"Czytanie jest nałogiem, który może zastąpić wszystkie inne nałogi lub czasami zamiast nich intensywniej pomaga wszystkim żyć, jest wyuzdaniem, nieszczęsną manią."

"Malina" Ingeborg Bachmann

niedziela, 28 sierpnia 2011

"Głęboki sen" - Raymond Chandler

Przystojny, szarmancki, nieco cyniczny 34-latek Philip Marlowe to uosobienie mężczyzny, z którym chętnie weszłabym bliższe relacje. (Mam nadzieję, że mój mąż tego nie przeczyta.) Nie powiem, żeby mi nie przypadł do gustu. Ten prywatny detektyw z Los Angeles, przez kobiety nazywany draniem i brutalem, mimo wszystko wzbudza zaufanie i sympatię. Jest kulturalny, nieco wyrachowany i wyniosły, lubiący dyktować reguły gry. Mieszka sam, z umiarem sięga po alkohol, potrafi się oprzeć pokusom. Do życia powołał go Raymond Thornton Chandler (1888-1959), amerykański pisarz powieści kryminalnych, uznawanych za klasykę gatunku. Po raz pierwszy na kartach powieści Philip Marlowe pojawia się w „Głębokim śnie”, który został napisany w 1939 r.

Miałam właśnie tą przyjemność przeczytać „Głęboki sen” i poznać bliżej Philipa Marlowe’a. Niemalże od pierwszych stron powieści zostałam przeniesiona w świat, który kojarzy mi się ze starymi amerykańskimi filmami kryminalnymi utrzymanymi w konwencji noir. Atmosfera jest trochę duszna, akcja zdecydowanie rozgrywa się nocą, bohaterowie są niczym wyjęci z tych czarno-białych kadrów. Kobiety w aksamitnych kostiumach, mężczyźni w garniturach z białymi mankietami, jeżdżący plymouth’ami, noszący inkrustowane rewolwery, kasyna, hazard, alkohol i tajemniczy świat ciemnych interesów. Deszczowe Los Angeles w latach 30. XX wieku pełne niepowtarzalnego klimatu, uroku i stylu. To świat przedstawiony przez Chandlera w „Głębokim śnie”.

Znakomitym zabiegiem ze strony pisarza było oddanie narracji w ręce głównego bohatera. Philip Marlowe opowiada nam historię kryminalną z właściwą tamtym czasom elegancją i szykiem. Akcja rozpisana na kilka dni wydaje się obejmować dłuższy okres. To wrażenie powstaje w wyniku charakterystycznej niespieszności akcji, można wręcz delektować się nastrojem chwili. Kolejne sceny przypominają momentami okienka komiksu. Są niezwykle plastyczne i utrzymane w czarno-białej tonacji. Mroczność tego kryminału nie ma związku z brutalnością, okrucieństwami czy makabrycznymi zbrodniami. Raczej dotyczy nastrojowości, która przez całą książkę jest równomiernie dawkowana. Tak ja to odczuwałam. Styl noir właśnie tym się charakteryzuje. A powieści Raymonda Chandlera były idealnym tworzywem literackim dla filmów tego gatunku, stąd moje uzasadnione skojarzenia.

Co do samej treści, to tak, jak w przypadku tysięcy innych kryminałów, jest tu do rozwiązania pewna zagadka. Ale nie chodzi o morderstwo, a przynajmniej nie od morderstwa zaczyna się akcja. Schorowany i przykuty do inwalidzkiego wózka nieprzyzwoicie bogaty generał Sternwood padł ofiarą szantażu. Philip Marlowe zostaje poproszony o zajęcie się tą sprawą. Szantaż okazuje się namiastką wielkich kłopotów. Marlowe w międzyczasie poznaje dwie młode i piękne córki starego Sternwooda, staje się świadkiem kilku morderstw i sam pewnej deszczowej nocy niemal o włos nie traci własnego życia.

Olbrzymią zaletą kryminału Chandlera jest fantastyczne oddanie klimatu Los Angeles lat 30. ubiegłego wieku. A w przeciwieństwie do bohaterów współczesnych kryminałów, bohater Chandlera nie wydaje się być ostatnim draniem, gburowatym i mrukliwym facetem po przejściach. Marlowe to raczej typ faceta z wrodzoną klasą; jest młody i dopiero rozpoczyna karierę detektywa. Pracuje sam, maniery ma nienaganne, zawsze ogolony i w odświeżonym ubraniu. Gdyby porównać Philipa Marlowe’a np. z naszym rodzimym Eberhardem Mockiem, którego oczywiście także darzę sympatią, to od razu rzuca się w oczy różnica charakterów. (Dlaczego Mock? A dlatego, że obaj „żyli” mniej więcej w tych samych czasach, ale na innych kontynentach.) Rzecz jasna, żaden z nich nie jest ani gorszy, ani lepszy, każdy z nich jest świetny w swojej kategorii. Jednakże z Mockiem nie chciałabym wejść w bliższą znajomość, natomiast z przystojnym Marlowe’m jak najbardziej. Odezwała się tu moja próżna kobieca natura, ale przecież mogę sobie pozwolić na taką dygresję. Nieprawdaż?

„Głęboki sen” został dwukrotnie zekranizowany. Oto plakat filmu z 1946 r.



Ps. Za książkę dziękuję pewnemu K. On wie, że należy mu się całus w czółko! ;)

niedziela, 21 sierpnia 2011

"Bogini z tygrysem" - Sudha Koul


„Bogini z tygrysem” - książka Sudhy Koul znów przeniosła mnie do Doliny Kaszmirskiej, urokliwego miejsca na ziemi, niestety ogarniętego od ponad 50 lat konfliktem narodowościowym. Im więcej dowiaduję się o tym rejonie, tym bardziej jestem zdruzgotana. Przepiękna kotlina leżąca u stóp Himalajów, słynąca z miękkiej tkaniny z wełny kóz kaszmirskich, w której od wieków muzułmanie żyli zgodnie z hindusami, stała się centrum sporów Pakistanu i Indii. A wszystko zaczęło się w roku 1947, kiedy to Indie uzyskały niepodległość.
Dżammu i Kaszmir, bo tak właściwie nazywa się stan w północnych Indiach, o którym mówię, to newralgiczne miejsce. Administracyjnie należy on do Indii, ale faktycznie jest podzielony na trzy strefy wpływów: Indie, Pakistan i Chiny.

To stamtąd pochodzi Sudha Koul, Kaszmirka, która napisała wspomnieniową powieść o czasach, kiedy muzułmańscy i hinduscy sąsiedzi żyli w zgodzie, o swoich babkach, o swoim dzieciństwie, latach szkolnych, o pierwszej pracy na stanowisku urzędnika państwowego. To wreszcie, albo przede wszystkim, powieść o tęsknocie za ojczyzną wolną od narodowościowych i wyznaniowych podziałów, wolną od wojsk i przelewów krwi.

Licząca zaledwie 200 stron książka została podzielona na trzy części: „Babki”, „Matki” i „Córki”. Każda część opowiada o kobietach, którymi otoczona była autorka. Z pierwszej części dowiadujemy się najwięcej o hinduskich zwyczajach towarzyszących życiu mieszkańców Kotliny Kaszmirskiej. Począwszy od tradycji kuchennych, religijnych, zwyczajów towarzyszących narodzinom dziecka, obrządków ślubnych. Autorka wspomina niemal każdą dziedzinę życia, w której wyraźnie odbija się kaszmirska tradycja i mentalność. Wspomina swoje babki, opiekunki ogniska domowego, dbające o rodzinę i pielęgnujące kulturę swoich przodków. Opowiada o swoim dzieciństwie spędzonym w szczęśliwej i licznej rodzinie, za którą po latach będzie tęsknić. W części zatytułowanej „Matki” wspomina swoje lata szkolne, wpierw szkołę irlandzkich sióstr zakonnych, a potem studia w college’u w Śrinagarze. Widzimy młodą, żądną wiedzy Kaszmirkę, nie stroniącą od nauki i wiedzącą, czego chce od życia. Ostatnia część „Córki” opowiada o pracy zawodowej pisarki. Dowiadujemy się, że Sudha Koul została pierwszą Kaszmirką mianowaną urzędnikiem administracji państwowej. (Dla Kaszmirek ogromne znaczenie ma fakt, że to z ich ojczyzny pochodziła Indira Gandhi, którą darzyli podziwem.) Praca w administracji okazuje się karkołomnym zajęciem, ale mimo wszystko autorka odczuwała satysfakcję naprawiania świata, chociażby poprzez małe kroczki.

Poprzez całą opowieść Sudhy Koul przebija wspomniana tęsknota za ojczyzną. Za czasami, które bezpowrotnie minęły. Autorka, ku uciesze strapionej matki, znalazła wreszcie męża i wyjechała wraz z nim do Stanów Zjednoczonych, w których urodziły się jej dwie córki. Życie w Stanach okazało się zupełnie inne od tego w Indiach. Jednakże to, czego nauczyły ją babki i matka, pozwoliło pisarce zbudować dom, w którym pamięć o Kaszmirze jest wciąż żywa. Z perspektywy lat i z uwagi na dzielącą Kaszmir ze Stanami odległość, narodziła się opowieść o korzeniach, których nie da się usunąć. Autorka z bólem pisze o narastającym od lat konflikcie pakistańsko-indyjskim, o wygnaniu hindusów z Kotliny Kaszmirskiej. Z bólem sięga po gazety i nasłuchuje wiadomości o Kaszmirze. Tym bardziej pielęgnuje swoistą filozofię życia, której nauczyła się od kobiet z własnej rodziny. Czuje się Kaszmirką i nie zapomina o tym.

„Kotlina kołysze nas swoim pięknem i pieśniami o miłości, nie mamy ani potrzeby, ani powodu do nienawiści. Odwiedzający Kaszmir mówią, że jesteśmy leniwi, a ci z nas, którzy kształcili się na Zachodzie, nazywają siebie „zjadaczami lotosu”. Faktem jednak jest, że żyjemy w prawdziwym raju. Kaszmirczycy modlą się do dawno nieżyjących mistyków, szalonych kobiet i mężczyzn. Są naszymi poetami i prorokami. Nasz sufizm jest kombinacją ezoterycznych elementów hinduizmu i islamu, a najważniejsze w nim jest to-co-nie-z-tego-świata. Uważamy, że rozumem wcale nie wszystko można objąć.”

„Bogini z tygrysem” nie jest jednak ani typową powieścią autobiograficzną, ani też literaturą faktu. Na kartach powieści jest mnóstwo emocji towarzyszących autorce. Momentami obraz kraju lat dziecinnych wydawał mi się nieco wyidealizowany, ale przecież książka Sudhy Koul to jej subiektywne i mocno osobiste wspomnienia. Zwraca uwagę przywiązanie do tradycji i wierzeń gęsto opisywanych w książce. To zdecydowanie walor. Licznie wspominany konflikt o Kaszmir zmusza do sięgnięcia do innego źródła, ale akurat to mnie ucieszyło, bo lubię na bazie czytanej lektury poszerzać wiedzę o świecie.

„Kaszmir to zupełnie inna historia. To nie jest „placówka w górach”, jak Brytyjczycy nazywają miejscowości wypoczynkowe w Indiach, to wysokie pasma górskie, nie pagórki. Mamy najwyższy na Ziemi łańcuch górski, więc nawet o dość wysokich wzniesieniach wyrażamy się lekceważąco. Himalaje nie są naszą jedyną dumą. O Kaszmirze pisali już starożytni, między innymi Persowie i Grecy. Możemy się pochwalić liczącymi dwa tysiące lat ruinami uniwersytetu, z czasów, kiedy Kaszmir był akademicką mekką dla buddystów i hindusów. To na naszym terenie znajdowały się najważniejsze wodopoje dla karawan wędrujących jedwabnym szlakiem. Byliśmy ongiś potężnym mocarstwem. Kaszmir nie został bowiem stworzony przez któregoś z licznych obcych władców, którzy przychodzili i odchodzili z doliny. Kaszmir należy do Kaszmirczyków, byliśmy tu zawsze i doskonale o tym wiemy.”

Nie jest może „Bogini z tygrysem” literaturą najwyższych lotów, ale z pewnością książkę zaliczę do udanych lektur. Wniosła we mnie sporo wiedzy, zmusiła do refleksji. Wiem, że tego typu książki wzbogacają moją wrażliwość i sprawiają, że jestem wyczulona na niegodziwości zalewające dzisiejszy świat. Niepojętym jest dla mnie, że żyjący od pokoleń obok siebie ludzie z dnia na dzień z sąsiadów stają się wrogami. Niepojętym jest, że zamiast żyć w zgodzie, narastają konflikty o podłożu narodowościowym i religijnym.

Zakończę mottem do książki:

„Czy jest ktoś, kto nie słyszał o Kaszmirze?"
Thomas Moore „Lalla Rukh” (1817, wyd. pol. 1826)

sobota, 13 sierpnia 2011

"Data" - Grzegorz Kozera

Ja do poezji nie podchodzę obojętnie. Zawsze znajdę czas, aby przeczytać wiersz, czy to w gazecie, czy na blogu, czy w tomiku poetyckim. Marzą mi się wieczory poetyckie takie z prawdziwego zdarzenia. Niekoniecznie bohaterem wieczoru musi być ktoś bardzo znany. Ważne, aby spotkanie miało klasę, było zorganizowane należycie, aby ci, którzy przyszli posłuchać wierszy, mogli poczuć nastrój, jaki poezja potrafi stworzyć. Marzy mi się, żeby ludzie nie traktowali poezji po macoszemu, że niby za trudna dla nich, że niby nie czują liryki, że niby poezją zajmują się tylko marzyciele. Jeśli ktoś wywołuje u mnie refleksje, zmusza do podjęcia gry z metaforami, potrafi wpłynąć na moją wrażliwość, to chwała mu za to. Z braku takich spotkań sama sięgam po wiersze i zapadam się w słowach.

Poświęciłam jeden wieczór, aby w ciszy przeczytać najnowszy tomik poezji zatytułowany „Data”, którego autorem jest Grzegorz Kozera. Nie skończyło się na przeczytaniu od przysłowiowej deski do deski. Wielokrotnie wracałam do wierszy, które najbardziej mi się spodobały.


Kto zna twórczość i biografię Sylvii Plath, ten od razu wyczuje w wierszu „Plath” pewien rodzaj smutku i melancholii. Autorowi wystarczyło jedno wspomnienie z tragicznej biografii amerykańskiej poetki, jej śmierć samobójcza, aby ukazać ból samotności. Ten ból jest i mi nieobcy, chyba dlatego ten wiersz zrobił na mnie wrażenie. Brak w nim radości, brak ukojenia. Jest w nim Sylvia Plath ze swoją niespokojną duszą, z cierpieniem wypełniającym jej serce.

„Plath”

Mam na imię Sylvia mam na imię
Victoria ale co to za różnica jak mi na imię
byłam żoną poety Teraz
jestem martwą królową pszczół
Zapewne znajdzie się ktoś kto to opisze:
moje dzieci Nicky i Frieda Moje biedne
dzieci śpią przy otwartym oknie
słodkie aniołki porzucone przez rodziców
a moja głowa w piekarniku
małej trumnie wypełnionej gazem
Taka brzydka nieelegancka śmierć Tylko
niemiecki Bóg mego ojca mógłby to zrozumieć

Wszystko w blaszanym pudełku
zagazowane: gniew zazdrość upokorzenie
Jaka ulga wreszcie nie kochać
jaka ulga nie czuć się zdradzoną
nie rozchylać nóg żeby go zatrzymać
być czystą lilią
nie patrzeć przez okno

Jaka ulga uciec od szaleństwa w jeszcze
większą samotność która nie boli

Miłość, śmierć i czas to motywy pojawiające się wielokrotnie w tomiku Grzegorza Kozery. Poeta doświadcza chwil, kiedy to miłość wydaj się motorem do życia, tajemniczą siłą napędową. W wielu wierszach, skierowanych bezpośrednio do ukochanej, podmiot liryczny nie wstydzi się przyznać do tej słabości. Kochanie może być słabością, kiedy wokół nas rozpędzony świat gna do przodu nie bacząc na uczucia. A u Kozery uczucie staje się mocą pozwalającą wyrazić siebie. Odkryć na nowo przyjemność życia. Nie wstyd się przyznać do miłości, choć inni mogą powiedzieć, że w twoim wieku już nie wypada. Ale kto powiedział, że miłość to stan zarezerwowany tylko dla nastolatków. Miłość w wykonaniu dojrzałego mężczyzny jest świadectwem wrażliwości i odwagi. Są w tomiku wiersze pełne tęsknoty, pełne odważnych wyznań i pragnień. Są też wiersze mocno naznaczone doświadczeniami poety. Kozera wie, że czas biegnie nieubłaganie, rozmyśla nad nim chwilami pokornie, a czasem wręcz odwrotnie. Mam wrażenie, że chciałby zatrzymać czas. Czy poeta jest pogodzony ze śmiercią? Wydaje się, że chciałby ją oszukać, ale wie, że jest to niemożliwe.

„Jakiś ślad przecież zostanie”

Jakiś ślad przecież zostanie Włos
na grzebieniu zapisany kalendarz
kilka martwych kont z nieznanymi hasłami
bilingi kwit z pralni rachunki maile
mandat za prędkość list od
życzliwego zasuszony kwiatek
pamiątka pierwszej miłości okruch
w czyimś wspomnieniu włoska widokówka
cokolwiek co pomoże ustalić

Jakiś ślad przecież musi zostać
To niemożliwe niemożliwe
że mnie nie było

„Nigdy bardziej”

Nigdy bardziej samotny niż dzisiaj
niż tu i teraz W dzień i w nocy
a przecież nic się nie zmieniło
miasto żyje spieszy się
i wcześnie zasypia przed telewizorem
tak samo jak wczoraj i przed tygodniem
Więc nic się nie zmieniło liście tańczą na chodnikach
Nikt nie umarł Świat trwa
świat po staremu się nie skończył
A przecież wiesz że zmieniło się wszystko
nawet ciszę słychać wyraźniej

Nie potrafię omówić tomiku poetyckiego należycie, nie mam ku temu ani doświadczenia ani odwagi. Nie analizuję wierszy, nie poszukuję wytycznych, które rządzą poezją. Choć na studiach miałam przedmiot zwany poetyką, jestem już dziś uboższa o tą piękną umiejętność analizy wiersza, która kiedyś tak mnie fascynowała. Dziś patrzę na wiersz z perspektywy własnego życia, często doświadczam chwil, kiedy czuję, że wypowiedziane słowa dotyczą mnie samej. W kilku frazach Grzegorza Kozery odnajdują własne doświadczenia, bóle, pragnienia. Wiem, że nie jestem sama, że są inni, którzy tak jak ja mocniej czują życie.

„Wejść w ciemność bez żalu”

Czas który mi pozostał
będzie biegł od teraz
tak samo jak wcześniej
ani szybko ani wolno
jednak dla mnie będzie go za mało
i za mało by zdążyć się
ze wszystkimi pożegnać
i spełnić swoje ostatnie życzenie:
wejść w ciemność bez żalu

środa, 10 sierpnia 2011

"Cukiereczki" - Mian Mian


Im bliżej końca, tym "Cukiereczki" Mian Mian podobały mi się coraz bardziej. Tak gdzieś do połowy książka wydawała mi się nieco przereklamowana. Ale im dalej czytałam, tym moje nastawienie stawało się bardziej przychylne. Zastanawiałam się, jak to możliwe, że dojrzewanie na kartach powieści głównej bohaterki wpłynęło na dojrzałość samej książki? Podobno w życiu pisarza następuje kiedyś taki etap, o którym krytycy i biografowie powiedzą: dojrzały etap twórczości. Mian Mian w „Cukiereczkach” – swojej pierwszej powieści, która w Chinach wywołała skandal i została zakazana, osiągnęła ten etap. Proza stawała się dojrzalsza i spokojniejsza wraz z każdą koleją stroną. Można się pokusić o stwierdzenie, że pisarka ukazując Hong i jej życiowe perypetie, celowo uczyniła dojrzewanie bohaterki na kartach powieści czynnikiem mającym wpływ na rozwój samej powieść. Im bliżej końca, tym „Cukiereczki” nabierały mądrości i łagodniały. Tak jak życie Hong.
W ogóle „Cukiereczki” to bardzo ciekawa książka. Mian Mian sportretowała pokolenie młodych Chińczyków wkraczających w tzw. dorosłość na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX wieku. Okres ten w Chinach był czasem otwierania się na świat, pojawiały się nowe możliwości, a wraz z możliwościami zagrożenia, które nieobce są młodzieży świata zachodniego. Alkohol, narkotyki, życie na krawędzi, nocne kluby wraz z całym swoim dobrodziejstwem. Młodzież poszukująca nowych doznań została postawiona w bardzo trudnej sytuacji, zachłysnęła się złudną wolnością. Mian Mian sportretowała zjawisko, które dla komunistycznych władz było sprawą drażliwą i delikatną. W bezkompromisowy sposób ukazała rozrywkowe życie młodych ludzi, którzy w poszukiwaniu szczęścia nierzadko upadają na samo dno.
Dna dotknęła Hong, młoda kobieta, która wyruszyła na podbój większych miast, najpierw Shenzhen a później Szanghaju. Śpiewa w nocnych lokalach, zatraca się w Sainingu, niewiele od niej starszym muzyku, żyjącym równie barwnie, jak ona. Wieczne imprezowanie, uzależnienie od heroiny, dwukrotne pobyty na odwyku, uzależnienie od alkoholu, to bolesne doświadczenia Hong. Ona i jej przyjaciele, Saining, Żuczek, Jabłko, Wielki Smok, Sanmao to przedstawiciele generacji, dla której narkotyki, seks, muzyka i nocne życie otworzyły furtkę do innego życia. Tyle, że brak kontroli i umiaru doprowadziły do tragicznej sytuacji. Kiedy osiąga się pułap, za którym nie ma już nic, czas się zastanowić nad sobą i swoim życiem. Hong doświadcza takiej chwili. Znajduje siłę i motywację, by uporać się z wstydliwą przeszłością.
Mian Mian wodzi czytelnika za nos, bo tak naprawdę nie wiadomo do końca, czy Hong niej jest literackim alterego samej pisarki. Narracja jest chwilami oddawana w ręce przyjaciół Hong, choć w zdecydowanej większości to ona jest narratorką i mówi o swoich doświadczeniach. Jednakże pod koniec powieści pojawia się sama autorka i to zaczyna zastanawiać. Szukałam w Internecie informacji o Mian Mian i przyznam, że nie znalazłam za dużo. Stąd moje śmiałe przypuszczenia. Hong w pewnym momencie zaczyna pisać i w pisaniu odnajduje oczyszczenie, o którym mówi również Mian Mian.
„Cukiereczki” są pewnego rodzaju hołdem złożonym przez pisarkę młodym Chińczykom, dla których otwarcie się Chin na świat stało się czasem buntu, wyzwolenia i zatracenia. Inaczej zapewne książkę odbierają sami Chińczycy, inaczej odbieramy ją my, Europejczycy. Nas nie szokuje tak bardzo opisywanie świata podziemnego z wszelką moralną zgnilizną. Nas nie szokuje tak bardzo świat narkotykowych uniesień. Ciekawi nas za to moment trzeźwienia, moment przebudzenia, chwila, w której trzeba się wziąć z życiem za bary i postawić na szali swój los. Mian Mian stawia na jednej szali pokolenie transformacyjne, ale drugą zostawia pustą. Nie wskazuje na alternatywę dla brudnego świata podziemnych rozkoszy. Czy zatem to pokolenie jest skazane na zupełną klęskę, na upadek?
Czy słodycz może zamienić się w gorycz?

piątek, 5 sierpnia 2011

"Ruchy" - Sławomir Shuty

Porażka. Absolutna i sromotna porażka. Poddałam się po 60 stronach. Nie spodziewałam się, że tym razem Sławomir Shuty mnie zawiedzie. Wiele lat temu jego „Zwał” mnie porwał i ubawił niesamowicie. A dziś odkładam jego „Ruchy” bez wyrzutów sumienia. Tego czytać się nie da. Ta książka jest niezjadliwa! Zupełnie nie wiem, o co autorowi chodziło. Nie dostrzegam żadnego potencjału. Żadnych wartości. Treść jest nudna, bez jakiegokolwiek polotu. Akcji nie ma tu żadnej. Historyjki o kilku osobach spotykających się w jakimś podrzędnym barze i opowiadające sobie nawzajem o tym, co im się przydarzyło, są sztucznie naciągane. Nic mi z nich nie wynika. Są niesmaczne, humoru nie dostrzegam tu w ogóle. Zaletą Shutego jest świetny język, stylizowany, kwiecisty i pełen stylistycznych zawijasów. Ale językiem i stylem nie da się nadrobić braku pomysłu na treść. „Ruchy” wydają mi się szkicem, brudnopisem. To by było na tyle. Nie polecam, bo szkoda czasu i nerwów. Jeśli ktoś ma odmienne zdanie, to proszę mnie przekonać.

wtorek, 2 sierpnia 2011

"Belgijska melancholia. Belgia dla nieprzekonanych" - Marek Orzechowski

Odbyłam właśnie podróż po Belgii, kraju równie surrealistycznym, jak obrazy Rene Magritte – belgijskiego malarza. Oczywiście ta podróż odbyła się za sprawą książki. Nie miałam bladego pojęcia, że Belgia to kraj istniejący na wariackich papierach. Ja nie żartuję i nie szydzę. Autentycznie istnienie tego kraju to jakiś cud. Dlaczego tak uważam? Musiałabym wam zrobić wykład, ale zamiast tego po prostu polecę książkę Marka Orzechowskiego „Belgijska melancholia. Belgia dla nieprzekonanych”.

Dzięki niej jestem mądrzejsza, choć zdobyta wiedza w życiu codziennym niekoniecznie może być przydatna. Ale czy to ważne? „Belgijska melancholia…” pozwoliła mi poznać kraj, który w mojej świadomości istniał sobie gdzieś na marginesie Europy. Rzecz jasna wiedziałam, iż w Brukseli mieści się siedziba Parlamentu Europejskiego i to tam kręci się cała maszyneria szumnie zwana Unią Europejską. Ale przyznam się szczerze, że moja wiedza o Belgii i Belgach była znikoma. Po lekturze książki Marka Orzechowskiego śmiało mogę stwierdzić, co było przyczyną mojej niewiedzy. Po prostu Belgia to kraj absolutnie nieodkryty, niemodny, mało atrakcyjny, niebędący celem podróży tabunów turystów.
Wszyscy wiemy, że Belgia leży gdzieś na skraju Europy i jej stolica jest stolicą Europy, ale Belgii tak naprawdę nie ma. Ten kraj ukrywa się pod czapka niewidką, stroni od bycia w centrum uwagi. Jego historia nie jest w żadnej mierze tak barwna, ani pełna dramatycznych zwrotów, jak choćby historia naszego kraju. Ale chyba dzięki temu Belgowie nie są genetycznie napiętnowani żadną martyrologią, nie noszą w sobie wyniosłej dumy. Ich mentalność, podejście do życia, tolerancja, szacunek dla rodziny, nieobnoszenie się bogactwem, wręcz naturalna skromność to tylko kilka z cech mieszkańców tego kraju, którymi mi zaimponowali. Nawet w trakcie lektury pomyślałam sobie, że Belgia jest krajem, w którym mogłabym spokojnie żyć!
Marek Orzechowski w swojej książce, będącej świetnym kompendium wiedzy o Belgii, przybliża tym „nieprzekonanym” Belgię w sposób naprawdę ciekawy. Mieszkając tam wiele lat i pracując, jako korespondent TVP, chcąc nie chcąc, poznał ten kraj od poszewki. Sporo miejsca poświęcił historii kraju, bo to faktycznie ciekawa sprawa. Dzisiejsza Belgia była prowincją rzymską, następnie częścią Francji, Niemiec, Austrii, nawet częścią Hiszpanii!, tworzyła z Holandią Królestwo Niderlandów. Niepodległość uzyskała dopiero w 1830 r. Belgię zamieszkują dwa narody Flamandowie i Walonowie. Ale są trzy regiony: Flandria, Walonia i Bruksela. Są też trzy strefy językowe: francuska, niderlandzka i niemiecka. A pamiętajmy, że mówimy o kraju obszarowo mniejszym niż województwo mazowieckie!
Przyznam, że bardzo ciekawie czytało mi się o belgijskich królach, o czasach obu wojen, o architekturze i belgijskim umiłowaniu do dobrej kuchni. Orzechowski nie omieszkał napisać również o belgijskim piwie: 355 opatentowanych gatunków i ponad 500 rodzajów! Jak już mowa o kuchennych rarytasach, to trzeba wspomnieć belgijskie frytki i czekoladki. Ale nie tylko ziemskimi przyjemnościami uraczył autor czytelnika. Pisząc o Belgii odniósł się do problemów społecznych, z jakimi borykają się Belgowie. Zwrócił uwagę na coraz większą sekularyzację kraju, na puste kościoły, na odchodzenie od religii katolickiej, co zaskakuje o tyle, że właśnie na ziemiach dzisiejszej Belgii 1000 lat temu chrześcijaństwo znalazło bardzo podatny grunt. Pracując jako dziennikarz miał kontakt z polityką, stąd wiele fragmentów książki zostało poświęconych sprawom polityki.
Co ciekawe, Belgia do połowy ubiegłego wieku posiadała swoją zamorską kolonię: Kongo. Królowi Leopoldowi II zamarzyło się posiadanie kolonii w Afryce i od 1885 r. stał się właścicielem Konga, z którego Belgia czerpała olbrzymie korzyści materialne (produkcja kauczuku, wywóz kości słoniowej).
Zabrakło mi w książce Marka Orzechowskiego obszerniejszych informacji o kulturze, sztuce i literaturze Belgii. Owszem autor wymienia takie nazwiska jak: Pieter Bruegel starszy, Jacques Brel, czy wspomniany na wstępie Rene Magritte. To chyba nazwiska najbardziej znane. Szkoda jednak, że tak mało dowiedziałam się o Hugonie Clausie, autorze „Całego smutku Belgii” – niespełnionej nadziei Belgów na literacką nagrodę Nobla. Natomiast z zainteresowaniem przeczytałam o „wiosce książek” – miasteczku Redu.
Nie mogę mieć zastrzeżeń do błyskotliwego stylu autora. Z pewnością Marek Orzechowski jest równie wspaniałym gawędziarzem. Lata praktyki dziennikarskiej są widoczne. Z przyjemnością odbyłam tą podróż i mogę z czystym sumieniem powiedzieć, że mnie autor przekonał.