"Czytanie jest nałogiem, który może zastąpić wszystkie inne nałogi lub czasami zamiast nich intensywniej pomaga wszystkim żyć, jest wyuzdaniem, nieszczęsną manią."

"Malina" Ingeborg Bachmann

środa, 25 grudnia 2013

spacerując...

Nie świętuję jak większość Polaków. Żyję ze świadomością, że powtarzający się cykl natury dotyczy również i mnie. Tak, świadomość przemijania boli. Patrząc na zachodzące słońce i piękną paletę barw na niebie uzmysłowiłam sobie, że to, czego pragnę, jest poza moim zasięgiem. Mogę tylko tęsknić za tym. Tęsknię, bardzo...


czwartek, 5 grudnia 2013

...chęć posiadania...

„ - Odejście nie zawsze jest najprostsze – kiedy zabiera się samego siebie.
- Zawsze jest najprostsze, jeśli się wie, że chęć posiadania tylko człowieka ogranicza – i że nie można niczego zatrzymać, nawet samego siebie…
Zbliżali się do muzyki.
- Pani nie chce niczego posiadać? – spytał Levalli.
- Chcę posiadać zbyt wiele – odparła Lillian. – I dlatego nic. To prawie to samo.”



E. M. Remarque "Nim nadejdzie lato"

niedziela, 1 grudnia 2013

"Śmierć pięknych saren" - Ota Pavel - spektakl teatralny

Byłam w Teatrze im. Wandy Siemaszkowej na spektaklu „Śmierć pięknych saren” na podstawie książki Oty Pavela. Książkę czytałam dawno temu. W sumie to zasługa mojego ojca, który ją kiedyś kupił i stała sobie w domu pomiędzy wieloma innymi. Potem oglądałam film, a jak to z czeskimi (czechosłowackimi) filmami bywa, utkwił mi w pamięci jako komediodramat, z tym specyficznym czeskim humorem, który nas Polaków rozśmiesza.  I oto byłam w teatrze na sztuce na podstawie dzieła Oty Pavela. Nie miałam specjalnych oczekiwań, bo i nie bardzo pamiętałam treść, a i mam wiele zastrzeżeń do mojego rodzimego teatru. Widziałam wiele sztuk wystawianych przez „Siemaszkę”, lepszych i gorszych, czasami zdarzało się, że drażniła mnie nienaturalna i aż nazbyt hałaśliwa gra aktorska. Ale to odrębny temat. Nie lubię sztucznej gry aktorskiej, nie lubię niepotrzebnego patetyzmu, fałszywej nuty, którą słyszę u wielu aktorów. Irytuje mnie przesadne wczuwanie się, dalekie od naturalnego zachowania.  To, co zobaczyłam na deskach rzeszowskiego teatru, pomimo maleńkich rozczarowań, podobało mi się i nie żałuję spędzonych w teatrze 2 godzin. 

„Śmierć pięknych saren” to autobiograficzna opowieść o losach żydowskiej rodziny z Pragi z okresu przed i powojennego. Sztuka wystawiona przez rzeszowską „Siemaszkę” to nie typowa adaptacja literatury, ale coś autentycznie oryginalnego. Tym, co mnie zaskoczyło i w sumie urzekło, jest sposób przedstawienia opowiadania Oty Pavela. Reżyser spektaklu postanowił zaprezentować sztukę, którą w dużej mierze oglądamy jak stare kino. Autentycznie, takie wrażenie mi towarzyszyło podczas oglądania spektaklu.  Świetnym zabiegiem scenograficznym było zawieszenie prześwitującego materiału, za którym odbywała się większa część sztuki. Tym sprytnym chwytem stworzono iluzję kina. Zawieszony materiał tłumił światło, rozmywał kształty, sprawiał, że sceny odgrywane za nim miały coś z filmowych klatek ze starego kina. Oglądając stare przedwojenne filmy, które nie zostały komputerowo wyczyszczone, widzimy pęknięcia kliszy, jakieś plamy, rysy i wszystkie znaki czasu, którym podlegają. Ten sam efekt chciał uzyskać reżyser spektaklu teatralnego i uważam ten zabieg za rewelacyjny.  Zdarzało się, że momentami rzutnik za widownią wyświetlał dodatkowe efekty w postaci właśnie tych rys. Efekt był znakomity. W ogóle wykorzystanie w teatrze nowoczesnych technologii wydaje mi się na miejscu. Dodatkowo uatrakcyjnia sztukę. Nie potrzeba bogatej scenografii, wyrafinowanego tła mającego przypominać – akurat w przypadku „Śmierci pięknych saren” – plenery przyrody. Wystarczy, że w tle pojawi się widok wody, który tworzy nastrój, a wyświetlane przez rzutnik ryby, które są w pierwszym planie, tworzą trójwymiarową przestrzeń. To lubię. To mnie zachwyca. Zamierzone efekty zostały osiągnięte, sztuka teatralna wzbudziła mój podziw. 

Treść opowiadania Oty Pavela jest banalnie prosta, okraszona rubasznym humorem. (Tu jednak się pożalę. Nie rozumiem wybuchów śmiechu na widowni w tak bardzo trywialnych i w ogóle – jak dla mnie – nie śmiesznych scenach. Mnie nie śmieszy np. łapanie kobiety za pośladek, a widownia wybuchała w tym momencie rechotem. Przecież to takie banalne, takie płytkie, nic a nic nie zabawne. Mam chyba inne poczucie humoru i tak pospolite chwyty mnie nie bawią). Momentami jednak wcale do śmiechu nie było. Bo i opowiadanie Oty Pavela to nie do końca komedia.  Losy rodziny autora wcale zabawne nie były, choć owszem, ojciec – główny bohater sztuki – to postać komiczna. Reżyser rzeszowskiego przedstawienia postanowił, że tak jak w dziele Oty Pavela, narrator będzie snuł swoją opowieść. Aktor grający narratora stał sobie raz z jednej, raz z drugiej strony sceny (przed zawieszonym materiałem) i opowiadał, a co ciekawsze sceny rozgrywały się za umowną zasłoną z prześwitującego materiału. Drażnił mnie nieco ten narrator, który podniesionym głosem, snuł opowieść. Powinien mówić spokojnie, jakby sam do siebie, a nie wykrzykiwać do widowni. Ot, taka moja mała uwaga. Opowiadał o ojcu, komiwojażerze próbującym zbić majątek na sprzedaży odkurzaczy marki Elektrolux, opowiadał o cierpliwej matce znoszącej wszelkie przygody ojca. Opowiadał o pasji ojca, którą były ryby. Opowiadał o czasach przedwojennych i powojennych i postawie ojca wobec czasów, w których przyszło mu żyć. Tu, znowu zejdę z treści, aby powiedzieć o wizji sztuki. Reżyser wykorzystał stare kroniki filmowe, aby ukazać moment zajęcia przez Hitlera Czechosłowacji.  Ten zabieg znów mnie urzekł. Tak jak ukazanie komunizmu przez symboliczną scenę, w której aktorzy zaśpiewali po czesku międzynarodówkę, ubrani w typowe mundurki, machając przy tym czerwonymi flagami. Nie powiem, abym nie poczuła czegoś w rodzaju zachwytu nad jedną z komunistycznych melodii, która głośno została odegrana. Ale mój zachwyt dotyczył raczej samej melodii, bo trzeba przyznać, że ówczesne pieśni miały w sobie coś wielkiego, tworzone były z autentyczną wiarą w komunizm i odzwierciedlały tą wiarę.  Tamci kompozytorzy potrafili w te melodie włożyć całe serce, stąd nie da się ukryć, że te kompozycje miały w sobie to coś, co chwyta i dziś za serce. Oczywiście słuchając ich nie czuję uwielbienia dla ustroju, któremu służyły, ale zachwyt nad ich pięknem, bo tego nie można im odmówić.

Nie napisałam za dużo o treści, kto jest ciekawy ten powinien sięgnąć po książkę, albo choćby obejrzeć film. Rzeszowianie mieli możliwość pójść do teatru (w repertuarze Teatru spektakl był od jesieni 2012 r.). Napisałam jednak o wrażeniach, bo o tym właściwie chciałam napisać.  „Śmierć pięknych saren” to dobra sztuka, aktorzy zagrali dobrze i zamysł reżysera również mi się podobał.  Nie oceniam tej sztuki, nie o to chodzi, nie jestem krytykiem. Czasem czuję, że o czymś warto powiedzieć głośno. Zamiast oglądać w tv kolejne edycje różnorakich kochenno-taneczno-estradowych show, należy oglądać prawdziwą sztukę. 

 Ooo, czy wiecie, że telewizyjna jedynka puszcza w poniedziałkowe wieczory teatr na żywo? Obejrzałam „Dawne grzechy” – specjalny wieczór z „Kobrą” i byłam zadowolona z wyboru spędzenia wieczoru.  Nie doceniam teatru, to mój mały osobisty dramat, ale ważne, że to zauważam. Tak, jak zauważam zmiany w moim życiu… Ale to  już mój prywatny świat…