"Czytanie jest nałogiem, który może zastąpić wszystkie inne nałogi lub czasami zamiast nich intensywniej pomaga wszystkim żyć, jest wyuzdaniem, nieszczęsną manią."

"Malina" Ingeborg Bachmann

czwartek, 29 grudnia 2011

Snerg

Oto moje skromne zakupy w lokalnym Matrasie. Prezent ode mnie dla mnie, bez okazji, bez dedykacji.1. Adam Wiśniewski-Snerg „Anioł przemocy i inne opowiadania”
2. Adam Wiśniewski-Snerg „Według łotra”
3. Adam Wiśniewski-Snerg „Oro”
4. Shan Sa „Konspiratorzy”

Moja radość jest wielka, bo znalazłam książki Adama Wiśniewskiego-Snerga. Człowieka niesamowitej wyobraźni, jednego z najbardziej niedocenionych pisarzy sience fiction. Prawdziwego twórcy świata, który został ukazany w "Matrixie" rodzeństwa Wachowskich!

Żeby nie być gołosłowną zaprezentuję fragment tytułowego opowiadania z tomu „Anioł przemocy i inne opowiadania”:

"Odkryła, że leży we wnętrzu szklanego prostopadłościanu. Jej nagie ciało zalewał przezroczysty płyn. W nagłej ciszy, która nastąpiła po serii jadowitych syków, odezwał się przy jej uchu miły kobiecy głos:
- Przykro nam bardzo, ale musimy przerwać wyświetlanie twojego filmolosu. - Czy nosisz numer dziewięćset czterdzieści miliardów pięć milionów siedemdziesiąt jeden?
Na tablicy w końcu szklanej komory za literami T - Re srebrzyła się wielocyfrowa liczba 940.005.000.071
- Tak. - powiedziała.
- A ile masz lat?
Licznik lat miał złote cyfry.
- Dziewiętnaście.
- Więc wszystko się zgadza - poinformował miły głos. - Po stu dwudziestu latach oczekiwania w kolejce uzyskałaś prawo do jednej doby autentycznego życia. Miejsce zwolnione zostanie za godzinę i dlatego musieliśmy cię obudzić. Przygotuj się!
Za kwadrans szybkobieżna winda podniesie twoją kabinę na wysokość czterech kilometrów - aż do samego dachu Europy. Zobaczysz tam prawdziwe słońce, znajdziesz wodę i drzewa. Raz jeszcze przepraszamy za wyłączenie filmolosu. Gratulujemy i życzymy przyjemnych wrażeń!
We wszystkich kierunkach przestrzeni poza szybami ciasnych jak trumny prostopadłościanów spoczywały postacie ludzi pogrążonych we śnie. Tylko Lucyna leżała z otwartymi oczami.
Przez kilkanaście minut patrzyła w dal na miliony nagich ciał symetrycznie rozlokowanych w szklanych korytarzach, których ściany emitowały światło i zbiegały się w nieskończoności.
Liczniki na tablicy pokrywała szyba. Rozbiła ją silnym uderzeniem łokcia. Najpierw wyrwała z gniazdka wszystkie przewody, a kiedy otwierając oczy znalazła wokół siebie świat w niezmienionej postaci - położyła dłoń na szklanym ostrzu w poszukiwaniu niezawodnego wyłącznika."
końcowy fragment opowiadania "Anioł przemocy" (1978 r.)

I co? Jakie wrażenia? Skąd my to znamy?



Rok 2012 zapowiada się dla mnie pod znakiem polskiej fantastyki. Mam zamiar skompletować pozostałe tytuły Snerga.

poniedziałek, 26 grudnia 2011

"Nie wygłoszę tu mowy" - Gabriel Garcia Marquez

„...zawód pisarza jest być może jedynym, który wykonuje się coraz trudniej w miarę jego praktykowania.”

W tej niewielkiej objętościowo książeczce ukryty jest bardzo cenny skarb, którym dzieli się z czytelnikami od wielu już lat Gabriel Garcia Marquez. To nie fikcyjna rzeczywistość wypełniona magicznymi obrazami. To nie metafora, którą niezwykle zgrabnie posługuje się w swoich książkach Noblista. To błyskotliwość i mądrość człowieka, który żyjąc z literatury, kształtuje ją bezpośrednio.
Zebrane w tomie „Nie wygłoszę tu mowy” krótsze i dłuższe mowy, przemówienia i laudacje towarzyszące różnym uroczystościom pozwalają poznać pisarza od przysłowiowej kuchni. Okazuje się, że uroczyste wystąpienia są dla młodego Marqueza konieczną powinnością, niekoniecznie lubianą i oczekiwaną. Jednakże nawet, jeśli Marquez twierdzi, że nie ma nic do powiedzenia, ma bardzo dużo do powiedzenia! Potrafi przekazać myśl bez kokietowania i bez wdzięczenia się. Nierzadko pozwala sobie na wycieczki w obszary bezpośrednio niezwiązane z literaturą, dotyka problemów politycznych, społecznych. Ale nie przemawia grzmiącym głosem, jego ton jest łagodny i poprzez łagodność głośny i celny.
Ogromnie podoba mi się mowa wygłoszona w dniu 8 grudnia 1982 r. w Sztokholmie podczas wręczenia literackiej Nagrody Nobla. Nieco uszczypliwa, nieco zadziorna, momentami bolesna, ale jakże trafna. W szerokim skrócie powiem, że według Marqueza dzisiejsza Europa nie wyglądałaby tak jak wygląda, gdyby nie Ameryka Południowa i vice versa.
W wielu mowach widać zaangażowanie Marqueza w sprawy Ameryki Łacińskiej, w jej zjednoczenie, o ile nie geograficzne, to mentalne i kulturowe. Widać przejęcie, z jakim wypowiada się o bolączkach Ameryki Łacińskiej, widać przywiązanie do kultury karaibskiej.
Zauważyłam także, że pisarz na poważnie próbuje się tłumaczyć, dlaczego i po co pisał. W jego słowach nie dostrzega się autokreacji, tylko naturalną potrzebę podzielenia się prawdą.
Zgadzam się z nim, kiedy mówi: „Wierzę, że życie każdego z nas byłoby lepsze, gdyby każdy z Was nosił w plecaku książkę.” Ważny jest kontekst wypowiedzi i adresaci: żołnierze!

Mi wystarczyła godzina, aby przeczytać „Nie wygłoszę tu mowy”- godzina spędzona z Gabrielem Garcią Marquezem!
W marcu 2012 roku Marquez skończy 84 lata (w Wikipedii znajduję jako datę urodzenia rok 1927, w przypisach jest wyjaśnienie tej nieścisłości, ale sam pisarz na swojej oficjalnej stronie podaje rok 1928), oby mógł nas jeszcze czymś zaskoczyć, zaczarować i natchnąć!

„Zawsze uważałem, że zostajemy pisarzami nie z powodu naszych cnót, lecz nieszczęścia, które sprawia, iż nie możemy być nikim innym, a nasza samotna praca nie powinna przynosić nam więcej zaszczytów czy przywilejów, niż mógłby ich oczekiwać szewc za zrobienie pary butów.”

niedziela, 25 grudnia 2011

NIC

W lekkości puszystego sernika szukam wspomnienia tych dni. Kiedy samotność była pojęciem czysto literackim. Kiedy drżenie rąk nie wiązało się z rozdrapaną raną w duszy. Kiedy czas nie gnał tak bezlitośnie. Miałam kilka lat i świat był prosty. Szukam siebie w krótkim oddechu, we łzach, w panicznie dygocącym ciele. Zabiłam się sama w chwili, gdy zapragnęłam czegoś więcej. Gdy odczułam potrzebę dotknięcia nieba. Gdy zabrakło mi słów, aby nazwać to, co czuję. Szukam odpowiedzi w smaku ciepłego żurku, w smaku pierogów ruskich. Nie czuję nic po za tym, co we mnie. Nie czuję sacrum. Tkwię w przestrzeni wyjałowionej. Nic.


czwartek, 22 grudnia 2011

"W bagnie" - Arnaldur Indridason


Przeczytałam dobrą książkę. Przeczytałam dobry kryminał! Kryminał rodem z Islandii! „W bagnie” Arnaldura Indridasona połknęłam jednym tchem i chcę wrócić na Islandię! Mam okres odrzucenia od głębszych treści, mam okres totalnie rozrywkowy. Chcę,a by czytana historia mnie bawiła, pochłaniała, wciągała! „W bagnie” spełnia te warunki.

Podobno morderstwa na trzystutysięcznej Islandii są rzadkością i nie są w ogóle skomplikowane. W tak małej społeczności wszyscy się doskonale znają, każdy wie o każdym i w mniejszym lub większym stopniu jest ze sobą spokrewnionym. To społeczeństwo musi być niesamowite pod każdym względem. Przyznaję, że fascynuje mnie ten kraj!

To, że morderstwa na Islandii nie są skomplikowane, nie jest moim wymysłem. Tak twierdzi jeden z policjantów towarzyszących w śledztwie Erlendurowi, głównemu bohaterowi kryminału Indridasona. Podobno też morderstwa na Islandii należą do rzadkości, toteż wzbudzają w tym homogenicznym społeczeństwie kolosalne zainteresowanie. No cóż, tylko dlaczego świetne kryminały piszą Islandczycy? Skąd u nich taki dar do pisania kryminałów? Czyżby to była tylko wybujała fantazja Islandczyków spragnionych ekstremalnych atrakcji? Stefan Mani, Yrsa Sigurdardottir, a teraz Arnaldur Indridason, na szybko wymieniam tych troje islandzkich pisarzy. I wszystkich cenię sobie ogromnie. Bo mają nie tylko fantazję i dar opowiadania, ale potrafią wciągnąć w chłodną i deszczową rzeczywistość swojej wyspy nieporównywalnie mocno. Tak mocno, że aż chce się tam być, by mroźny wiatr poczuć na własnej skórze, by rozległe przestrzenie zobaczyć na własne oczy. Ech, moje marzenie…

„W bagnie” to kryminał z morałem, z refleksją, która jest łatwo wyczuwalna. Akcja toczy się szybko, choć wcale nie szybko pojawia się odpowiedź na pytanie, kto zamordował starszego pana i dlaczego. Dużą rolę odgrywają specyficzne warunki życia na Islandii, są one jakby dodatkowym bohaterem. Tak! Islandia jest tu drugoplanowym bohaterem. Bo ma wpływ na ludzkie losy, bo determinuje życie, bo zawłaszcza i uzurpuje sobie prawo do własności. Często brutalnie i okrutnie rozprawia się ze swoimi dziećmi, jak wyrodna matka, która wpierw życie dała, aby nagle je odebrać. Dlaczego w tak małym społeczeństwie dochodzi do zbrodni? Kto, lub co jest temu winne?

Odpowiedź na te pytania zostaje udzielona. Erlendur Sveinsson, pięćdziesięcioletni policjant z Reykjaviku, rozwiązuje zagadkę śmierci pewnego staruszka, poznaje jego przeszłość, która nieopacznie wpłynęła na przyszłość. Odkrywa też bagno, na dnie którego ludzkie dusze ogromnie cierpią i wołają o pomoc. Czasem lepiej nie dotykać przeszłości, bo może się okazać, że śmierć czyha za rogiem…

Kryminalna Islandia według Indridasona jest pozbawiona magicznej politury, tu nie ma mowy o elfach, czarach, itp. Tu człowiek i jego geny stanowi największą zagadkę, której czasem lepiej nie rozwiązywać.

sobota, 17 grudnia 2011

Z "Pieska przydrożnego" ...

"Tymczasem i na niby

Wstawać rano i iść do pracy, być złączonym z ludźmi uczuciami miłości, przyjaźni albo sprzeciwu – i cały czas rozumieć, że to wszystko jest tymczasem i na niby. Bo stała i rzeczywista była w nim nadzieja, tak silna, że samo życie go niecierpliwiło. Już, zaraz, za minutę, miał schwytać – właśnie, co? Czarodziejską formułę, w której zawierała się cała prawda o istnieniu. Mył zęby, a ona była tuż, brał prysznic i prawie ją wymawiał, gdyby nie wszedł do autobusu, może by mu się objawiła, i tak cały dzień. Kiedy budził się w środku nocy, czuł, że przedziera się do niej przez cienką zasłonę, ale wtedy, tak wysilony w swoim dążeniu, zasypiał.

Nie odnosił się przychylnie do swojej przypadłości. Zgadzał się, że powinien być całym sobą w miejscu i chwili, uważny na bliskich mu ludzi i dbały o to, czego spodziewają się po nim. Orzekać, że są tymczasowi i na niby, znaczyło ich krzywdzić, nie umiał się jednak wyrzec myśli, że tak naprawdę na życie z nimi nie ma czasu."

Czesław Miłosz "Piesek przydrożny"

piątek, 16 grudnia 2011

"Piesek przydrożny" - Czesław Miłosz


„Litość

W dziewiątej dekadzie mego życia uczuciem, które we mnie przybiera i mnie napełnia, jest litość, z którą nie wiadomo co zrobić. Mnóstwo, olbrzymia ilość twarzy, postaci, losów poszczególnych istnień i rodzaj utożsamiania się z nimi od ich wnętrza, a zarazem świadomość, że nie znajdę już sposobu, żeby tym moim gościom ofiarować dom w moich wierszach, bo już za późno. Myślę też, że gdybym zaczynał na nowo, każdy mój wiersz byłby życiorysem albo portretem jakiejś konkretnej osoby, a ściślej, lamentem nad jej przeznaczeniem.”







Doskonale wiem, że do „Pieska przydrożnego” Czesława Miłosza będę wracać po wielokroć. Jest to lektura na wiele lat, na wiele minut, na wiele oddechów. Za każdym razem trafiam na perełki. Krótkie formy prozatorskie, eseje i dowcipne anegdoty! Ileż tu emocji, ileż refleksji. Bogactwo myśli, których zazdroszczę Nobliście. Jest tu pokora, jest i bunt. Jest pogodzenie się z losem, jest walka z nim. Książka cudownie miłoszowska.

W 1998 r. za „Pieska przydrożnego” Czesław Miłosz otrzymał Nagrodę Literacką Nike.

c.d.n.


niedziela, 11 grudnia 2011

sobotnia wycieczka: jesienny Skansen i Beksiński

Skansen w Sanoku w grudniu w deszczu też ma swój urok. Zero tłumów, zero wrzasków. Cicho, jedynie deszczyk uderzający w parasol. Zobaczyłam Rynek galicyjski, otwarty we wrześniu br. Zobaczyłam zmoknięte chatki w tonacji szaro-burej, choć gdzieniegdzie mech się zielenił, jedyny żywy odcień w tym smutnawym krajobrazie. Ot, jesienna szaruga w skansenie.








A w Muzeum Historycznym w Sanoku znów mogłam spotkać się z Beksińskim. Mimo, że wystawa jest okrojona i tak byłam zadowolona. A okrojona dlatego, że Muzeum szykuje się do otwarcia nowego skrzydła (bodajże pierwszy kwartał 2012 r.), w którym będzie Podkarpackie Centrum Sztuki Współczesnej im. Zdzisława Beksińskiego z największą na świecie galerią dzieł mistrza Beksińskiego.







środa, 7 grudnia 2011

poezja, poezja...

Mam ten tomik poezji od kilku tygodni. Lekki w dłoni, lekko się czyta. Ale poezja wcale lekka nie jest. Jest pełna odkurzonych wspomnień, wyblakłych obrazków wyciągniętych z otchłani pamięci. Kupiłam go za 10 zł. To tak niewiele, a tak wielu żałuje nawet tej dychy na poezję. Wiersze autorki są bardzo dojrzałe, choć ja, rok starsza od niej, wciąż z dojrzałością mam problem. Chciałabym tak zwinnie przenosić myśli, układać obrazy, nanizać koraliki wspomnień na sznur wiersza. Nie umiem tego, mimo dobrych chęci. Dlatego sięgam od czasu do czasu po wiersze i zapadam się.

Oto dwa wiersze z tomiku „Oswoić cień” Magdaleny Pocałuń-Dydycz:

„Kalekie dłonie”

Stachurze


Staliśmy obok siebie
Tylko ty i ja

Powiedziałeś – weź w obie dłonie garstkę żaru
i ściśnij tak, aż płomień stopi twoje palce
Tylko rannymi dłońmi obłaskawisz myśl

Staliśmy obok siebie
Tylko ty i ja
Zgromadziliśmy razem wiele wiązek ognia
Stało się narodzenie moich nowych dłoni
Od teraz nasze palce mają ten sam kształt
Do niczego nie zdatny – tylko do poezji



. . .


Gdybym była wolna
w środku
jaka byłabym radosna

Szczebiotałabym niby
kanarek na żerdce
ubrana w kolorowe
piórka

A teraz pod pięćdziesiątą śmiertelną koszulą
plotę gruby sznur
plotę gruby sznur
plotę gruby sznur
milczenia

niedziela, 4 grudnia 2011

"Niech zawiruje świat' - Colum McCann

„Nigdy nie jest za późno, aby szukać Nowego Świata, naszym celem jest żeglować poza zachód słońca i kąpielisko wszystkich gwiazd zachodnich...” A. Tennyson

Przyciągnął mnie tytuł tej powieści, piękny, romantyczny, poetycki. „Niech zawiruje świat” – czułam, że ta powieść będzie stanowić literacką ucztę. Bo jakże inaczej mogłoby być, skoro sam tytuł mnie zaczarował. Jak się wkrótce dowiedziałam, tytuł powieści to cytat z poematu lorda Alfreda Tennysona (1809-1892) „Locksley Hall”, a ten z kolei powstał pod wpływem „Zawieszonych wierszy” – siedmiu długich poematów arabskich napisanych w VI wieku. To mnie jedynie utwierdziło, że powieść irlandzkiego pisarza będzie wartościową lekturą.

W „Niech zawiruje świat” Columa McCanna świat dosłownie zawirował wokół pewnego autentycznego wydarzenia. Kilka historii o mieszkańcach Nowego Jorku zostało połączonych pośrednio lub bezpośrednio i swój punkt styczności znalazło jednego dnia, niby zwyczajnego, niby nieszczególnie wyróżniającego się spośród milionów dni powszednich. A jednak! To niesamowite, jak płynnie można powiązać na pozór niezwiązane ze sobą ludzkie losy. To niesamowite, z jaką gracją i zwinnością można żonglować czyimś życiem, aby uzyskać piorunujący efekt. Colum McCann stworzył powieść wielowątkową, wielowarstwową, ale i jednolitą i solidnie osadzoną w realiach Nowego Jorku z początku lat 70. XX wieku. Czytając „Niech zawiruje świat” wprost daje się poczuć upalne powietrze pewnego sierpniowego dnia 1974 r.

Dokładnie 7 sierpnia 1974 r. niejaki Philippe Petit dokonał rzeczy niemożliwej. Przeszedł po stalowej linie rozpiętej pomiędzy nieistniejącymi już wieżami World Trade Center w Nowym Jorku. Spacerował wysoko nad miastem wywołując w obserwujących go ludziach tysiące emocji. To właśnie on stał się jednym z bohaterów powieści Columa McCanna, jedynym autentycznym bohaterem. Pozostałe postaci z „Niech zawiruje świat” zostały stworzone, ale są tak krwiste, że aż wydają się prawdziwe. Od Phillipe’a Petita wyróżnia je tylko zwyczajność, nie dokonały one żadnych nadzwyczajnych wyczynów. Jednakże wzbudzają w czytelniku równie wielkie emocje, każdy z bohaterów książki McCanna wydaje się być kimś wyjątkowym.

Nie ulega wątpliwości, że „Niech zawiruje świat” to swoisty hołd oddany mieszkańcom Nowego Jorku, dla których pamiętny dzień 11 września 2001 r. to już symbol narodowy. Powieść Irlandczyka to także przepiękny portret miasta, portret uchwycony w zupełnie innym dniu – 27 lat wcześniej. Różnorodność nowojorskiej metropolii została wiernie oddana, dzięki czemu ten portret jest naprawdę wyjątkowy. Zaskakuje on głębią, trafnością opisów, różnorodnością kolorów i przede wszystkim naturalnością i realizmem. McCann nie silił się na tworzenie nadzwyczajnych i mało realnych historii, o nie. Jego opowieści o mieszkańcach Nowego Jorku, to opowieści o zwyczajnych ludziach, mających zwyczajne życie, trudne dzieciństwo, tragiczną młodość, mających dramatyczne doświadczenia i pragnienia tlące się w ludzkich duszach tak samo pod każdą szerokością geograficzną. McCann umiejscowił swoje historie, jakby osadzał planety na orbicie słońca. Słońcem stał się człowiek na linie, a planetami krążącymi wokół niego zostały nowojorskie prostytutki, dzieci jednej z nich, irlandzki duchowny pomagający tym prostytutkom, jego brat, który właśnie przypłynął z Irlandii, małżeństwo artystów – wolnych ptaków, pewien sędzia mający sądzić Phillipe’a Petita i jego żona, którzy stracili w Wietnamie syna, a także inne matki, które nie zobaczyły już nigdy swoich synów poległych w służbie ojczyźnie. I każda historia z wymienionych postaci przyciąga tak, jak przyciągają odległe planety, kiedy patrzymy nocą w niebo marząc o lepszym świecie. Losy bohaterów książki Columa McCana zostały spięte klamrą miejsca i czasu oraz wyjątkowego zdarzenia, w cieniu którego życie wielu ludzi w dniu 7 sierpnia 1974 r. toczyło się niespiesznie, zwyczajnie, bez żadnych niespodzianek.

Przyznam, że natchnęła mnie ta powieść; zaczarowała swoim ciepłem. To przejmująca lektura, która zasługuje na szczególną uwagę. Czytałam ją z przyjemnością, smakowałam poszczególne rozdziały, budowałam sobie w wyobraźni wizję Nowego Jorku z tamtego okresu. Czułam więź z jego mieszkańcami. Niespieszna akcja i pełen refleksyjności styl to atuty, o których nie mogę nie wspomnieć. „Niech zawiruje świat” to książka szczególnie dla tych czytelników, którzy są spragnieni naturalnego piękna, którym nie wystarcza szara rzeczywistość za oknem. I pomimo nierzadko smutnych historii, których tu nie brakuje, wymowa tej powieści jest niezwykle budująca i pełna nadziei. Nie tej wątłej i materialnej, ale tej unoszącej się ponad dachami drapaczy chmur.

Polecam zajrzeć na stronę i obejrzeć zdjęcia spacerującego po linie Philippe'a Petita. Robią wrażenie!

środa, 23 listopada 2011

"Rok 1984" - George Orwell

„Kto rządzi przeszłością, w tego rękach jest przyszłość; kto rządzi teraźniejszością, w tego rękach jest przeszłość.”

Zbędne są wszelkie polecenia i rekomendacje. „Rok 1984” George’a Orwella po prostu wypada znać. Książka napisana w 1949 r. do dziś dnia stanowi znakomitą lekturę, która nic nie straciła na świeżości. Wciąga czytelnika jak narkotyk, tłamsi wrażliwość i burzy spokój. Przeraża wizją świata, którym rządzi jedyna słuszna Partia. Przeraża obrazem społeczeństwa stłamszonego, zastraszonego, zmanipulowanego i wyzutego z uczuć. Przeraża mechanizmami wszechobecnej inwigilacji, kontroli, podsłuchu i podglądu. Przeraża prawdziwością spostrzeżeń i logicznością wywodów. Jeśli do kogoś ta antyutopia nie przemawia, temu wróżę marne życie. Wydaje mi się, że książka Orwella ma tak wielką siłę rażenia, że nikt nie pozostaje wobec niej obojętny. Moim skromnym zdaniem jest arcydziełem. Nie orientuję się, czy nadal jest w kanonie lektur szkoły średniej, ciekawe, czy ją też traktuje się wybiórczo omawiając fragmenty? Ta dygresja, to tak na marginesie.

„Rok 1984” George’a Orwella to historia tragiczna, to historia o upadku człowieczeństwa, o potworności systemów totalitarnych, o znikomości ludzkiego życia. Wzbudza mnóstwo emocji, bazując na prostej treści. To, co stworzył Orwell, jest absolutnie doskonałe. Oddał głębię dna ludzkości, dna systemów politycznych zniewalających prostego człowieka. Na dnie człowieczeństwa nie ma już nic. Jest mechaniczne, bezwartościowe, pełne zaślepienia i wszechobecnego strachu życie w klatce. Klatka ogranicza, ale i chroni. Życie człowieka bez wolnej woli, poddawanego notorycznej obserwacji, jest łatwe do sterowania. Zastraszonym społeczeństwem najłatwiej przecież sterować. Sterroryzowanymi ludźmi najłatwiej przecież rządzić. Jak widać, społeczeństwo pozbawione możliwości decydowania o sobie, to bardzo cenna zdobycz. Dlaczegóż by zaprzestać zniewalać ludzkość, skoro ona sama się poddaje. Strach, strach, strach! Strach jest towarem najcenniejszym!

Ech… poniosło mnie. Mogłabym zacząć grzmieć i gniewnym tonem wyrzucać możnym tego świata, że wciąż żyjemy w klatce, którą bacznie obserwuje Wielki Brat. Każdy mój krok jest przecież śledzony. W pracy podpisuję listę obecności. Jak nie ma mnie w pracy, to prawdopodobnie jestem chora, a więc zostałam zarejestrowana w systemie służby zdrowia. Mam Pesel, aby łatwo można było mnie zidentyfikować. Mam NIP, aby urząd skarbowy mógł sprawdzić, czy grzecznie rozliczam się z ojczyzną. Pensja obowiązkowo wpływa na konto, każda wypłata pieniędzy jest rejestrowana i kontrolowana. Większość moich kroków jest śledzona, łatwo mnie namierzyć, bo mam przecież komórkę. No, ale nie popadnę w żadną neurozę, nie zacznę trąbić o żadnej teorii spiskowej. Wiem, że moje życie jest zależne od systemu. Ech…

Na szczęście ten system nie popadł w skrajność, którą opisał George Orwell. Na szczęście nie muszę jak Winston Smith, bohater „Roku 1984”, bać się o każde mocniejsze uderzenie serca, o każde wypowiedziane słowo, o każdy gest. Ale wyobrażam sobie, jak musiałby się czuć człowiek taki jak Winston Smith.

Książka Orwella przemawia do mnie wyjątkowo. Nie tylko dlatego, że dotyka ważnych treści, nie tylko dlatego, że pokazuje pranie mózgu, jakiemu może zostać poddany człowiek buntujący się przeciwko obowiązującemu porządkowi. Nie tylko dlatego, że stanowi ostry atak na ideologie totalitarne, reżimy zniewalające człowieka. Nie tylko dlatego, że wzbudziła we mnie emocje, których nie potrafię utrzymać na wodzy. Książka Orwella wydaje mi się nad wyraz trafną i skuteczną bronią przeciwko podłości człowieka, który bawiąc się polityką może doprowadzić do zguby całą ludzkość. To przestroga, manifest pełen goryczy i niezadowolenia. „Rok 1984” to symboliczna powieść będąca jednocześnie krzykiem rozpaczy, ale i natchnieniem, motorem do działań, katalizatorem rzeczywistości.

Jeśli jeszcze nie czytaliście tej antyutopii, to koniecznie nadróbcie zaległości. A potem sięgnijcie po film nakręcony na podstawie „Roku 1984”. Ja właśnie to zrobiłam i czuję burzę w mózgu…

poniedziałek, 14 listopada 2011

"Marzenie Celta" - Mario Vargas Llosa


Mario Vargas Llosa zaimponował mi ogromnie. To, że jest świetnym pisarzem, nie ulega dyskusji. To, że ma dar do snucia opowieści, nie budzi najmniejszych wątpliwości. A to, że podjął się zbeletryzowania biografii autentycznej postaci, zasługuje na dodatkowy podziw i szacunek. Tym bardziej, że stworzenie „Marzenia Celta” wymagało nie lada pracy, zawzięcia i uporu, mozolnej wędrówki po różnych archiwach rozsianych dosłownie po całym świecie. Dlatego jestem pełna respektu wobec Noblisty, spod jego pióra wyszła powieść imponująca.

Kto do tej pory nie słyszał o Rogerze Casemencie, ten ma możliwość poznać tą niezwykłą postać. A to poznawanie, gwarantuję, będzie przebiegało w przyjemnej atmosferze, bo „Marzenie Celta” czyta się znakomicie. Powieść Mario Vargasa Llosy to nie tylko znakomita biografia Rogera Casementa, ale również mocny głos przypomnienia o okrucieństwach, jakich w imię chrześcijańskiej i cywilizowanej Europy, dopuszczano się w Kongu i Amazonii na przełomie XIX i XX wieku.

Uwierzcie mi, że warto na nowo przywoływać te smutne historie, aby sobie uzmysłowić, jak podłą jednostką jest człowiek mający możliwość wzbogacenia się nie bacząc na krzywdę innych mieszkańców tego świata. Ta sprawa jest aktualna i dziś. Wyzysk i niewolnictwo to wcale nie przeszłość! Zmieniły się czasy, zmieniły się okoliczności, zmieniły się może i metody, ale ograbianie krajów Trzeciego Świata trwa nadal.

Joseph Conrad w „Jądrze ciemności” ujął ten temat niezwykle sugestywnie i to ten tytuł powinien znać każdy. Mario Vargas Llosa dorzucił do tej kwestii równie ważny głos i o jego najnowszej książce warto pamiętać.

„Marzenie Celta” z niezwykłą starannością i dbałością o każdy szczegół przybliża sylwetkę Rogera Casementa. Człowieka pełnego pasji, człowieka ogarniętego słusznymi ideami. Człowieka, który poświęcił życie szerzeniu prawdy i walce o sprawiedliwość. Człowieka, który pokazał światu prawdę o czarnej stronie kolonializmu. Wreszcie zagorzałego bojownika o niepodległość Irlandii, swojej ukochanej ojczyzny.

Celta, bo tak Casement został kiedyś nazwany, poznajemy u schyłku życia. Mieszkający 20 lat w Afryce, 7 lat w Brazylii, w tym rok w sercu dżungli amazońskiej, Roger Casement w roku 1916 został aresztowany za zdradę Imperium Brytyjskiego.

„Myślał o paradoksie swojej sytuacji: został osądzony i skazany za przemyt broni na rzecz próby zbrojnej secesji, a tak naprawdę przedsięwziął tę ryzykowną, być może absurdalną wyprawę z Niemiec na wybrzeże Tralee, pragnąc powstrzymać wybuch powstania, którego upadku był pewien od momentu, gdy po raz pierwszy usłyszał o przygotowaniach.”

Jego zasługi w kwestii Konga i Amazonii były olbrzymie, o czym może świadczyć nadany mu przez Wielką Brytanię honorowy tytuł sir, jednakże sprawą wyzwolenia Irlandii spod, jak to określił, jarzma brytyjskiego i zbrataniem się z wrogimi Niemcami, ściągnął na siebie kłopoty, których się raczej nie spodziewał. Llosa rozpoczyna „Marzenie Celta” właśnie tą chwilą, oto Roger Casement oczekuje w więziennej celi na rozpatrzenie wniosku o ułaskawienie; wniosku ostatecznie odrzuconego. A my wraz z oczekującym na egzekucję Casementem odbywamy podróż w głąb jego życia, aby móc obiektywnie ocenić jego osobę.

Llosa podzielił powieść na trzy części, odpowiadające trzem istotnym etapom życia Casementa: Kongo, Amazonia i Irlandia. Może pierwotnie dziwić zestawienie Afryki i Ameryki Południowej z Irlandią, jednakże to zdziwienie szybko mija. Poprzez ucisk rdzennych mieszkańców afrykańskiego Konga i peruwiańskiej części Amazonii, pod przykrywką pięknych idei kolonizatorstwa Mario Vargas Llosa uwypuklił problem wszelkiego zawłaszczenia i uzurpowania sobie prawa do własności danych ziem. Roger Casement dzięki wieloletniej walce o ujawnienie nieprawidłowości i okrucieństwa w Kongu i Amazonii, zrozumiał, że jego własna ojczyzna – Irlandia, stała się również ofiarą i częścią Imperium Brytyjskiego.

„(…) i zaczął się czuć „Irlandczykiem”, to znaczy obywatelem kraju okupowanego i eksploatowanego przez Imperium, które Irlandię wykrwawiło i pozbawiło duszy.”

Rozdziały poświęcone Kongu i Amazonii wnikliwie opisują podróże Casementa i zbieranie materiałów do raportów o niegodziwościach względem Kongijczyków i Indian, którzy przez kampanie kauczukowe zostali zdegradowani do pozycji siły roboczej, bezrozumnej i pozbawionej wrażliwości. To Casement pokazał cywilizowanej Europie jej dwulicowość, pazerność na bogactwa, przysłowiowe bogacenie się po trupach. Pokazał, że Europa ma krew na rękach i czas zakończyć bestialski proceder. Stał się znanym i szanowanym obrońcą praw ludzkich. To dzięki podróżom i temu, co zobaczył na własne oczy, zapragnął, aby jego ojczyzna odzyskała niepodległość. Zaczął wspierać irlandzkie organizacje niepodległościowe. Jego nieszczęście polegało na tym, iż postanowił szukać wsparcia u Niemców i to stamtąd wiosną 1916 roku płynął łodzią podwodną, aby zapobiec wybuchowi powstania, które było skazane na porażkę. Nie zdążył tego zrobić, jego intencje zostały źle odebrane. Stał się wrogiem Imperium Brytyjskiego, zdrajcą.

Życie Celta to znakomity materiał do badań nad ludzką psychiką. Llosa dokonał swoistej wiwisekcji na psychice Casementa, bez oskarżania, bez oczerniania, bez wytykania błędów. Nie osądzał jego skłonności homoseksualnych, ukazał człowieka o niezwykłej wrażliwości, za którym przemawiają czyny.
Zresztą wystarczy spojrzeć na biografię sir Rogera. Dopiero w 1965 r. angielski rząd zwrócił szczątki powieszonego w 1916 r. Casementa i w Irlandii odbył się uroczysty pochówek z oddaniem honorów. Dokonano swoistej rehabilitacji i Casement stał się bohaterem narodowym Irlandii.

Dlatego chwała takim ludziom, jak Mario Vargas Llosa, którzy zachłannie wyszarpują z odmętów historii takie postaci i nie pozwalają o nich zapomnieć. Tym bardziej, że coraz mniej w świecie autorytetów. I nie ważne, czy ten autorytet jest biały, czy czarny, czy jest kobietą czy mężczyzną, czy jest hetero czy homoseksualny. Te szczegóły nie mają najmniejszego znaczenia. Ważniejsze są czyny i to one stają za człowiekiem.

„Marzenie Celta” to podróż w głąb ludzkiej duszy, to powieść o szukaniu prawdy o swojej tożsamości, to hołd oddany niezwykle odważnemu człowiekowi.



poniedziałek, 7 listopada 2011

Rzeźby Magdaleny Abakanowicz w Rzeszowie!

Warto się wybrać do Millenium Hall! Ale nie po to, by chodzić po centrum handlowym i zaliczać kolejne sklepy odzieżowe, o nie, nie! Warto się wybrać po to, aby w Europejskiej Galerii Sztuki zobaczyć monumentalne rzeźby Magdaleny Abakanowicz! To, że udało się pokazać kilka z jej nieziemskich rzeźb w Rzeszowie, uważam za ogromny sukces! Robią wrażenie. Budzą lekki niepokój. Są otoczone ciszą i ciemnością. Cienie rzucane przez rzeźby tworzą dodatkowy efekt artystyczny. Sami zobaczcie.






W Galerii można zobaczyć również wystawę Plakatu Teatralnego i obrazy wielu świetnych artystów. Zachęcam do wybrania się tam! Galeria kusi przestrzenią. Kuszą i fascynują zebrane tu obrazy. Moim skromnym zdaniem to fantastyczne miejsce na kulturalnej mapie Rzeszowa. Mam nadzieję, że zobaczę tu jeszcze nie jedną wystawę, która mnie zachwyci!