśniowa. Jednakże w pewnym momencie mój uśmiech zniknął. I zaczęłam odczuwać każdą stratę, tą nazwaną i tą ukrytą między wierszami. Uzmysłowiłam sobie, że bez względu na miejsce i czas, największą krzywdę historia przynosi zwykłym, szarym ludziom. Sąsiad staje się wrogiem, miłość zamienia się w nienawiść. Kiran Desai pisze:
„I oto tych najbardziej pospolitych, tych zupełnie niezainteresowanych wzniosłymi ideami porwała mityczna walka przeszłości z teraźniejszością, sprawiedliwości z niesprawiedliwością – tych najbardziej zwyczajnych ogarnęła nadzwyczajna nienawiść, ponieważ nadzwyczajna nienawiść jest ostatecznie zdarzeniem całkiem pospolitym.”
„Brzemię rzeczy utraconych” to historia o ludziach, którzy tracą wszystko. Nie dlatego, że los im nie sprzyja. Ale dlatego, że tak musi być. Bo taka jest sprawiedliwość dziejowa, że ktoś musi cierpieć, ktoś musi stracić. Są narody, którym spokój nie jest pisany. Są narody, które będą nieść swój krzyż, jak brzemię. I tak bohaterowie Kiran Desai tracą wszystko: ziemię, spokojne dostatnie życie, honor i własną tożsamość. Są obcymi we własnym kraju, tak jak jest się obcym na emigracji. A co najgorsze, to to, że ten proceder pełen nienawiści, jest zawsze w imię wyższych idei lub czyichś ambicji. Bo „zyski można czerpać tylko z różnic między narodami, gdy jeden działa przeciwko drugiemu”. Dlatego Trzeci świat jest skazany na pozostanie Trzecim Światem.
Nie sugerujcie się opisami, że „Brzemię rzeczy utraconych” jest książką o nienawiści. Tak naprawdę jest książką o człowieku i najzwyklejszym pragnieniu świętego spokoju.
Ja traktuję „Brzemię rzeczy utraconych”, jako moje osobiste odkrycie literackie, bo ta wędrówka pod Kanczendzongę sprawiła mi sporo satysfakcji i pozwoliła dotknąć tego, co jest bliskie memu sercu.

*W powieści używana jest nazwa Kalimpang, a Wikipedia podaje nazwę Kalimpong. Nie potrafię wyjaśnić czy zabieg zmiany jednej samogłoski jest celowy, czy to przypadek, czy może jest wszystko w porządku i obie wersje są prawidłowe.

czwartek, 7 stycznia 2010

"Ostateczne wyjście" - Natsuo Kirino

„ – Wiesz – mruknęła – wszystkie zmierzamy wprost do piekła.
– Owszem – przyznała Masako, posyłając jej smętne spojrzenie.
– To jak jazda z góry bez hamulców.
– Chcesz przez to powiedzieć, że nie ma jak się zatrzymać?
– Nie, oczywiście, że się zatrzymujesz. W chwili zderzenia.

Z czym się zderzymy?, zastanawiała się Yoshie. Co czeka na nas za rogiem? Ta myśl przyprawiała ją o drżenie.”

No właśnie! „Ostateczne wyjście” – powieść japońskiej pisarki Natsuo Kirino, to jazda bez hamulców i nie wiemy z czym się zderzymy. Wkraczamy w świat, w którym pragnienia wolności, zrzucenia krępujących nas więzów i odrażającej samotności, wyzwalają w człowieku najmroczniejsze instynkty. Popychają do zbrodni, która upaja swą doskonałością i daje poczucie sensu istnienia. Straszne.
Zaraz, zaraz. Gdzieś już to było... Tak. Raskolnikow Dostojewskiego popełnił zbrodnię w imię wyższych idei. I nie współczuliśmy ofierze, ale katowi! Bo kat stał się ofiarą własnych ambicji, czy też własnych dylematów.

W „Ostatecznym wyjściu” pojęcie kata i ofiary zostaje zatarte. Jest zbrodnia, która popycha do kolejnych zbrodni. A sympatia czytelnika pozostaje po stronie osób czyniących zło.

Wątek kryminalny był dla Natsuo Kirino tylko pretekstem do zbudowania świetnej powieści psychologicznej. Wszyscy bohaterowie powieści zostali doskonale sportretowani.

Wszyscy cierpią. Yayoi Yamamoto cierpi, bo mąż ją odtrąca, trwoni pieniądze w nocnych klubach na gry hazardowe i kobiety. Yoshie Azuma samotnie wychowuje nastoletnią córkę i opiekuje się niedołężną teściową. Kuniko Jonouchi, trzpiotka, wydająca pieniądze na ubrania znanych domów towarowych i markowe kosmetyki, wpadła w pułapkę kredytową, a na dodatek zostawia ją mąż, wcześniej opróżniając do zera wspólne konto. Masako Katori traci kontakt z mężem i synem, mieszkają pod jednym dachem, ale nie łączą ich żadne relacje; mąż zamknął się w swoim świecie, a syn nie odzywa się do rodziców. Wszystkie cztery pracują na nocnej zmianie w fabryce produkującej gotowe zestawy obiadowe. Wszystkie cztery łączy pewna tajemnica. Są i mężczyźni z przeszłością, żyjący z niezbyt uczciwych interesów. Akira Jumonji, młody i chciwy, prowadzi firmę pożyczkową. Mitsuyoshi Satake, właściciel dobrze prosperujących klubów w Tokio, mężczyzna, który zamordował kiedyś kobietę i odsiedział za ten czyn wiele lat. Jest też Kazuo Miyamori, poszukujący w Japonii szczęścia i pieniędzy młody mężczyzna, który urodził się w Brazylii. On jeden z całej plejady gwiazd „Ostatecznego wyjścia” nie popełnił żadnego przestępstwa, ale i tak los jest dla niego okrutny. Cała reszta, ma ręce umoczone we krwi.

Postacią, bez której tragiczny ciąg zdarzeń nie potoczyłby się, jest Masako Katori. Kobieta, która nie mając ani powodów, ani nic do stracenia, wplątuje się w najgorszy z możliwych scenariuszy. I całe zło skupia się na niej. Choć to nie ona zamordowała człowieka. Ona tylko poćwiartowała ciało mężczyzny... A potem weszła w interesy z lichwiarzem Jumonjim. Powód tym razem się znalazł: duże pieniądze. A jeszcze potem Mitsuyoshi Satake postanowił się na niej zemścić za utratę obu lokali. Jego zemsta ją dosięgła, ale to ona wyszła cała z ostatecznej rozgrywki. Przeszła przez piekło. Dosłownie. Ale dostała od losu szansę na lepsze życie.

Wyłaniający się obraz japońskiego społeczeństwa budzi grozę. Nie przerażają czyny, których dopuszczają się bohaterowie książki. Przeraża przejmująca bezradność wobec życia i ból samotności. Ta samotność jest momentami nie do zniesienia. Człowiek coraz bardziej zamyka się w swoim świecie budując wokół siebie kokon. Przyczyny tej alienacji są różne. Ale zawsze rodzi się pytanie, dlaczego tak się dzieje. Dlaczego relacje międzyludzkie stają się tak oschłe, pozbawione wrażliwości i ciepła. Gdzie znika uczucie, które kiedyś łączyło męża i żonę... I skąd się bierze zło?

Nikt tak pięknie, jak Japończycy, nie pisze o samotności i o tym, jakie spustoszenie w duszy człowieka czyni samotność.

Przyznam, że książkę czytałam jednym tchem. Nie przerażała mnie jej objętość – 584 strony! Zbliżając się do końca, przeciągałam moment zamknięcia książki. Tak dobrze mi się ją czytało. Bo wciąga ogromnie! I co ważne budzi olbrzymią ciekawość, co będzie dalej. Natsuo Kirino potrafiła mnie wiele razy zaskoczyć zwrotem akcji. Nie zaliczyłabym „Ostatecznego wyjścia” ani do powieści kryminalnych, ani do thrillerów, choć elementy tych gatunków są wyraźne. Myślę, że jest to mieszanka wielu gatunków. A przede wszystkim jest to znakomita powieść, od której nie mogłam się oderwać. Absolutnie polecam!

piątek, 1 stycznia 2010

Jak zaczął się 2010 rok...

Postanowiłam nie pisać nic na koniec 2009 r. Postanowiłam napisać coś na początek 2010 r. Nie mam się czym pochwalić. Rok 2009 nie był ani wyjątkowy, ani przełomowy. Po prostu był. Tak, jak obecnie, jest następny. Jak miałam 20 lat spędzanie sylwestrowego wieczoru w hucznym gronie było frajdą. Dziś tak nie jest. Bo zrozumiałam, że wieczór 31 grudnia nie różni się tak naprawdę niczym od wieczoru 15 marca, 27 lipca, czy 19 października. A zatem na żadną imprezę sylwestrową nie poszłam. Wieczór, jak większość wieczorów, spędziłam z mężem w domu. Obejrzeliśmy jedyny dobry film, jaki w swojej ofercie zaprezentowała nam TVP, a mianowicie: „Tajemnicę morderstwa na Manhattanie” Woodego Allena – gwoli jasności był na TVP Kultura! A potem poszliśmy spać. Mąż zasnął szybko i bez problemów. Ja nie. Bo zacni sąsiedzi (ci od Olka...), nie zważając na nas, zaprosili gości i urządzili sobie imprezę. Stopery w uszach były! Ale i tak słyszałam ich głosy, stłumione, ale słyszałam! Słyszałam wszystkie ich rozmowy. Ale, żeby te rozmowy były warte mojej uwagi, żeby rozmawiali o czymś ciekawym. Nie! Po prostu były to zwykłe rozmowy o ...” dupie Maryny”. No cóż, inteligencja to towar deficytowy. I tak trwali sąsiedzi w tych zacnych rozmowach, aż nadszedł moment wyjścia przed blok, by jak setki innych inteligentnych Polaków postrzelać sobie petardami i sztucznymi ogniami. I wrócili następnie, by gdzieś do godziny 3 nad ranem kontynuować te wielce porywające rozmowy. Oczywiście zakrapiane! Olka i jego brata pewnie gdzieś wywieźli...

A więc, Moi Mili, nie spałam tej nocy. Poranek był najzwyklejszym porankiem świata. No może z jednym, małym wyjątkiem. Mgła za oknem była fantastyczna. Cały dzień ta magiczna mgła spowijała moje smutne miasto.

A teraz coś na deser: Dawno nie uskarżałam się na ból pleców. No i nadszedł. Wczoraj w południe objawił się w lekkim stopniu, by wieczorem dać o sobie znać już absolutnie niewiarygodnie mocno. Kręgosłup boli. Strasznie.

Tak zaczął się dla mnie nowy 2010 rok. A podobno, jaki pierwszy dzień roku, taki cały rok. Pięknie, nie powiem...

W każdym razie, życzę Wam, aby rok 2010 był dobrym rokiem. Pod każdym względem!