"Czytanie jest nałogiem, który może zastąpić wszystkie inne nałogi lub czasami zamiast nich intensywniej pomaga wszystkim żyć, jest wyuzdaniem, nieszczęsną manią."

"Malina" Ingeborg Bachmann

niedziela, 30 listopada 2008

przegląd kina offowego

Większość ludzi wczoraj bawiła się na imprezach andrzejkowych. Dziś z pewnością boli ich głowa. A mnie dziś głowa nie boli, ponieważ wczoraj wieczorem byłam w teatrze. Bynajmniej nie na żadnym spektaklu.
W ramach pewnego Festiwalu wybraliśmy się z mężem na Przegląd kina offowego, który odbył się na Małej Scenie teatru w naszym mieście. Jako, że lubię kino niezależne, to spoza oficjalnego komercyjnego nurtu, chętnie chodzę na takie spotkania. A wczoraj: małe, kameralne miejsce, na widowni może w sumie dwadzieścia osób, wprowadzenie przez dyrektora teatru i świetne wstępy przed poszczególnymi filmami wygłaszane przez Mateusza Drobę. Mój rówieśnik, bo pamiętam go z równoległej klasy LO i tyle wiem. To, co utkwiło mi w pamięci to to, co mówił na temat kina offowego i ich twórców, amatorów, którzy tworzą filmy z potrzeby, pasji, a nie dla zysków. Amator – wiadomo: osoba, która zajmuje się czymś dla przyjemności, bez fachowego przygotowania. Filmy amatorskie, offowe, są więc dziełami, które już z założenia mają cieszyć ludzi, którzy nad nimi pracują. Mnie, jako potencjalnego widza cieszą ogromnie. Bo dotykają tematów często omijanych przez komercyjne kino. Bo traktują o rzeczach często niewygodnych, albo banalnie prostych. Bo są robione (m. in.) przez młodych ludzi i o młodych ludziach. Bo niosą pewien ładunek emocjonalny i metaforyczny, który nie jest przygotowany pod publikę. Są wśród filmów offowych perełki, ale są i – co tu dużo mówić – gnioty.
Obejrzałam wczoraj 5 filmów:
1. „Brat czeka na końcu drogi” w reżyserii Waldemara Grzesika, zrealizowany na podstawie opowiadania Marka Hłaski. Dość wiernie przedstawia tekst Hłaski. Podobało mi się. Ale pomimo przesłania wynikającego z treści opowiadania Hłaski, klimatu i nastrojowości, film jest dość suchy, nie czułam uderzenia zachwytu, nie czułam zainteresowania.
2. „Tworzywo” – niestety nie pamiętam nazwiska autora. Ale akurat tego nie żałują, bo niektóre dzieła, w ogóle nie powinny trafiać do szerszej publiczności, bo są kiepskie i nawet łatka filmu offowego nie przyczynia się do odbioru ich, jako czegoś ciekawego.
3. „Ballada o majtku bożym” – Karola Godka. Nieco symboliczna przypowieść o człowieku sięgająca do postaci biblijnych. Akurat mnie nie bardzo treść tego filmu odpowiada, ale ogólnie oglądało się przyjemnie.
4. „Stiudent 2” – Huberta Gotkowskiego. Niby zwykły amatorski film o młodym studencie (byłym już!), który zaczyna dzień od poszukiwania WKU, bo właśnie go wylali z Politechniki i dostał bilet do wojska, lecz zamiast trafić do celu, przeżywa kolejny, pełen wrażeń dzień z kumplem, piwem i pewnym zielem... powodującym umiarkowane zaburzenia percepcji, euforię oraz poczucie głębokiego relaksu. Dzięki ogromnej dawce humoru, ironii i autentycznej „urodzie” grających w filmie postaci film ogląda się jak pierwszorzędną komedią. Jestem pod wrażeniem.
5. No i na koniec obejrzeliśmy pewien film z nieoczekiwanymi niespodziankami. Tytuł „Pod podszewką snów” (mam nadzieję, że dobrze pamiętam tytuł) autorstwa wyżej przez mnie wspomnianego Mateusza Droby, który przygotował wczorajszy pokaz i go prowadził. To coś na kształt reportażu, albo dokumentu. Treść bardzo mnie interesująca: autor filmował zlot ludzi mających doświadczenia z podróżami astralnymi, czyli podróżowaniem poza ciałem (OBE - ang. out of body experience) oraz świadomym śnieniem. Kolejni uczestnicy tego zlotu opowiadali o swoich doświadczeniach, często brakowało im słów, lub w bardzo nieudolny sposób próbowali opowiedzieć co im się przydarzyło. Sądzę, że w tej materii słowa często są ograniczone i pewnych treści nienazywalnych nie da się w nie ubrać. Jednakże czułam ich emocje, jak opowiadali o swoich doświadczeniach związanych z podróżowaniem poza ciałem. Temat w ogóle jest dla mnie ciekawy, bo sama nie doświadczyłam nigdy kontrolowanych snów, ani tym bardziej opuszczania ciała, ale nie wątpię i nie neguję takich zdarzeń. Lubię o tym czytać, słuchać i oglądać. Chciałabym na własnej skórze kiedyś coś takiego przeżyć.

W trakcie projekcji tego filmu miały miejsce dwie niespodzianki, dość przykre. Przed filmem autor uprzedził, że jest on nieco długi (30 kilka minut to dużo??), jeśli widownia będzie chciała przerwać seans należy tupać w podłogę. I owszem, siedzący za mną starszy pan zaczął tupać w podłogę. Włączono światło i dyskusja: przerywamy czy oglądamy dalej. Ja byłam za kontynuacją projekcji, co zresztą głośno wyraziłam proponując uczciwe głosowanie, ręka do góry, kto za, kto przeciw. Również za był jeden z mężczyzn siedzących przede mną i głośno domagał się kontynuacji. Chyba jednak kilku starszym panom siedzącym w rzędzie za mną treść filmu na tyle nie odpowiadała, albo obawiali się, że są w mniejszości, albo byli już tak głodni, że postanowili opuścić widownię i udać się na posiłek, a była już godzina 23. (To, że bynajmniej jeden z tych panów, siedzący dokładnie za mną, był głodny, miałam okazję słyszeć! Tak, słyszeć, bo odgłosy wydobywające się z jego brzucha były, mówiąc wprost, burczeniem!) No i dobrze, że opuścili salę, bo mogliśmy obejrzeć ten film do końca. Ale zdarzyła się druga niespodzianka. W pewnej chwili dyrektor teatru poprosił o przerwanie projekcji i światło. I zwrócił uwagę pewnej trójce siedzącej kilka rzędów przede mną, którzy od samego początku tego spotkania raczyli się winem, że są – jakby nie było w teatrze – i albo opuszczą teatr, albo przestaną pić. Zdziwiłam się nie samym faktem reakcji dyrektora, tylko tym, że tak późno zareagował. Ja od początku spotkania widziałam unoszoną raz po raz do góry butelkę wina. Może jestem nie dość wyrozumiała, nie dość tolerancyjna, ale przecież to nie była impreza zamknięta, podczas której można oglądać filmy i trunkować. Dobrze Pan zrobił, Panie dyrektorze!
Pewnie ze względu na to, a także fakt, że było już przed północą, po obejrzeniu do końca piątego filmu, zakończyło się to spotkanie.

W sumie gdyby była lepsza frekwencja i gdyby nie przerywano ostatniego filmu dwukrotnie to, to – górnolotnie nazwane Przeglądem, spotkanie, byłoby bardzo udane. A tak mimo wszystko czuję pewien niesmak. Choć cieszę się, że znów kilka filmów offowych miałam okazję zobaczyć.

czwartek, 27 listopada 2008

Alfabet filmowy

Pewien Paweł wskazał mnie do kontynuacji filmowej zabawy. Należy podać ulubione filmy na każdą z liter alfabetu. A kino lubię, i stare, i nowe. Jako, że chcę mieć polskie tytuły filmów, bo i polskie filmy lubię, wyłamuję się z obowiązujących zasad. Podaję tytuły filmów, a także seriali (to też chyba wyłamanie się), które lubię, ubóstwiam i w ogóle. To strasznie trudne wybrać tylko 1 film na daną literę. Nie umiałam w przypadku paru liter wybrać, dlatego zostawiam wszystkie. No to czytajcie, co lubię. Chyba powinnam również pozostawiać trzykropki, które oznaczałyby filmy jeszcze przeze mnie nieobejrzane. Boję się, że o wielu filmach zapomniałam. No trudno.
A – „American Beauty”, „Adwokat diabła”, serial „Allo, allo”,
B – „Babel”,
C – „Człowiek z blizną”, „Cztery pokoje”,
D – „Dym”, „Dzień świra”(PL), „Dziecko Rosemary”,
E – „Elling”,
F – „Frida”,
G – „Gothika”,
H – „Hero”,
I – „Idioci”,
J – „Jackie Brown”,
K – „Klątwa skorpiona”, „Kill Bill” (1,2),
L – „Lot nad kukułczym gniazdem”,
Ł – „Łagodna”(PL),
M – „Matrix” (1,2,3), „Miasto grzechu” („Sin City”), serial „Miasteczko Twin Peaks”,
N – „Nóż w wodzie” (PL),
O – „Obcy” (wszystkie części), „Otwórz oczy”,
P – „Przyczajony tygrys, ukryty smok”, „Pętla”(PL), „Porozmawiaj z nią”, „Pulp Fiction”, „Przełamując fale”,
R – „Requiem dla snu”,
S – „Siekierezada”(PL), „Śniadanie u Tiffany’ego”,
T – „Tańczący z wilkami”, „Trainspotting”,
U – „Urodzeni mordercy”,
V – „Volver”, "Vengo",
W – „Wstręt”,
X – a przyznam się: kiedyś uwielbiałam serial „Z archiwum X”,
Y - ?
Z – „Zelig”.
Tym razem będę okrutna i rzucę wyzwanie 5 osobom (takie ponoć zasady), choć mogę oberwać za to (posypią się na mnie wirtualne gromy). A więc do roboty:
Chihiro, Chiara, La_Polaquita, Kemotalamot i Zosik.
Od Was zależy, czy napiszecie tytuły filmów po angielsku, czy po polsku.

środa, 26 listopada 2008

Parker

Zaglądam często na blog Babeczki, gdzie można znaleźć mnóstwo ciekawych rozwiązań dotyczących wystroju wnętrz, nowoczesnych i nie tylko pomysłów designerskich, a także różnych form sztuki użytkowej. To na blogu Babeczki przeczytałam o konkursie dla internautów organizowanym przez firmę Barlinek. Oczywiście udział w konkursie wzięłam. Spłodziłam niezły utwór pseudoliteracki wychwalający zalety deski barlineckiej. Utworem chwalić się nie będę, aczkolwiek rzeknę, że nie lada to był wyczyn wymyślić 35 powodów dlaczego deska barlinecka jest lepsza od innych desek: deski do prasowania, deski klozetowej czy snowboardowej. No, ale mnie nie straszne poetyzowanie, więc wymyśliłam te powody. No i w konkursie wygrałam! Szkoda, że nie nagrodę główną - IPOD’a. (Chyba napiszę list do św. Mikołaja.) Wygrałam długopis Parkera + zestaw gadżetów firmowych (m. in. kalendarz na przyszły rok, na pewno się przyda). Długopis piękny i wielce elegancki. Aż chce mi się znów pisać. Więc może porzucę klawiaturę na rzecz tradycyjnego pisania?
.......................................................................................................................................
Zostałam zaproszona do kolejnej blogowej zabawy przez pewnego Pawła. Postaram się oczywiście na zaproszenie odpowiedzieć.
.......................................................................................................................................
Od kilkunastu dni nie idzie mi w ogóle czytanie, książki czekają, napoczęte, ale przechodzę obok nich obojętnie. Nie mam weny na czytanie. Bywa i tak. Kiedyś wróci na pewno.

środa, 19 listopada 2008

Blog

Zaproszenie od Chihiro przyjęłam, a zatem postaram się ustosunkować do poniższych pytań.

1.Czy to pierwszy blog?
2.Jak długo go prowadzisz?
3.Dlaczego zaczęłaś?
4.Co ci blog daje i czym dla ciebie jest?

1. To jest mój pierwszy blog. I chyba jedyny, ostatni, na zawsze.

2. Zaczęłam pisać w styczniu 2008 roku. Blog nie ma jeszcze nawet roku. Jestem więc młodą i niedoświadczoną blogerką. Aczkolwiek już robię postępy i dojrzewam na Waszych oczach.

3. Dlaczego zaczęłam? Po części z wielkiej chęci posiadania swojego miejsca w sieci. Po części z wolnego czasu (m. in. w pracy, mam nadzieję, że nigdy nikt z mojej pracy tych słów nie przeczyta). A po części z możliwości dzielenia się swoimi przemyśleniami z Wami.

4. To mój skrawek wirtualnej przestrzeni. Na początku chciałam zrobić z bloga coś na kształt pamiętnika, w którym mogłabym zapisać to wszystko, co w życiu przeżyłam, przeżywam i być może kiedyś przeżyję. Ale stchórzyłam. Moje wspomnienia niech zostaną wspomnieniami. Moje tajemnice niech zostaną we mnie. Liczne życiowe perypetie postanowiłam zatrzymać dla siebie. I pomimo, że mogłam tu być anonimowa, nie odkrywać się ostatecznie, postanowiłam jednak nie wyrzucać w przestrzeń tego, co noszę w sobie. To zbyt osobiste. Może kiedyś stworzę coś innego. Napiszę książkę, w której wykorzystam siebie samą, aby poznęcać się nad swoją wrażliwością. Blog początki miał skromne. Nie do końca wiedziałam jak pisać, co pisać. Sądziłam, że nie znajdę czytelników. A dziś wiem i cieszę się bardzo, że są tacy, którzy mnie odwiedzają. Z czasem pisanie bloga stało się dla mnie nałogiem. Przyjemnym uzależnieniem. Daje mi możliwość wyrazić swoje zdanie na tematy mnie interesujące. A ponieważ mam zbuntowaną naturę, piszę bez skrępowania o tym, co mnie razi, co mnie denerwuje, co mnie cieszy, co robi na mnie wrażenie, no i co mnie kształtuje. Bo to, o czym piszę, czyli przeczytane książki, obejrzane filmy, ale i czasem różne wydarzenia, to moje dojrzewanie, moje odkrywanie siebie. W pewnym momencie życia zdałam sobie sprawę, że zatrzymałam się, czułam olbrzymi niedosyt. Czegoś mi w życiu brakowało, za czymś tęskniłam. Ugrzęzłam w swoich dołach, nie rozwijałam się, stałam się zrzędliwą babą poszukującą jakiegoś sensu i celu. Sama czułam, że przestaję być atrakcyjną dla siebie i dla otoczenia. Mój blog stał się odskocznią od codzienności. Zaczęłam poznawać inne osoby piszące, wielu z Was polubiłam i regularnie odwiedzam. Choć nie zawsze zostawiam komentarze, mam potrzebę zaglądać na inne blogi. Ten wirtualny świat i wirtualni znajomi stali się mi bliscy. Może dlatego, że w swoim otoczeniu brakuje mi ludzi myślących, ludzi ciekawych życia, ludzi podejmujących rozmowy na ciekawe tematy krążące wokół szeroko pojętej kultury, literatury, sztuki, filmu, muzyki i całej masy innych pokrewnych dziedzin. Blog dał mi możliwość – brzydko mówiąc – spuścić z siebie powietrze, które gromadziło się i gromadziło i nie miało drogi upustu. Na co dzień, uwierzcie mi, że z niewieloma osobami mam możliwość pogadać na ciekawe tematy. Dowiedzieć się czegoś o świecie. Zaprezentować swój często odmienny światopogląd i sposób na życie. Większość ludzi zatrzymała się w swoim rozwoju na etapie szkoły średniej, zamotała się w codzienności: dom, praca, dzieci... Przykro mi to stwierdzać, ale nasze społeczeństwo prezentuje marny poziom intelektualny. Są wyjątki, oczywiście! W rzeczywistości często nie wyrażam swojego zdania, nie chcę wychodzić na dziwaczkę, choć często i tak wychodzę. Wolę nie odzywać się, bo z góry wiem, że nie zostanę zrozumiana. A z tolerancją bywa różnie. Dlatego blog daje mi tą możliwość. Czasem chciałabym coś wykrzyczeć, pokazać, że można żyć inaczej, niesztampowo, omijając schematy. Pisząc tutaj nie kieruję się tym, co należy powiedzieć, tylko tym, co ja czuję, co myślę. Świat za oknem często wydaje mi się strasznie ponury, nudny i bezpłciowy. Mijani na ulicy ludzie mają puste oczy, biorą udział w coraz straszniejszej rywalizacji, pogoni za pieniądzem, zapominając przy tym, co w stanowi wartość tego życia. Nie umieją rozmawiać, nie umieją dostrzegać w życiu czegoś więcej ponad tą prozę, w której utkwili. A ja potrzebuję czegoś więcej. Bo chcę się rozwijać, chcę kształtować swój gust, smak. Często czerpię z popkultury, ale tylko to, co mnie naprawdę zaintryguje i zaciekawi. A że gust mam dość specyficzny, to tylko czyni mnie – zabrzmi to dość wyniośle i zarozumiale – kimś wystającym z szeregu. Tak też się czasem czuję.... Blog mnie kształtuje, zastanawiam się nad sobą samą. To chyba dobrze. Staram się nie popadać w pułapki pychy, dlatego nie lubię słów pochwały. Lepiej mnie skarcić za coś, to mnie motywuje.
Na koniec tego długiego monologu powiem dość infantylnie: bardzo się cieszę, że piszę bloga. Mam nadzieję, że nie zabraknie mi chęci, że nadal będę myśleć i męczyć Was swoimi refleksjami.

Acha, powtórzę to, co napisałam przy poprzednim łańcuszku. Niech każdy, kto do mnie zajrzy, nie zmęczy się moim tekstem i dotrwa do tego zdania, poczuje się wirtualnie przez mnie zaproszony do udziału. Oczywiście niech połechce moją próżność wspominając, że ja go zaprosiłam.

niedziela, 16 listopada 2008

"To nie jest kraj dla starych ludzi"


Wiedziałam, że ten film mi się spodoba. Z kilku powodów:
1. Reżyseria: Joel i Ethan Coen – ich “Fargo” jest znakomite,
2. Scenariusz oparty na podstawie powieści Cormaca McCarthy'ego,
3. Znakomita obsada aktorska:
- uwielbiany przeze mnie ostatnio Javier Bardem, w roli mordercy – psychopaty,
- Tommy Lee Jones – w roli lekko zdziadziałego szeryfa,
- Josh Brolin – polubiłam go za występ w „Grindhouse: Planet Terror” Roberta Rodrigueza,
- jest w małej rólce i Woody Harrelson.

Film, o jakim dziś chcę napisać parę słów to „To nie jest kraj dla starych ludzi”. Znakomity i mroczny, trzymający w napięciu, nieprzewidywalny w zwrotach akcji. Przyznam się, że lubię takie kino „psychologiczne”, gdzie krew leje się strumieniami. Aczkolwiek nigdy nie oglądałam, i nie mam zamiaru oglądać wszystkich gniotów amerykańskich z Arnoldem, Sylwestrem, Brucem, czy innych super samców wojujących w imię dobra. Filmy „psychologiczne”, które oglądam, muszą mieć pewien smak i klimat, ciekawą fabułę i niekoniecznie być hitami kinowymi. No i nie za każdym mordobiciem przepadam. Do dziś pamiętam dwa filmy, dość krwawe, z Alem Pacino w roli głównej: „Życie Carlita” i „Człowiek z blizną”, które są niesamowite. Jak widać, nie jestem kobietą oglądającą melodramaty i romanse. Wolę zdecydowanie kino akcji, także dramaty i obyczajowe, ale te muszą mnie poruszyć naprawdę ciekawym tematem.

A „To nie jest kraj dla starych ludzi” to zdecydowanie kino męskie. Odstające całokształtem od typowych filmów akcji. Choć fabuła jest dość prosta i nieskomplikowana, film robi wrażenie.
Jeden facet znajduje na pustyni walizkę pełną dolarów, oczywiście wcześniej natyka się na miejsce zbrodni, trupy i samochód załadowany narkotykami. Walizka oznacza wcześniejszą emeryturę, bierze ją ze sobą. I tu zaczyna się jego koszmar. Jest poszukiwanym i śledzony przez pewnego psychopatę, działającego, a jakże, na zlecenie, by odzyskać pieniądze. Ofiara i kat. Bell (Josh Brolin) i Chigurh (Javier Bardem). Prędzej czy później któryś z nich zginie. Ale sama wędrówka Chigurha i uciekającego z walizką Bella jest podróżą przez piekło, naznaczoną wieloma przypadkowymi trupami. Chigurh jest perfekcjonistą, brutalny i pozbawiony emocji, z jego postawy bije spokój i opanowanie. Bell pomimo sprytu popełnia błąd.

Film jest przemyślany, zaskakujący, bez zbędnych dłużyzn. Wydawałoby się, że to thriller, ale tak naprawdę jest to wciągający dramat ukazujący pustkę i zanik tych wartości, z których Ameryka była kiedyś taka dumna. Świat się starzeje, co wcale na dobre mu nie wychodzi. Ludzie są pozbawieni uczuć, wrażliwości. Łatwo znaleźć klucz do samego tytułu.
Jest też w filmie oprócz sporej dawki adrenaliny i humor podawany z klasą. Zresztą niektóre dialogi to perełki.
Napisanie, że to świetny fim, to mało. Bo to kawał naprawdę dobrego kina.
Acha, a jak mi ktoś powie, że Javier Bardem w tej fryzurze wygląda idiotycznie, to się nie zgodzę. Jest jak zwykle uroczy.

sobota, 15 listopada 2008

100 post


No i co? No i 100 post. A zatem nie będzie o przeczytanej książce, ani o obejrzanym filmie. Będzie o mnie. Kto mnie odwiedza zdążył już poznać mój specyficzny gust, mój niewybaczalny tupet i wybuchowy temperament. Jestem jednostką ludzką o dość skomplikowanej naturze. Pełna przeciwieństw, które kotłują się we mnie, raz unosząc mnie na wyżyny, raz spychając w ciemne i głębokie zaułki mojej duszy.

Jaka jestem? Nieobliczalna. Bezczelna. Ignorancka. Czasem stronnicza. Desperacko poszukująca sensu. Jestem lwicą broniącą swojego terytorium. Jak trzeba pomaluję pazurki na czerwono, bo „rewolucja ma czerwone paznokcie”. Ale i bywam łagodna jak baranek. Ciepła i czuła. Serdeczna i skora do pomocy. Mam dwoistą naturę. Co tylko przyprawia o palpitacje serca moich bliskich. Drżyjcie przede mną nikczemne potwory chowające się na dnie mojej duszy. Nie dam się. Chcę to życie jakoś przeżyć. Chcę doświadczać, chcę poznawać, chcę kosztować. Choć czasami chowam się przed światem, bo mnie przytłacza, bo się pcha z buciorami w mój świat.

Jeść nie lubię, ale kilogramów z wiekiem przybywa. Są dni, kiedy na okrągło słucham mojej ulubionej muzyki. Są dni, kiedy książki pożeram zachłannie. Są dni, kiedy bywam kokietką, stroję się i ku uciesze męża zamieniam się w dziewczynkę paradującą przed lustrem. W końcu dusza romantyczna ze mnie. Marcowa rybka.


Swoją prywatną samotność polubiłam, przyzwyczaiłam się, choć gdybym mogła podczas pełni zawyć do księżyca, pewnie zrobiłabym to. Dziki zew natury się we mnie odzywa. Zresztą podczas pełni spać nie mogę.


Tolerancyjna bywam, choć z pewnymi ludzkimi przypadkami wolę nie mieć nic do czynienia. Szanuję drugiego człowieka, o ile nie narzuca mi swoich światopoglądów, nie zmusza do przejścia na swoją stronę, nie nawraca i nie pustoszy moich wyobrażeń o świecie.


Kocham na zabój. Ku własnemu zatraceniu.


100% kobietą nie jestem. Nie lubię kuchni, gotuję, bo trzeba coś jeść. Nie lubię sprzątać. Nie lubię zmieniać pościeli, bo wpadam w pułapki poszewek. Nie gadam o pieluchach i przepisach kuchennych. Jak wezmę młotek, bo przybić gwoździa, pół ściany się sypie.


Spotkań rodzinnych unikam. Tańczyć nie lubię, choć taniec mam we krwi, tylko ta krew nie zawsze do nóg dopływa.


Pomimo zawziętej natury stosuję kompromis w celach leczniczych.


Ludzi się boję, jestem ostrożna i czasem zasadnicza. Jak kogoś polubię i zaufam, to daję z siebie wszystko.


Włosy farbuję od czasów liceum. Burgund, mahoń, kasztan, ostatnio czekoladowe brązy. Najlepiej wyglądam w długich, dlatego rzadko obcinam.


Oczy mam małe, zielone. Podkreślam je mocnymi cieniami, żeby zyskać na pewności siebie.
Wzrok zepsułam nastolatką będąc czytanymi po nocach książkami. Soczewki kontaktowe i okulary to moja codzienność.


Jestem wysoką kobietą, dlatego zdecydowana większość butów w mojej szafce ma niskie obcasy.
Spódnice lubię nosić, bo mąż mnie woli w spódnicy. Czego się nie polubi dla męża!


Kolory garderoby zdecydowanie ciemne, no czarne. Bo wyszczuplają. Choć mąż narzeka, że ciągle jak na pogrzeb chodzę.


Gram w szachy. Z dziką satysfakcją daję mata mężowi.


Śpiewam w domu, kiedy słyszę znaną i lubianą piosenkę. Fałszowaniem się nie przejmuję. A co mi tam!


Jestem smarkatą smarkulą. Bo alergia mnie męczy. Szczególnie rano budzę męża salwą kichania.


Staram się jak umiem, by być dobrym człowiekiem. Choć czasem los bywa przekorny.


Pracę magisterską obroniłam na czwórkę. Zaskoczę Was tematem pracy: „Program literacki rokoka w wierszach i poematach Józefa Szymanowskiego”. Nieźle prawda?


Uwielbiam malarstwo Salvadora Dali, Caspara Davida Friedricha i Witkacego. Jaka szkoda, że sama malować nie potrafię.
Do dziś żałuję, że nie studiowałam historii sztuki. Została mi pasja.


Uwielbiam muzykę skrzypiec. Jaka szkoda, że nigdy nie nauczyłam się na nich grać.


Mój gust muzyczny to zdecydowanie rock i blues w różnych odcieniach.


O książkach nie powiem nic. Przeczytałam w życiu tony książek. Jest masa takich, które zrobiły na mnie wrażenie.


Mało ludzi mnie lubi. Bo nie owijam w bawełnę. Bo mówię prawdę, a przecież często prawda bywa bolesna. Nie znoszę fałszu i obłudy.


Lubię zimę. No nich już nadejdzie.


Lubię podróże, choć mam naturę panikarza. Lubię góry, zielone Bieszczady. Nad morzem byłam lata temu.

Chciałabym skoczyć na spadochronie.


Chciałabym być niewidzialna. Czasami.
..............................................................................................
Chihiro mnie zaprosiła do pewnego łańcuszka. Więc w kolejnym poście postaram się zaspokoić ciekawość kilku osób.

poniedziałek, 10 listopada 2008

"Elegia"


Zastanawiam się jak wyrazić swoje wrażenia po obejrzeniu „Elegii” w reżyserii Isabel Coixet. Dziwny to film. Zupełnie niepotrzebnie reklamowany, jako ekranizacja znanej i kontrowersyjnej powieści Philipa Rotha „Konające Zwierzę”. Bo ja żadnej kontrowersji nie zauważyłam. Ale może to rzecz gustu i pruderii. Związki między kobietą i mężczyzną, w których jest spora różnica wieku zupełnie mnie nie szokują, tym bardziej nie nazwałabym ich kontrowersyjnymi. Ale może chodziło o kontrowersję związaną z fascynacją seksualną, jakiej doświadcza dojrzały, starszy mężczyzna wobec pięknej młodej studentki? To też nic nowego. Jak świat światem takie pożądanie jest dość powszechne i chyba normalne.
Filmu nie można nazwać rewelacyjnym, nie jest obrazem oryginalnym ani też nie zasługuje na aż takie zainteresowanie, jakie się wokół niego zrobiło. Ale cóż znaczy komercja i reklama! Pewnie nie wzbudzałby takiego zainteresowania, gdyby nie para aktorska: Penelopa Cruz i Ben Kingsley. Jakby nie było świetni aktorzy, lubiani i cenieni. Jednakże w tym filmie wypadli dość blado, ale to chyba nie ich wina, ale wina scenariusza i tematu filmu. Bo sztuką jest zrobić naprawdę świetny film o miłości.

„Elegia” ma dość prostą fabułę. Znany krytyk teatralny, wkładający literaturę na uniwersytecie poznaje piękną Kubankę Consuelę. Jest oszołomiony jej urodą fizyczną, pożąda jej, staje się zazdrosny i zaborczy. Jednakże to nie jest miłość, bynajmniej na początku ich znajomości. To związek oparty na namiętności i pożądaniu seksualnym. Ona zaczyna traktować ten związek poważnie. Nie boi się różnicy wieku. On całe życie uciekający przed miłością, wpada w jej sidła. Fascynacja erotyczna przeradza się w miłość, której ten dojrzały mężczyzna nie potrafi sprostać. Boi się różnicy wieku, boi się litości, boi się prawdziwego życia. Rani Consuelę nie pojawiając się na ważnym dla niej spotkaniu rodzinnym. Dopiero, gdy ona znika z jego życia, uzmysławia sobie, kim dla niego ona była. Życie bez niej stanie się dla niego cierpieniem. Spotkają się ponownie po kilku latach w dość przykrym momencie, oboje czując, że nie tak powinien potoczyć się ich wspólny los. Czy będzie za późno na naprawienie błędów? To pozostaje niedopowiedziane. Można sobie zadać pytanie, czy ich miłość miałaby szanse na przetrwanie?

Film pozostawia pewien niesmak. Zbyt dużo w nim tkliwych scen rodem z harlequina. Zbyt częste sceny erotyczne są pozbawione smaku. Choć widok nagiej Penelopy Cruz pewnie nie jednego przyciągnie do kina. Ale przecież nie to powinno być magnesem. Historia opowiedziana została płytko, nawet kilka scen mających pewną głębię i refleksję nie wyciąga filmu na wyżyny.
Nie umiem dokładnie powiedzieć, czy film mi się podobał. Długo się nad tym zastanawiałam. W momentach refleksyjnych pojawiało się zbyt dużo płytkich treści.

A już do pasji doprowadzała mnie reakcja widowni w kinie, która śmiała się, kompletnie nie czując głębi. Nie wspomnę o widzach, którzy przyszli do kina najeść się popcornu, szeleszcząc przy tym niemiłosiernie lub napić się napojów gazowanych, bo co chwilę słyszałam znamienne syczenie odkręcanej butelki. Polacy do kina nie chodzą na filmy!

Nie wiem, jaka jest książka Philipa Rotha. Nie czytałam jej i pewnie nie przeczytam. A film? Film warto obejrzeć, by się przekonać, że na reklamowane filmy do kina nie warto chodzić. Lepiej poczekać, aż dvd zostanie dołączone do jakiejś babskiej gazetki. Przynajmniej w domu nie miałabym do czynienia z popcornem i colą...

sobota, 8 listopada 2008

"Złodziej i psy" - Nadżib Mahfuz

Czym jest nienawiść, opętanie pychą i żądzą krwi? Człowiek boi się tych pojęć, stara się żyć tak, aby nigdy nie stać się uosobieniem tego, co złe. A jeśli człowiek staje się taki? A jeśli wbrew rozsądkowi podąża tą zgubną ścieżką, to co mu pozostaje? Zastanawiam się nad tym i nie potrafię pojąć, dlaczego nienawiść, pycha i żądza zemsty są tak bardzo ludzkie. To istnieje w naturze ludzkiej i ma takie samo prawdopodobieństwo wystąpienia, jak szlachetność i uczciwość. A jakim ciężarem i bólem dla człowieka opętanego złem musi być życie.

Staram się nie czynić zła, staram się żyć uczciwie, wolę spalić za sobą mosty, niż być pochłonięta żądzą zemsty. Boję się zemsty, boję się złej strony swojej natury, dlatego każdego dnia staram się żyć tak, by osiągać spokój. Ten upragniony spokój duszy.
Zemsta jest okrutnym ciosem zadanym duszy człowieka nią ogarniętego. Czy potępiać człowieka mściwego i czyniącego zło? Jasne! Ale i współczuć mu, że nie miał dość sił, by z pokorą przyjąć swój los.

Tak sobie dziś rozmyślałam nad potwornością uczucia zemsty.

„Nienawiść przybiera czasem postać obsesyjną: chęć zemsty jest tak silna, iż osoba nią zawładnięta nie jest w stanie przestać o niej myśleć; wówczas nienawiść jest głównym motywem jej działań i bardzo silnym bodźcem wpływającym na percepcję rzeczywistości.”
(wikipedia)

Nie przypadkowo o tym piszę. Takie refleksje mnie naszły, bo właśnie jestem po lekturze książki „Złodziej i psy” egipskiego pisarza Nadżiba Mahfuza, laureata literackiej Nagrody Nobla z 1988 r.

To smutna książka. Studium ludzkiej bezradności w obliczu opętania żądzą zemsty i nienawiści. To kilka dni z życia Saida Mahrana, który po kilkuletnim więzieniu wychodzi na wolność. Wychodzi na wolność by stać się więźniem samego siebie. Ogarnięty chęcią zemsty na niewiernej żonie Nabawijji, jej obecnym mężu Alliaszu oraz dawnym znajomym Raufie Ulwanie, popada w obłęd. Samotność i desperacja zniszczą Saida Mahrana. Wszystko to dzieje się w Kairze w połowie zeszłego wieku. Miejsce akcji jest przesiąknięte klimatem arabskiej kultury, a fakt, że większość zdarzeń dzieje się nocą dodaje temu jeszcze bardziej przygnębiający charakter. I ta ciemność wcale nie jest sprzymierzeńcem tytułowego złodzieja Saida. Ciemność jedynie wzmaga uczucie samotności. Samotność popycha do nienawiści. Nienawiść wiedzie do zemsty.

Nadżib Mahfuz nie szafuje niepotrzebnie słowami, nie buduje napięcia, ani grozy. Tworzy wspaniały portret człowieka opętanego uczuciem zemsty. Złodzieja, mordercy. Ale także człowieka nieszczęśliwego, niepotrafiącego żyć inaczej. To smutna książka o naturze człowieka. Daje do myślenia i nie pozostawia obojętnym.

poniedziałek, 3 listopada 2008

„Zdesperowane kobiety postępują desperacko” - Halina Pawlowska

Chyba musiałam sięgnąć po tak lekką książkę, by sobie uzmysłowić, że szkoda na takie lektury czasu. Mówię o książce czeskiej pisarki Haliny Pawlowskiej, o jakże wymownym tytule „Zdesperowane kobiety postępują desperacko”. Tytuł mi się podobał i choć od samego początku domyślałam się, z jakim typem powieści mam do czynienia, postanowiłam ją przeczytać. Całe szczęście, że wystarczyło jedno pochmurne przedpołudnie, aby rozpocząć i zakończyć tę lekturę. Bo powiem wprost, to kolejna lekka powiastka dla kobiet, wielbicielek Bridget Jones i Katarzyny Grocholi. A ja do takich kobiet nie należę. Bo co my tu mamy? Dobiegająca czterdziestki kobieta, właśnie po rozwodzie, szuka następcę na małżonka. I tak jak tytuł wskazuje jest zdesperowana, w każdym potencjalnym mężczyźnie pokłada swoje nadzieje. W recenzjach tej książki napisali, że to błyskotliwa powieść. Powiedzmy... Że pełna humoru. Powiedzmy... Nie! nie powiedzmy. Bo temat jest tak wyświechtany i po tysiąckroć wałkowany, że żadne, nie wiem jak oryginalne, perypetie takich bohaterek literackich, nie są śmieszne, ani błyskotliwe, ani poprawiające nastrój. Naprawdę. Co z tego, że książkę czytało się szybko, lekko i przyjemnie. Ja żadnego humoru nie odczułam. Po prostu pochłonęłam, bez większych uprzedzeń i oczekiwań lekką powiastkę. Pewnie tak szybko, jak ją przeczytałam, o niej zapomnę. Jeśli ktoś mi jeszcze powie, że to tak zwany „czeski film” to się oburzę. Bo tak zwany „czeski film” ma pewną głębię, ma charakter i niepowtarzalny styl. A ta książka jest miałka i nijaka. Słodka jak różowa landrynka.

Zdegustowana zastanawiam się, czy razem z nią nie odnieść od razu, nawet nie czytając, innej książki, pewnie gatunkowo podobnej „Mężczyzny idealnego” Michala Viewegha. Jak na razie wiem jedno, że zdecydowanie ten rodzaj literatury (sic!) do mnie nie przemawia. Chyba wolę coś głębszego, nawet na poprawę nastroju.

sobota, 1 listopada 2008

"Imię w ciemności" - Renata Šerelyté


Nie podobało mi się „Imię w ciemności” młodej, litewskiej pisarki Renaty Šerelyté. Nie zrobiło żadnego wrażenia, a nawet pozostawiło lekki niesmak. Bo zupełnie nie potrafię się ustosunkować do tej książki. Wydawca na okładce napisał, że czytelnik odnajdzie tu „ulubione we współczesnej prozie wątki kryminalne (martwa piękna siedemnastolatka w hotelowej wannie)”. Ale „Imię w ciemności” nie jest kryminałem! To, że autorka swoją bohaterkę, a zarazem narratorkę, czyni trzydziestoparoletnią panią komisarz prowadzącą (niby) śledztwa w prowincjonalnym miasteczku, nie może bynajmniej być powodem, aby zachęcać czytelnika słowami wydawcy, które wyżej przytoczyłam. Bo to gwałt na prawdzie.


„Imię w ciemności” to poetycki pamiętnik bardzo wrażliwej kobiety, niepotrafiącej odnaleźć się w życiu. To poetycka podróż pani komisarz w przeszłość, w liczne wspomnienia, krążące wokół młodzieńczej miłości do tajemniczego nauczyciela muzyki, wokół dzieciństwa, w którym zmarła jej matka. Narratorka jest kobietą niespełnioną, ale pokorną wobec losu. Swój smutek topi w alkoholu, zmagając się ze zmorami, duchami i wizjami pojawiającymi się po jego spożyciu. Nie ma rodziny, nie ma przyjaciół, jedynym domownikiem, towarzyszką jej życia jest kotka o imieniu Jin-Jang. A jej praca, prowincjonalnej detektyw (w sumie jej stanowisko nie jest jasno w książce nazwane), to raczej szpital dla wariatów, niż posterunek policji. Bo alkoholowe wizje, duchy przeszłości są częstszym tematem książki, niż jakiekolwiek śledztwa. A jak już pojawi się jakaś sprawa, to boki zrywać, jest dziwna i niepoważna. Nawet ta okładkowa śmierć siedemnastolatki w hotelowej wannie nie ma żadnego konkretnego kryminalnego tła. Bardziej służy do pokazania zmagań z rzeczywistością głównej bohaterki. A zakończenie książki to już kompletny sen wariata.
To, co w książce rzuca się w oczy, to specyficzny klimat, poetycki charakter snutej opowieści. Metafory, porównania, refleksyjność towarzyszą opowieści niemal na każdej stronie. Momentami przytłaczają swym ciężarem, powodują pojawienie się pytania: o co tej pisarce chodziło? Zabieg poetyzowania w powieści w tym przypadku nie wpłynął na jakość tej książki. Za dużo alkoholowych wizji, za dużo metafor. To proza, a nie poezja! No ale, Renata Serelyte to też poetka i pracuje jako kierownik literacki wileńskiego teatru. Dlatego próbuję zrozumieć jej zamysł.
Kto lubi „Dziady” Mickiewicza, „Mistrza i Małgorzatę” Bułhakowa i „Moskwę - Pietuszki” Jerofiejewa powinien być z lektury zadowolony. Nie pytajcie mnie, dlaczego i skąd takie skojarzenia ...

Znalazłam kilka zdań, które zasługują na zapamiętanie:

„Współczesny Kościół, wyrzekając się mocy mistycznych, oddał je wiedźmom i czarodziejom, a ci wykorzystali błogosławioną ludzką niewiedzę.”

„Im więcej życia wypełnia ciało, tym mniej miejsca zostaje dla śmierci.”

„Wygląda na to, że nas osoby samotne, połączą tego wieczora więzi mocnych trunków, nierzadko trwalsze od międzyludzkich.”

No i próbka samooceny pani detektyw:

W jaki sposób ja, dzikuska, mogłam zajmować takie odpowiedzialne stanowisko?... Wszak praca w policji wymaga klarownej przeszłości, stabilizacji socjalnej i zdrowego kodu genetycznego. A ja nie mam nic, pochodzę z niedźwiedziego barłogu, z kryjówki złych karzełków. Z czasem odkrywam w sobie coraz więcej okropnych wad (celullitis i łupież się nie liczą, to raczej zalety niż wady, tylko zupełna idiotka może przejmować się zmianami na skórze ud, bo przecież najbardziej nieuchronne zmiany zachodzą na dalekich i nieznanych kontyngentach – w półkulach mózgowych).”

PS. Wszystkich, którzy za mną tęsknili, witam i informuję, że chyba wróciłam do świata żywych.