"Czytanie jest nałogiem, który może zastąpić wszystkie inne nałogi lub czasami zamiast nich intensywniej pomaga wszystkim żyć, jest wyuzdaniem, nieszczęsną manią."

"Malina" Ingeborg Bachmann

poniedziałek, 29 września 2008

"Dom Augusty" - Majgull Axelsson


Strasznie mi smutno. Jestem po lekturze „Domu Augusty” Majgull Axelsson. Bez emocji nie da się opowiedzieć o wrażeniach, jakie mi towarzyszyły podczas lektury. To ciekawość i współczucie, przekonanie o tragizmie czyhającym na ostatnich stronach i naiwnej wierze, że może jednak los będzie łaskawy. Ale los dla żadnej z bohaterek „Domu Augusty” łaskawy nie był.

Kobiety z rodu Augusty miały w genach cierpienie i ból, odosobnienie i nadwrażliwość. Geny Augusty okazały się przekleństwem. Augusta seniorka rodu, Alicja – jej wnuczka oraz praprawnuczka Augusty – Andżelika, to trzy kobiety, których losy poznajemy. Historia opowiedziana przez Axelsson rozciąga się prawie na cały XX wiek. Opowieści o tych trzech kobietach i ich rodzinach są przesiąknięte cierpieniem, owiane tajemnicami i dzięki ciekawej konstrukcji książki przeplatają się na zmianę. To przeplatanie się losów kobiet z rodu Augusty prowadzi do stworzenia swoistej sagi rodzinnej.

Choć, sama nie wiem czemu, ale pomimo wielu bohaterów powieści, mam wrażenie, że wszystkie przeżycia, bez względu na przestrzeń czasową, dotyczą jednej kobiety. Kobiety tragicznej. Kobiety przegranej. Kobiety, która zmarnowała sobie życia. Czy to losy Augusty, czy to losy Alicji, czy to losy bodajże najtragiczniejszej i najmłodszej przedstawicielki rodu, Andżeliki, łączy je ten sam dramat. Dramat samotności, dramat braku prawdziwej miłości. Życie ich jest zdeterminowane. Jakby nad potomkami Augusty wisiało fatum. Dlatego nie ma szans na żaden happy end.

Książka jest niesamowicie melancholijna, poetycka i przerażająco brutalna. Bo los dla bohaterów książki był brutalny. Bo kobiety brutalnie niszczyły się same. Bo życie wcale nie jest łatwe.

Pominę walory poznawcze tej powieści, dotyczące życia w Szwecji na przestrzeni XX wieku. Choć one tworzą specyficzny klimat, dość charakterystyczny dla pisarzy skandynawskich. Pominę historie o pozostałych członkach rodu Augusty. Choć każda z postaci pojawiająca się w opowieści, jest odrębnym tematem i polem do badań nad portretami tych ludzi. Myślę, że można by, opierając się na każdej postaci, stworzyć ciekawy zbiór ludzi o wcale nieróżniącym się charakterze. Ale pominąć nie mogę tego najważniejszego. Niesamowitej opowieści o kobietach, które pomimo chęci, nie potrafią podnieść się z pożerającego ich przygnębienia, otaczającej ich pustki i wszechobecnej samotności.

Kobieta wytrzyma wiele, z niejednej studni wylanych łez podźwignie się i będzie wypatrywać słońca. Ale kobiet takich na tym ziemskim padole jest niewiele. I to nie o nich pisze Majgull Axelsson. Taką książkę mogła stworzyć jedynie kobieta, która twardemu światu mężczyzn chce pokazać, że los kobiety w dużej mierze jest naznaczony i zdeterminowany także przez mężczyzn. Podziwiam pisarkę za to, że potrafiła to zrobić w tak przejmujący sposób. I życzyłabym sobie, aby po tą książkę sięgnęło paru twardzieli rządzących tym światem. Ale i tych, których mam wokół siebie.
Choć trudno mi uwierzyć, aby kiedykolwiek jakikolwiek mężczyzna zrozumiał naprawdę psychikę kobiety.

poniedziałek, 22 września 2008

"Trzeci znak" - Yrsa Sigurdardottir


I znów pochłonęła mnie całkowicie książka. A powinnam dodać, że za książką kryje się odkryta niedawno przeze mnie pewna wyspa na krańcach Europy, kraina magiczna, kraina śniegu i nieznanej mi kompletnie kultury. Islandia. Czuję dziwną relację, bliskość i przyciąganie. Chciałabym kiedyś się tam znaleźć...

A przez ostatnie 3 dni byłam na Islandii dzięki książce islandzkiej pisarki Yrsy Sigurdardottir „Trzeci znak”.
Skłamałabym mówiąc, że dawno nie czytałam tak świetnej książki, bo czytam dużo świetnych książek. I jakoś ostatnio krążę po Europie, znajdując to tu, to tam wspaniałe powieści. I poznając kulturę i mentalność dotąd mi mało znanych krain. Niedawno byłam we Francji, w Rumunii, na Węgrzech, w Wielkiej Brytanii, w Szwecji, teraz w Islandii, a przede mną już leży kolejna powieść ze Skandynawii...

Yrsa Sigurdardottir przeniosła mnie do swojego kraju dzięki „Trzeciemu znakowi” i spowodowała u mnie zachłyśnięcie się urokiem i magią swojej książki. Jestem pod wrażeniem. A co ciekawe, to wrażenie tym bardziej jest większe, ponieważ skręciłam w swoich literackich wędrówkach w kierunku powieści kryminalnych.

„Trzeci znak” to powieść kryminalna z niesamowicie ciekawym podłożem historycznym. Każdy, kto lubi tropić tajemnice sprzed setek lat i ich oddziaływanie we współczesności, znajdzie w książce Yrsy Sigurdardottir świetną lekturę.
Oto 36-letnia Thora Gudmundsdottir, rozwiedziona matka 16-letniego syna i 6-letniej córki, prawniczka, zostaje zatrudniona do rozwikłania zagadki śmierci bogatego, niemieckiego studenta. Pomimo, że policja zamknęła domniemanego zabójcę, rodzina zmarłego wynajmuję prawniczkę, której w prywatnym śledztwie towarzyszy Matthew, pracownik ojca zamordowanego studenta. Sprawa od samego początku nie jest prosta, ani zwyczajna. Harald Guntlieb nie był zwyczajnym studentem, ani pod względem wyglądu, ani zainteresowań. Prowadził badania nad prześladowaniem czarownic w XVI wieku na terenie ówczesnych Niemiec i Islandii. Fascynowały go różne narzędzia tortur, tajemnicze obrzędy i rytuały związane czarną magią. Studia pozwalały mu na kontakt ze starymi listami, księgami i umożliwiały poszukiwania pewnego starodruku, dzieła bardzo popularnego w dawnej Europie, a mianowicie Malleus Maleficarum”. Jednakże nie chodzi tu o egzemplarz do dziś wydawany i sprzedawany, ale o pierwszy egzemplarz opublikowany w XV wieku, którego Harald poszukuje na terenie Islandii.
Thora wraz z Matthew szukając prawdy, kto i dlaczego zabił Haralda i zbezcześcił jego zwłoki, odkrywają szokujące szczegóły z życia Haralda i dochodzą do mordercy. Po drodze przybliżają czytelnikowi ciekawą historię polowań na czarownice w średniowiecznej Europie i odkrywają niezbyt chlubne karty kościoła katolickiego.

Zdradzanie wszelkich tajemnic dotyczących życia i zainteresowań Haralda jest wyłożeniem kawy na ławę. Byłoby nie w porządku wobec potencjalnych czytelników, ponieważ te fakty są wielce intrygujące. Czytając „Trzeci znak” wkracza się w świat pełen wielu tajemnic. I tych związanych z „Młotem na czarownice”, ale i tych związanych z historiami rodzinnymi skrywającymi bolesne zdarzenia.

„Trzeci znak” jest napisany z lekkością i starannością. Dokładnie i bardzo szczegółowo. Każda kolejna strona powieści wzbudza co raz większą ciekawość. Czy będziemy mieli do czynienia z czarami, czy morderstwo popełnione w budynku islandzkiego uniwersytetu było częścią jakiegoś rytuału? Przecież zwłoki zbezczeszczono, pozbawiono oczu, na klatce piersiowej wycięto tajemniczy symbol. Przecież Harald przyjechał do Islandii w poszukiwaniu piekła. Czy je znalazł?
hm.....

„Trzeci znak” ma ten specyficzny klimat północy, który fascynuje i jednocześnie lekko przeraża. To po części powieść kryminalna, po części sensacyjna. Takie książki lubię od czasów licealnych, kiedy to zaczytywałam się w powieściach Philippa Vandenberga o różnych spiskach, dziełach sztuki i tajemniczych odkryciach.

Yrsa Sigurdardottir to nazwisko, które muszę zapamiętać.

piątek, 19 września 2008

„Numerator" - Margaret Todd

Korzystam z wolnego czasu siedząc w domu na zwolnieniu lekarskim i kurując się. Do bólu pleców doszło jeszcze przeziębienie. Więc oprócz tego, że dostałam już 5 zastrzyków przeciwzapalnych i przeciwbólowych, które powinny zlikwidować ból kręgosłupa, zażywam jeszcze dostępne specyfiki na przeziębienie. Fatalnie się czuję. Oto moje jesienne przypadłości: choroby, melancholia i lekka depresja.
Korzystam z tego czasu, czytam i piszę.

„Numerator" Margaret Todd to kolejny kryminał, jaki przeczytałam. Akcja dzieje się całkiem niedawno w naszej stolicy. Dochodzi do kilku tajemniczych morderstw, które wiążą się ze sobą przyczepianymi do ofiar numerkami. Śledztwo prowadzi dwoje młodych policjantów: Marcin i Dominika wraz z szefem, komisarzem Gregiem i prokuratorem Borutą. Wszyscy oni nad wyraz są sympatyczni, jak na naszą polską władzę. Ale telewizja przyzwyczaiła nas do takich widoków. To nie jest mój przytyk, tylko stwierdzenie faktów. Kolejne morderstwa są ze sobą powiązane i policjantom dość łatwo przychodzi rozwiązać kryminalną zagadkę. Choć na arenie zdarzeń pojawia się wiele postaci, każda ma swoją rolę do odegrania. Jak się okazuje przeszłość wraca i domaga się rozliczenia z grzechów. Autorka wprowadza do kryminału wątek nie tyle polityczny, co rozliczeniowy z przeszłością.

(Przyznam, że ja osobiście mam dość rozgrzebywania historii i piętnowania ludzi. Rozliczanie i piętnowanie czasów PRLu i ówczesnych przywódców staje się już nudne, zaczyna być polskim garbem, który nieść będą musiały jeszcze liczne młodsze pokolenia. A ja wszelkiej inkwizycji mówię nie, dość.)

Wracając do „Numeratora” pisarka zwróciła uwagę również inny temat, a może nawet wyśmiała go. Jakie dziś w telewizji królują tematy, co przyciąga największą uwagę publiczności: zbrodnia i głupota. A co jest jeszcze tematem bulwersującym społeczeństwo? Oczywiście pornografia i różne wynaturzenia seksualne. A więc łącząc te popularne wątki, wplatając je zgrabnie w wartką akcję, pisarce udało się do kryminału przemycić coś więcej.

Ważny dla mnie, jako dla kobiety, jest również pewien feministyczny akcent. To kobiety są sprytne, to kobiety są podejrzliwe, to kobiety mają dobre przeczucia. Ale też kobiety są mściwe, wodzą mężczyzn za nos i niestety, ale nie umieją kłamać.

Naszym dzielnym policjantom udaje się rozwiązać sprawę o kryptonimie Numerator. W ostatnim rozdziale cała prawda zostaje odkryta, rola każdej postaci pojawiającej się w książce przedstawiona. I tylko pozostał mi mały niesmak, że zbyt łatwo poszło. Że życie takich prostych i szybkich rozwiązań nie przynosi. Kryminał ciekawy, jednakże zachwycać się nad nim nie umiem. Ale na jesienny wieczór nadaje się idealnie.

środa, 17 września 2008

"Sztuka bycia Elą"- Johanna Nilsson

Wzruszyła mnie „Sztuka bycia Elą” Johanny Nilsson. To przejmująca opowieść o samotności, niezrozumieniu i buncie wobec zastanej rzeczywistości. To opowieść o walce o swoje własne ja. Może dlatego tak bardzo ta książka mnie urzekła, bo czytałam prawie o sobie samej. Ela Sander, narratorka powieści młodej szwedzkiej pisarki, ma tyle wspólnych i dla mnie cech charakteru, że podczas lektury miałam nie raz łzy w oczach.
Czytając o Eli i o jej nonkonformistycznym podejściu do życia, zastanawiałam się, dlaczego i mnie jest tak trudno w wielu życiowych sytuacjach odnaleźć się. Jestem nieco starsza od bohaterki „Sztuki bycia Elą” i może to zabrzmi nieco naiwnie i infantylnie, ale ten bunt wobec świata i panujących w nim zasad, konwenansów i tradycji, ciągle we mnie jest. Ela nie chciała być jak wszystkie inne zwykłe dziewczyny. Nie chciała być nudna, przeciętna, pozbawiona charakteru. Ja też nie chcę. Nie jestem taka, nie przemawia tu przez mnie duma, czy pycha, potrafię się otworzyć i całemu światu wykrzyczeć, co mnie boli, na co się nie godzę i potem cierpieć w samotności. I dobrze wiem, jak trudno dziś żyć, będąc nadmiernie wrażliwą. To cecha, która bywa ciężarem, która często doprowadza do depresji. Ale to też cecha, która pozwala widzieć więcej, czuć bardziej i słyszeć głośniej.
Trudno mi pisać o Eli, czy w ogóle o całej książce, ponieważ dotyka ona wielu sfer, które są dla mnie bardzo ważne. Nie potrafię przejść obok tej książki obojętnie. Ale zarazem wiem, że wiele osób może się z tego śmiać, bo przecież ta książka tak naprawdę jest świetnym czytadłem, nieaspirującym do miana wielkiej literatury. Jest wzruszającą opowieścią, którą mogą czytać i zbuntowane nastolatki i dojrzałe kobiety z sentymentem wspominające swą młodość. Ale jest to z pewnością literatura kobieca. Mężczyzna nie zrozumie Eli. Książka mówi o cierpieniu, o bólu samotności, o poszukiwaniu miłości, o odpowiedzialności, o rodzinie i o psychicznym dojrzewaniu. Johanna Nilsson stworzyła z jednej strony banalną opowieść o młodej kobiecie poszukującej życiowych celów, a z drugiej strony historię z wielkim przesłaniem. Każda wrażliwa dusza czytająca jej książkę przyzna mi rację. Jest w „Sztuce bycia Elą” pewna magia, pomimo realności i prostej fabuły.
Czytając o Eli, jej spotkaniu z małą Klarą, jej przyjaźni z Albinem, problemach z rozwiedzionymi rodzicami i miłości do Jimmy’ego, nie sposób się czasem nie uśmiechnąć. Bo humor jest tu przeplatany z ironią i powagą. Elę się lubi, pomimo jej dziwactw. Trzyma za nią kciuki, żeby jej się udało. Cieszy razem z nią, kiedy wydarzenia nabierają pozytywnego zwrotu. I smuci, kiedy wydaje się, że już wszystko nie ma sensu.

Poczucie odosobnienia, niespełnienia i poszukiwania sensu życia często mnie dotyka. Nie ważny jest mój wiek, ani doświadczenia życiowe. Ja jestem wciąż zbuntowana i niepokorna. Często zmęczona ludźmi i też „chciałabym przeżyć jeden dzień na ziemi pozbawionej ludzi. Żeby zobaczyć, czy wtedy byłoby łatwiej.” Też chciałabym znaleźć jakiś punkt zaczepny, drogowskaz. „Sztuka bycia Elą” wywołała we mnie wielką chęć podzielenia się tym, co mnie boli. Choć może nie powinnam tego robić. Ale życie doskwiera mi często. Są takie momenty, kiedy chciałabym gdzieś uciec, zacząć od nowa, spróbować inaczej. Powinnam skorzystać pewnie z jakiejś psychoterapii, zamiast samej próbować prostować swoje zakręcone życie. Nadmierna wrażliwość to garb, który muszę nieść. Pocieszam się tym, że nie jestem jedyna. Że na tym świecie byli, są i będą ludzie, którzy czują więcej.
No i napisałam bardzo osobisty tekst, zamiast zrecenzować „Sztukę bycia Elą”.

"Nazywam się Czerwień" - Orhan Pamuk

Dziś powiedziałam dość. Dziś idę do biblioteki oddać książkę, która mnie męczy i w żaden sposób nie porywa. Myślałam, że i mnie urzeknie książka Orhana Pamuka „Nazywam się Czerwień”, skoro takie słowa zachwytu nad nią krążą w literackim świecie. Ale tak się nie stało. Dawałam szansę Nobliście. Może z kolejnym rozdziałem jednak mnie wciągnie. Ależ skąd! Dotarłam do 154 strony książki liczącej 586 stron i dalej nie ruszę. Książka od wielu tygodni leży na półce, a ja omijam ją dalekim łukiem. Wymęczył mnie Pamuk. Historię, którą można by opowiedzieć na 150-200 stronach, rozciągnął do granic możliwości. Zupełnie do mnie nie przemawia podział narracji na kilkanaście osób. Jeszcze zniosę, że swój punkt widzenia opowiadają ludzie, wokół których toczy się historia. Ale po kiego diabła narratorem czyni psa, drzewo, monetę, czy kolor czerwony? Nie czuję tego, nawet nie próbuję tego zrozumieć. Akcja w książce jest przerywana licznymi anegdotami, legendami, przypowieściami, których orientalny koloryt jest dla mnie niezrozumiały, obcy i nieinteresujący, to mnie denerwowało. Nie wzbraniam się przed orientalizmem, ale ważny jest sposób podania, a ten podany przez Pamuka do mnie kompletnie nie przemawia.
A przecież książka zaczęła się bardzo ciekawie, od zdania: „Jestem trupem, nieruchomym ciałem na dnie studni.” I sądziłam, że mnie wciągnie, bo mam do czynienia z historią pewnej zbrodni. Potem pojawiła się historia pewnej miłości. Wszystko dzieje się podczas pracy nad tajemniczą księgą sułtana. Główne wątki opowieści są jak najbardziej ciekawe. Ale styl i pomysł książki mnie nie rusza. Dlatego, jeśli ktoś z Was czytał „Nazywam się Czerwień” i ma chęć zdradzić mi zakończenie, czyli kto zabił Eleganta, a także czy Czarny i Sekure będą razem, to proszę o komentarze, ewentualnie emaila. Chętnie dowiem się prawdy, do której nie jestem w stanie sama dotrzeć.

wtorek, 9 września 2008

"Śmierć pustego człowieka" - Caroline Graham

Po przeczytaniu ostatniej strony z uśmiechem na ustach zamknęłam książkę i zabieram się do spisania swoich wrażeń. Póki są świeże, póki uśmiech na ustach się maluje. Nie sądziłam, że tyle frajdy sprawi mi dziś lektura kryminału. Choć powinnam się tego spodziewać, bo książkę, którą właśnie przeczytałam, otrzymałam jako prezent z dedykacją „miłej lektury”. Wypada mi zatem podziękować szanownemu darczyńcy, co niniejszym czynię.

Przeczytałam w końcu jeden z tak zwanych midsomerków, jak czule o serii mówią miłośnicy serialu i książek. I podzielam ich radości, bo rzeczywiście potrafią sprawić wiele przyjemności.
Serialu „MORDERSTWA W MIDSOMER” nie oglądałam. Mam nadzieję, że jeszcze będzie mi dane. Ale za to po lekturze „Śmierci pustego człowieka” Caroline Graham, mogę śmiało powiedzieć, że przepadłam z kretesem. Aż sama się sobie dziwię, ponieważ dotąd kryminały nie były raczej w kręgu mojego zainteresowania. Owszem, zdarzało się, że czytałam np. rewelacyjny jak dla mnie, cykl Marka Krajewskiego o Breslau i niestrudzonym Eberhardzie Mocku.

A tu proszę! Książkę Caroline Graham połykałam szybko i z wielką ciekawością. I nie znając wcześniej ani całego anturażu, a jedynie czytając o tym zamieszaniu i zainteresowaniu midsomerkami, poczułam się, jakbym całe środowisko Causton i wszystkie postaci pojawiające się na kartach książki, znała nie od dziś. To odczucie towarzyszyło mi podczas całej lektury „Śmierci pustego człowieka”. Skąd takie wrażenie? Myślę, że tajemnica się kryje w niezwykle umiejętnym i spokojnym prowadzeniu narracji, wręcz można poczuć jakby domową, swojską atmosferę. A także w ciekawie i z olbrzymim talentem kreowaniu poszczególnych bohaterów akcji. I mimo, że to – mógłby ktoś z lekceważeniem powiedzieć – tylko kryminał, to jednak walory tej książki są wielkie, a nastrój jest magnesem przyciągającym uwagę czytelnika.
Konstrukcja tego kryminału jest klasyczna. (Choć może wcale nie, bo może wpierw powinno być morderstwo? zacukałam się...) Zatem najpierw jest wprowadzenie w świat Causton, małego miasteczka, gdzie prawie wszyscy wszystko o wszystkich wiedzą. Prezentowanie po kolei bohaterów zdarzeń, ich trafna charakterystyka, przy jednoczesnym pozostawieniu nie odkrytych do końca kart. Następnie akcja właściwa, czyli obowiązkowe morderstwo i związane z nim śledztwo. No i zakończenie: spowolnienie i wyciszenie, aby pożegnać się z hrabstwem Midsomer. Ta klamra spinająca właściwą treść jest niesamowicie dopracowana. A właściwa treść książki pozwala czytelnikowi posuwać się wraz z nadinspektorem Tomem Barnaby w jego śledztwie, niekoniecznie, jak to było w moim przypadku, usilnie domyślając się, zanim autorka nam to zdradzi, kto zabił i dlaczego. Ja tej potrzeby podczas lektury nie miałam zupełnie. Wręcz tak dobrze mi się czytało, że prowadzenie śledztwa i rozwiązanie zagadki wcale nie musiałoby się kończyć. To też walor tej książki, że nie jest przegadana, że nie pojawiają się zbędne wątki opóźniające finał. A treść jest na tyle ciekawa, że czyta się jednym tchem. Ja czułam atmosferę zdarzeń, gościłam w opisywanych domach, czułam zapach teatru i słyszałam dźwięki charakterystyczne dla teatralnych desek.

Bo teatr jest właściwym miejscem akcji „Śmierci pustego człowieka”. W miejscowym amatorskim teatrze Latimer ma być wystawiona sztuka pt. „Amadeusz”. Poznajemy poszczególnych mieszkańców Causton, którzy wcielają się w role ze sztuki. Poznajemy atmosferę i relacje panujące pomiędzy uczestnikami teatralnych zdarzeń. I przez pierwszych kilkadziesiąt stron książki nawet nie domyślamy się, że zdarzy się jakaś zbrodnia. Są próby przedstawienia, jest też codzienne życie aktorów. Ale podczas premiery sztuki dochodzi do oczekiwanego morderstwa. Muszę przyznać, że gdy na początkowych kartach książki pojawiło się narzędzie zbrodni, przeczuwałam, że będzie ono miało jakieś znaczenie. Jednakże moment samej zbrodni, a dokładniej mówiąc nieplanowanego samobójstwa, który oglądają widzowie zebrani na premierze, jest zaskakujący. A prowadzone przez nadinspektora Barnaby dochodzenie jest równie wciągające i jednocześnie momentami zabawne. Oczywiście zagadka zostanie rozwiązana, dla niektórych będzie zaskoczeniem, dla niektórych nie. Ja?, ja zaskoczona jednak nie byłam. Ale to nic.

Myślę, że powieści kryminalne mają w sobie coś szczególnego. Może zmęczona telewizją, mam dość serwowanych mi kryminalnych hitów, kultowych seriali o skazanych, gangsterach, komisarzach z trzynastego posterunku, czy równie przereklamowanych produkcji telewizyjnych, w których tak naprawdę nie dzieje się nic ciekawego. I z tego zmęczenia telewizją wolę usiąść w fotelu z nosem w książce. I niech to będzie także powieść kryminalna, bo jak się znów przekonałam, potrafię się dobrze bawić przy kryminałach. A szczególnie, jeśli jest to dobry kryminał.

Zauważam, że moje gusta czytelnicze się poszerzają. To chyba dobrze.

poniedziałek, 8 września 2008

"Ogród Luizy" i "Rezerwat"

Ostatnio obejrzałam dwa polskie filmy: „Ogród Luizy” i „Rezerwat”. Dwa zupełnie różne filmy, różne pod względem treści i wrażeń, jakie wywierają na potencjalnych widzach.


„Ogród Luizy” wyreżyserował Maciej Wojtyszko. Jak dla mnie to twórca niezapomnianej książki z dzieciństwa pt. „Bromba i inni”. I znałam go raczej z twórczości dla dzieci, niż z filmów, a z tego, co się zorientowałam, to imał się on reżyserii różnych telewizyjnych seriali, niekoniecznie z wyższej półki. Sam film „Ogród Luizy” oglądało się ciekawie, ale od połowy filmu zaczęło wiać naiwnością i groteską. Bo treść filmu mało wiarygodna, do scenariusza mam spore zastrzeżenia. Tu zauważę, że scenariusz napisał Witold Horwath, a kiedyś zdarzyło mi się sięgnąć po jego książkę o dziwnym tytule „Ptakon”. Na sięgnięciu się skończyło, bo po kilkunastu stronach książka wróciła na półkę, a ja zupełnie nie potrafiłam pojąć, o co autorowi w niej chodzi. Pewnie mało inteligentna jestem. Ale wracając do filmu i treści, to łatwo ten film streścić. Oto młody, przystojny i bogaty gangster Fabio szykuje sobie przed zleceniem alibi i trafia do szpitala psychiatrycznego, gdzie poznaje Luizę, zamkniętą tam przez ojca, miejscowego polityka, z uwagi na chorobę, coś w stylu schizofrenii. No i rodzi się uczucie. No i Fabio porywa ze szpitala Luizę, ta wdzięczy się do niego w przesłodki sposób. To tyle o treści, zakończenie jest jeszcze mniej poważne. Film zupełnie pozbawiony dla mnie głębszej treści, ani nawet logiki. Ot, taki prosty film o niecodziennej miłości gangstera rodem z polskiej prowincji i eterycznej dziewczyny, która miewa dziwne wizje. Myślę, że nawet gra sympatycznego Marcina Dorocińskiego nie ratuje filmu, ja o tym filmie mogę powiedzieć, że to kiepski i tandetny film dla nastolatek wierzących w szlachetnych gangsterów, którzy kiedyś się zjawią i zabiorą je do lepszego świata.


A „Rezerwat”? Gdybym miała wybierać i polecać polskie filmy, to „Rezerwat” Łukasza Palkowskiego bije na łeb wszystkie, jakie ostatnio oglądałam. Pokuszę się o stwierdzenie, że jest przeuroczy pomimo swej brzydoty. A brzydota ta, to przede wszystkim sfera werbalna filmu. Dla delikatnych uszu ten film może być jednym długim zdaniem, dość często przerywanym słowami na k..., ch..., itp., itd. Ale akurat takie nagromadzenie słów powszechnie uznawanych za wulgarne, jest w tym filmie jak najbardziej na miejscu. Bo film opowiada o mieszkańcach współczesnej Pragi, dzielnicy Warszawy. A Praga każdemu przecież kojarzy się z menelami, ulicznymi grajkami i ogólną degrengoladą moralną. Więc Praga z „Rezerwatu” to ludzie non stop popijający wino patykiem pisane, to obdrapane, popadające w ruinę kamienice i ludzie żyjący w swym małym grajdołku z dnia na dzień. Bohaterowie filmu, przede wszystkim autentyczni mieszkańcy Pragi, tworzą wspaniały obraz tej barwnej dzielnicy.
W takiej okolicy mieszkanie znajduje młody fotograf, któremu trafia się zlecenie na fotoreportaż z Pragi. I cała akcja filmu kręci się wokół fotografii. A dla fotografa Marcina Wilczyńskiego, rudego chłopca, który kradnie mu aparat i robi rewelacyjne zdjęcia oraz fryzjerki Hanki B. Praga i jej specyficzny mikroklimat, to swoiste miejsce na otrząśnięcie się z życiowego marazmu. Bo pojawienie się na Pradze Marcina zmieni im wszystkim życie, przewartościuje spojrzenie na siebie, drugiego człowieka i miejsce, gdzie przyszło im żyć. Film jest ciepły i mimo trochę cukierkowatego happyendu, wywiera niesamowite wrażenie. Ale przecież komedie nie mogą się smutno kończyć.
(Acha, a usłyszany - na płycie w dodatkach - dowcip o żabie robiącej mostek to dla mnie majstersztyk)

środa, 3 września 2008

***

Oddam na przechowanie moje myśli,
mój światopogląd i moje tajemnice.
Co noc szukam w odmętach snu
właściwej ścieżki, która zaprowadzi mnie,
tam gdzie powinnam znaleźć
nie podarowaną mi możliwość wyboru.
Słucham nieznanych głosów
przyjmując ich rację.
Zdzieram maskę z twarzy
tylko w samotności.
Jeszcze mnie spalą na stosie
za zdradę tradycji.