"Czytanie jest nałogiem, który może zastąpić wszystkie inne nałogi lub czasami zamiast nich intensywniej pomaga wszystkim żyć, jest wyuzdaniem, nieszczęsną manią."

"Malina" Ingeborg Bachmann

poniedziałek, 28 grudnia 2009

"Majtreji” – Mircea Eliade


„Przekonywałem się jeszcze raz, że prości, przyziemni, jednoznaczni jesteśmy tylko my, ludzie białej cywilizacji, oni zaś, ci moi nowi przyjaciele, których tak pokochałem, że pragnąłem się stać jednym z nich, noszą w sobie niepojęte nawarstwienia historii i mitologii, co ich czyni głębszymi, bogatszymi, bardziej skomplikowanymi, niż mi się wydawało.” - Tak stwierdził bohater „Majtreji” powieści, której autorem jest Mircea Eliade.

I ja, po skończonej lekturze, przyznaję mu rację. My, Europejczycy, jesteśmy bardzo przewidywalni, ubodzy duchowo, nie potrafimy dostrzegać sacrum, mamy wąskie horyzonty postrzegania rzeczywistości. Dlatego tak bardzo ciekawi nas kultura wschodu, gdzie metafizyczne uniesienia nie są zagadką, ale naturalną umiejętnością.

„Majtreji” to przepiękna opowieść o miłości. Napisana przez Eliadego w 1933 roku w niczym nie traci na aktualności. Nie traci na wartości, ani nie śmieszy naiwnością. Bo opowieść o rodzącej się miłości pomiędzy młodą Hinduską i Europejczykiem jest nieco sentymentalna i ckliwa, wywołuje uśmiech swą romantyczną oprawą, a także nieco bawi dziecinnymi zachowaniami kochanków. Ale to wszystko jest uzasadnione, kiedy się weźmie pod uwagę miejsce i okoliczności opowieści. Bo Eliade przenosi nas do Kalkuty roku 1929. I co ważne, Mircea Eilade pisząc „Majtreji” opisuje własną historię miłości. Tym większą wzbudza ciekawość, kiedy się wie, że owa Majtreji to autentyczna postać. A książkowy Allan to nikt inny, jak sam pisarz. Ważnym jest też fakt, że Eliade pisze o Indiach, a więc o kraju z tradycjami, mitami, przesądami i religijnymi uwarunkowaniami, których pełno w codziennym życiu. I to wszystko czyni powieść ciekawą, wzruszającą i bardzo przejmującą. Choć tak naprawę sama historia jest banalna. Bo miłość w literaturze jest dość często opisywana, a miłość zakazana, nieszczęśliwa czy tragiczna, to przecież motyw niejednego wielkiego dzieła literackiego.

W kraju, w którym pochodzenie społeczne i religijne konwenanse decydują o wielu sferach życia, miłość Majtreji i Allana z góry była skazana na niepowodzenie. I o tym fakcie oboje wiedzieli, ale mimo to pozwolili, aby uczucie zawładnęło nimi bezwarunkowo. I o tym właśnie jest „Majtreji”. O tragicznie pięknej miłości pełnej mistycyzmu oraz zmysłowych i orientalnych kolorów.
Przyznam, że z olbrzymią ciekawością czekałam końca lektury i koniec mnie zaskoczył. Dlaczego? Może spodziewałam się zakończenia iście baśniowego? Może lekko oszołomiona atmosferą i metafizyką Indii chciałam, by ta miłość otrzymała szansę na przetrwanie? Choć przecież wiedziałam, że tak nie będzie...

Mircea Eliade – rumuński filozof a także badacz mitu i symbolizmu, w „Majtreji” ukazał pewną zależność pomiędzy sacrum i profanum. Pomyślałam o tym, czytając posłowie do książki. Lech Budrecki napisał w nim: „dla Eliadego sacrum objawiało się zawsze poprzez profanum.” I mam wrażenie, że opowieść „Majtreji” idealnie pasuje do tej tezy. Miłość i nienawiść, czystość i nieczystość, namiętność i obrzydzenie, to tylko niektóre antagonizmy, symbole, nad którymi zaczęłam się zastanawiać. Między nimi jest płynna granica. Choć między nimi jest morze różnic. Ale często jedno wynika z drugiego.
Nasuwa mi się na myśl stare polskie przysłowie: „mądry Polak po szkodzie”. I chciałabym rzec, a raczej skarcić Allana (a tym samym samego Eliadego), że sam sobie jest winny. Dlaczego? Nie zdradzę tego, bo i tak wiele już powiedziałam.
Jestem ciekawa powstałej w odpowiedzi na „Majtreji” książki o znaczącym tytule „Mircea”, którą napisała sama Majtreji Devi. Będę jej szukać w bibliotekach. By mieć pełen obraz tej zmysłowej historii.

Jeszcze jedno chcę zauważyć. Kiedyś drukowano książki opatrzone słowem wstępnym i posłowiem. To był świetny zwyczaj. W wydaniu „Majtreji”, które trzymam w ręce (chyba zresztą jedynym wydaniu polskim) jest i słowo wstępne, napisane przez Irenę Harasimowicz i posłowie napisane przez Lecha Budreckiego. Lektura obu tekstów była ciekawa i warta chwil im poświęconych.
Żal mi strasznie, że jedynie starsze egzemplarze książek posiadają te cenne elementy. Słowa wstępne i posłowia były pisane przez znakomitych literaturoznawców, historyków, biografów – osoby posiadające olbrzymią wiedzę, która często dostarczała czytelnikowi niezbędnych informacji do właściwego spojrzenia na dane dzieło. Dziś się tego nie praktykuje, a jeśli, to bardzo rzadko. Czy mam przez to rozumieć, że nie ma na to zapotrzebowania? Bo przecież raczej nie chodzi o brak autorytetów, mogących opatrzyć dzieło literackie swoim komentarzem czy analizą. To taka moja pretensja, tak na marginesie.

czwartek, 24 grudnia 2009






WESOŁYCH ŚWIĄT!
BEZ POŚPIECHU,
BEZ ZŁOŚCI,
BEZ SMUTKU
I BEZ PRZYKROŚCI.
PEŁNYCH POKORY,
SERDECZNOŚCI
I UCZUCIA!




środa, 23 grudnia 2009

"Fruwająca dusza" - Yoko Tawada


Sen to najpiękniejsza rzecz pod słońcem. Tak mówiłam, jak byłam mała i nadal tak twierdzę. Kocham spać i należę do osób miewających dziwne, mocno poplątane sny. Żałuję, że nieuchwytny jest sam moment zasypiania, ponieważ bardzo ciekawi mnie ta chwila, kiedy świadomość zostaje wyłączona. Chciałabym uchwycić ten czas, tak, jak chciałabym mieć wpływ na bieg snu. Tego nie potrafię. Ale sen zawsze kojarzy mi się z przyjemnym odpoczynkiem.

Piszę o śnie, bo mam wrażenie, że właśnie mi się coś śniło: zamotana historia o szkole pośrodku lasu, w której są same kobiety. Wrażenie jest o tyle mylne, bo ja tego nie śniłam, ja to czytałam. Jestem tuż po lekturze „Fruwającej duszy” Yoko Tawady. I jak patrzę na leżącą obok książkę, myślę sobie, że opowieść japońskiej pisarki, to historia, która może wydarzyć się tylko we śnie. Bo tu, tak jak we śnie, wszystko jest możliwe. Głos może zaczarować, myśl może przybrać widzialny kształt, nad głową może przeskoczyć karp, a roślina może zawstydzić kobietę.

Świat we „Fruwającej duszy” jest jak tajemniczy ogród, w którym rosną niby znane nam rośliny, ale jednak zaskakujące nas swym pięknem i właściwościami.
Narratorka powieści, moda dziewczyna Risui, która przybywa do Szkoły, czasem nas denerwuje swoją niekonsekwencją. Czasem zastanawia swoją dociekliwością. A czasem ujmuje naiwnością i uległością. Jest ona zapatrzona w Kikyo – kobietę, która prowadzi Szkołę. Czyta Księgę i chce zgłębiać Drogę Tygrysa. Ale jednocześnie przeciwstawia się Kikyo, wzbrania się przed jej mocą i próbuje poznać prawdę o Szkole. A Szkoła jest miejscem przesiąkniętym tajemnicą. Risui zastanawia się, czy opuścić Szkołę i udać się w świat. Dokonuje wyboru, wie, że Szkoła to jedyne miejsce, gdzie może ujrzeć Tygrysa.
„W świecie poza Szkołą ludzie nie żyją, jak im się podoba, choć można powiedzieć, że to wielki świat. Tak naprawdę wszyscy trzymają się kurczowo jednego miejsca i nie robią nic innego poza zdobywaniem środków do życia. Żyją w świecie bez porównania ciaśniejszym niż my, bo my w Szkole mamy Księgę, więc nawet jeśli wydaje się, że jest tu ciasno, w istocie tak nie jest.”

Japoński sposób widzenia i odczuwania świata dokonuje w głowie, np. takiej, jak moja, istnego spustoszenia. Logika wydaje się absolutnie niepotrzebna, bo, by zrozumieć sens, wcale nie trzeba kierować się jej zasadami. I choć przyzwyczajona jestem do odczuwania magii i potrafię się zadumać nad duszą i sprawami duchowymi, to wciąż zaskakuje mnie i jednocześnie fascynuje japońskie uwrażliwienie i gloryfikowanie duszy.
„Fruwająca dusza” jest przedziwną książką. I ze względu na sposób prowadzenia opowieści i za względu na swą treść. Przenosi czytelnika w świat snu. Niekoniecznie musimy rozumieć reguły tego snu. Ważne, że po przebudzeniu jest się zadowolonym i wypoczętym.
Chociaż czasem może być inaczej, bo:
„To nieprawda, że w nocy koniecznie trzeba spać. Gdy wpatrujemy się w sufit, oczy z czasem stają się mrokiem, a mrok – oczami. Unosząc się na powierzchni morza mroku, doczekujemy świtu. Nie zawsze wypoczniemy, powierzając świadomość opiece snu. Jeślibyśmy mieli obudzić się wykończeni ściganiem we śnie złodzieja na rynku, to lepiej przeleżeć noc, nie śpiąc”.

Język „Fruwającej duszy” jest pełen najrozmaitszych środków stylistycznych, które pobudzają wyobraźnię i urzekają swoim pięknem. Spośród wielu zdań, które mogłabym zacytować, wybiorę na koniec jedno, oddające idealnie piękno języka literackiego Yoko Tawady:
„Gdyby chociaż raz udało mi się przeszyć noc od brzegu do brzegu nitką snu.”


Ja wielokrotnie przeszywałam noc od brzegu do brzegu nitką snu. A Ty?

wtorek, 15 grudnia 2009

"Dom zły"


Od tygodnia zbieram się do napisania o filmie Wojciecha Smarzowskiego „Dom zły”. Głośno o nim i jest chwalony. Więc i ja podzielę się swoimi wrażeniami. Chciałabym napisać choć kilka mądrych słów. Ale za każdym razem, gdy próbuję sklecić coś mądrego, trafiam na pustkę w mojej głowie. Bo film jest ciężki w odbiorze. Warstwa humorystyczna niekiedy wyprzedza warstwę tragiczną, a treść staje się nieznośnie przewidywalna.
Historia jest prosta. Jest rok 1982 i milicja próbuje zrekonstruować wydarzenia, jakie miały miejsce pewnej zimy cztery lata wcześniej w bieszczadzkich Lutowiskach. Dokonano morderstwa i więzień/podejrzany Edward Środoń przedstawia milicjantom wersję zdarzeń. Milicjanci, nie potrafiący się obejść bez rozgrzewającej wódki, ustalają, co następuje: w zimie 1978 roku w domu Dziabasów doszło do podwójnego morderstwa. Ale zanim doszło do morderstwa, Edward Środoń i Zdzisław Dziabas rozkoszowali się pędzonym w tajemnicy przez Dziabasa bimbrem. A jak jest alkohol, to pojawiają się mądre pomysły. Wiadomo, Polak potrafi, szczególnie będąc w stanie wskazującym na spożycie...

To wstęp i szybkie streszczenie filmu, bo treść akurat nie robi wrażenia i mogę sobie pozwolić na zdradzenie wielu szczegółów. Wrażenie robi sposób zaprezentowania tej prostej historii. Dwie warstwy czasowe, które pojawiają się na ekranie, są ze sobą połączone, wiadomo jaką treścią. Raz oglądamy autentyczne zdarzenia z roku 1978, widzimy Środonia i Dziabasa, których przyjaźń rośnie proporcjonalnie do ilości wypitych trunków. A za chwilę widzimy momenty, rekonstruowania przez coraz bardziej pijanych milicjantów, tamtego feralnego wieczoru, w którym doszło do zabójstw. Odpowiedź na pytanie, kto tak naprawdę zabił, pojawia się w odpowiednim momencie, by spiąć w całość i wyjaśnić widzowi dramatyzm przedstawionej historii. Aczkolwiek jest ona stopniowo ukazywana widzowi i momentami wyprzedza właściwy moment jej przedstawienia.

Słowa, które idealnie oddają prawdę o tym filmie, to: śmiech przez łzy. Dodałabym gorzki śmiech przez łzy. Choć prawda w oczy nie kole. Prawda o czasach, o ustroju, o ludziach... Komunizm, jaki był, każdy wie. Jak pracowała Milicja Obywatelska, też wiadomo. O tym, że zawsze należało znaleźć jakąś ofiarę, by oddalić podejrzenia i jeszcze bardziej śmierdzące tropy, w które byli zamieszani wysoko postawieni działacze partii, to też prawda wszystkim znana. I te prawdy mamy w filmie objawione, wcale nie jako nowość, ani też coś odkrywczego. Na ogólną wartość tego filmu nie składają się te prawdy. Wartościowa nie jest również sama historia. O wartości „Domu złego” stanowią tylko artystyczne walory: znakomita gra aktorska, sposób ujęcia tematu i ukazania go od dwóch stron, zdjęcia budujące nastrój grozy i to coś, co w moim przypadku było jakby trafieniem mnie w najczulszą część mojej wrażliwości. Bo pod koniec filmu czułam się, jakby ktoś mnie mocno kopnął. Taki moralny kopniak. Albo takie złapanie za gardło i niemożność zaczerpnięcia powietrza. Coś mną potrząsnęło. Może to tragizm postaci. Może tragizm czasów. A może bezsilność wobec zła, w które mogę zostać uwikłana. Bo nigdy nie wiadomo, do jakiego domu wejdę w gości. Strach przed losem, strach przed przyszłością.
Film warto zobaczyć.

Czy udało mi się napisać coś mądrego, osądźcie sami.
Aha. Porównanie do filmu „Fargo” braci Coen jest jakimś niesmacznym żartem. Absolutnie się z tym nie zgadzam. A co do Q. Tarantino, to życzę, by ten film wpadł mu kiedyś w ręce.

wtorek, 8 grudnia 2009

„Lekcja anatomii” - Philip Roth oraz „Zamki z piasku” - Alessandro Baricco

Z ostatniej wizyty w bibliotece przyniosłam do domu dwie książki. „Lekcję anatomii” Philipa Rotha oraz „Zamki z pisku” Alessandro Baricco. Wybór pierwszego tytułu był podyktowany sympatią do autora. A wybór drugiej książki, nie ukrywam, nastąpił, bo ktoś mi książki Baricco polecił. W bibliotece był tylko ten tytuł, dlatego akurat ta książka, jako pierwsza tego autora, trafiła do moich rąk.

Najpierw sięgnęła po Rotha, ale dość szybko znudziła mnie ta książka. Styl Rotha wydał mi się nazbyt szorstki, jednostajny mało świeży. Znając osobę autora wiedziałam, czego się mogę spodziewać, jaką prozę biorę do czytania. I nawet chciałam sięgnąć po coś bardziej krwistego, wymagającego odrzucenia wrażliwości. Ale tym razem Roth okazał się miażdżącym moją cierpliwość i książka w połowie nieprzeczytana trafiła na regał. A zapowiadało się tak dobrze. Bo „Lekcja anatomii” to książka o bólu, dosłownie o fizycznym bólu, który towarzyszy Nathanowi Zuckermanowi, znanemu amerykańskiemu pisarzowi. I książka, przynajmniej do momentu, do którego dotrwałam, to nic innego, jak opowieść o człowieku, który zmagając się z bólem fizycznym, zmaga się z własną tożsamością. Wszelkie nawiązania do żydowskiego pochodzenia, do poszukiwania sensu życia, do rozpamiętywania własnej przeszłości i próby rehabilitacji, rozgrzeszenia, to łatwo rozpoznawalne elementy prozy Philipa Rotha. I wszystko by mi pasowało, ponieważ lubię prozę, w której zmagania z własną tożsamością towarzyszą bohaterom, a nawet są motorem napędzającym ich losy. Ból potraktowany, jako ciężar, a zarazem moc twórcza, to bardzo ciekawy haczyk, na który się złapałam. Ale niestety, książka w pewnej chwili wydała mi się wtórna. Mówi się, że nie można dwa razy wejść do tej samej rzeki. Ale ja mam wrażenie, że właśnie tego dokonałam. Że u Rotha jakby czas stanął w miejscu. Podoba mi się stwierdzenie, że każdy pisarz, przez całe swoje życie pisze jedną powieść, a każda książka, to jakby maleńki rozdział w tej powieści życia. Być może trafiłam w mało udany rozdział życia Rotha, bo „Lekcja anatomii” nie przypadła mi do gustu.


Natomiast „Zamki z piasku” Alessandro Baricco, to zupełnie inna proza. Absolutnie urokliwa, nieco naiwna i zabawna, ale jednocześnie głęboko przejmująca. Pod warstwą humoru jest warstwa właściwa. Nakazująca zatrzymać się i spojrzeć wstecz. Już samy tytuł książki jest bardzo wymowny. Bo czym są zamki z piasku? Utopią? Nierealnym marzeniem? A jeśli to tędy droga? Bo bez marzeń, bez dziecięcej wiary w możliwość tworzenia wielkich dzieł, choćby z tytułowego piasku, nasza cywilizacja nie doszłaby do punktu, w którym dziś się znajduje. Pamiętamy dobrze nasze polskie szklane domy (kłania się Żeromski).
U Baricco zamki z piasku, to historie o ludziach pełnych pasji, pełnych chęci do życia, działania, do przenoszenia gór. Niestety życie potrafi być brutalne i rzuca kłody pod nogi...

Sympatię budzą chyba wszyscy bohaterowie „Zamków z piasku”. Pan Rail, właściciel fabryki szkła, który kupuje żonie lokomotywę. Nic to, że w Quinnipak nie ma kolei. Pekisch, wielbiciel muzyki, twórca przedziwnego instrumentu humanofonu. „Właściwie był to rodzaj organów, ale rolę piszczałek pełnili w nich ludzie. Każdy wydawał jeden dźwięk: sobie tylko przypisany. Pekisch kierował wszystkim za pomocą prymitywnej klawiatury: kiedy naciskał klawisz, skomplikowany układ sznurków powodował szarpnięcie prawego nadgarstka właściwego chórzysty, czując szarpnięcie, chórzysta wydawał swój dźwięk.”
Hector Horeau architekt budynku ze szkła i żelaza, który w końcu trafia do szpitala dla wariatów. Każdy z nich miał wielkie marzenia. I każdy z nich stracił rozsądek. I kiedy weźmie się poprawkę, że akcja powieści Baricco została ulokowana gdzieś w połowie XIX wieku, to wszystkie eksperymenty bohaterów „Zamków z piasku” są jak najbardziej uzasadnione i celowe. I pomimo, że budzą nasz śmiech, mają w sobie nutkę nostalgii za czasami wielkich odkryć. Bo zauważmy, że nie wzrusza nas widok pociągu, a mieszkańców Quinnipak widok lokomotywy zaciekawiał i zastanawiał. Umiejętność dziwienia się cudom techniki wcale nie znikła. Mnie do dziś dziwi wiele wynalazków.

Książka Baricco z delikatnością i prawie dziecięcą wrażliwością opisuje ludzkie pasje i namiętności. I daje nam odpowiedź ma zasadnicze pytanie: dlaczego człowiek wbrew logice i rozsądkowi daje się porwać swoim marzeniom?
„Pragnienia to najważniejsza rzecz, jaką mamy, i nie można ich oszukiwać w nieskończoność. Dlatego czasami warto nie spać, byle spełnić własne pragnienie. Robi się świństwo, a potem się za nie płaci. I tylko to jest naprawdę ważne: żeby, gdy przyjdzie czas zapłacić, ktoś nie pomyślał o ucieczce i zapłacił z godnością. Tylko to jest ważne.”
Książka ma specyficzną formę, momentami dziwną i zastanawiającą, czasem trudno odróżnić, kto jest narratorem. To jedyne zastrzeżenie do książki. Bo tu nie forma, ale treść i to, co pod nią się kryje, przynajmniej dla mnie, jest ważniejsze. A i ten staromodny anturaż budzi uśmiech. Gdzie ci ludzie, gdzie te czasy, gdzie to miejsce...
Polecam Alessandro Baricco, ja na pewno sięgnę po inne jego powieści.

niedziela, 6 grudnia 2009

Mikołaj sponsorem wycieczki

Jaki dostałam prezent od Mikołaja? Wycieczkę krajoznawczą. Pojechaliśmy z mężem do Odrzykonia, małej miejscowości słynącej z zamku Kamieniec. Dziś po zamku pozostały ruiny i pewna sława, którą temu miejscu zagwarantował Aleksander Fredro. Bo odrzykoński zamek był miejscem wydarzeń na kanwie, których powstała jedna z najlepszych polskich komedii - "Zemsta". Nieopodal ruin zamku znajduje się rezerwat przyrody Prządki, w skład którego wchodzi grupa skał o przedziwnych kształtach. Legenda głosi, że skały są dziewczętami zamienionymi w kamień, ukaranymi za przędzenie lnu w święto, a wszystko oczywiście przez mężczyznę...

Było pochmurno i zimno, ale nam nie straszna była wędrówka ścieżką przyrodniczą. A przyroda w grudniu ma również swój urok. Kolory może przygaszone, szare i bure. Niebo blade i bez słońca. Ale sami zobaczcie, że i w taki dzień można podziwiać cuda natury.

Oto riuny zamku Kamieniec:






A to już widoki z zamkowego wzgórza. Podziwiam skały.






A oto Prządki. Przyjrzyjcie się uważnie, a zobaczycie kobiety zaklęte w skały, pochylone do przodu, z chustą na głowie...







Nie mogłam się napatrzeć na te skały.



Czyż nie fajny prezent mi Mikołaj sprawił?