„Przekonywałem się jeszcze raz, że prości, przyziemni, jednoznaczni jesteśmy tylko my, ludzie białej cywilizacji, oni zaś, ci moi nowi przyjaciele, których tak pokochałem, że pragnąłem się stać jednym z nich, noszą w sobie niepojęte nawarstwienia historii i mitologii, co ich czyni głębszymi, bogatszymi, bardziej skomplikowanymi, niż mi się wydawało.” - Tak stwierdził bohater „Majtreji” – powieści, której autorem jest Mircea Eliade.
I ja, po skończonej lekturze, przyznaję mu rację. My, Europejczycy, jesteśmy bardzo przewidywalni, ubodzy duchowo, nie potrafimy dostrzegać sacrum, mamy wąskie horyzonty postrzegania rzeczywistości. Dlatego tak bardzo ciekawi nas kultura wschodu, gdzie metafizyczne uniesienia nie są zagadką, ale naturalną umiejętnością.
„Majtreji” to przepiękna opowieść o miłości. Napisana przez Eliadego w 1933 roku w niczym nie traci na aktualności. Nie traci na wartości, ani nie śmieszy naiwnością. Bo opowieść o rodzącej się miłości pomiędzy młodą Hinduską i Europejczykiem jest nieco sentymentalna i ckliwa, wywołuje uśmiech swą romantyczną oprawą, a także nieco bawi dziecinnymi zachowaniami kochanków. Ale to wszystko jest uzasadnione, kiedy się weźmie pod uwagę miejsce i okoliczności opowieści. Bo Eliade przenosi nas do Kalkuty roku 1929. I co ważne, Mircea Eilade pisząc „Majtreji” opisuje własną historię miłości. Tym większą wzbudza ciekawość, kiedy się wie, że owa Majtreji to autentyczna postać. A książkowy Allan to nikt inny, jak sam pisarz. Ważnym jest też fakt, że Eliade pisze o Indiach, a więc o kraju z tradycjami, mitami, przesądami i religijnymi uwarunkowaniami, których pełno w codziennym życiu. I to wszystko czyni powieść ciekawą, wzruszającą i bardzo przejmującą. Choć tak naprawę sama historia jest banalna. Bo miłość w literaturze jest dość często opisywana, a miłość zakazana, nieszczęśliwa czy tragiczna, to przecież motyw niejednego wielkiego dzieła literackiego.
W kraju, w którym pochodzenie społeczne i religijne konwenanse decydują o wielu sferach życia, miłość Majtreji i Allana z góry była skazana na niepowodzenie. I o tym fakcie oboje wiedzieli, ale mimo to pozwolili, aby uczucie zawładnęło nimi bezwarunkowo. I o tym właśnie jest „Majtreji”. O tragicznie pięknej miłości pełnej mistycyzmu oraz zmysłowych i orientalnych kolorów.
Przyznam, że z olbrzymią ciekawością czekałam końca lektury i koniec mnie zaskoczył. Dlaczego? Może spodziewałam się zakończenia iście baśniowego? Może lekko oszołomiona atmosferą i metafizyką Indii chciałam, by ta miłość otrzymała szansę na przetrwanie? Choć przecież wiedziałam, że tak nie będzie...
Mircea Eliade – rumuński filozof a także badacz mitu i symbolizmu, w „Majtreji” ukazał pewną zależność pomiędzy sacrum i profanum. Pomyślałam o tym, czytając posłowie do książki. Lech Budrecki napisał w nim: „dla Eliadego sacrum objawiało się zawsze poprzez profanum.” I mam wrażenie, że opowieść „Majtreji” idealnie pasuje do tej tezy. Miłość i nienawiść, czystość i nieczystość, namiętność i obrzydzenie, to tylko niektóre antagonizmy, symbole, nad którymi zaczęłam się zastanawiać. Między nimi jest płynna granica. Choć między nimi jest morze różnic. Ale często jedno wynika z drugiego.
Nasuwa mi się na myśl stare polskie przysłowie: „mądry Polak po szkodzie”. I chciałabym rzec, a raczej skarcić Allana (a tym samym samego Eliadego), że sam sobie jest winny. Dlaczego? Nie zdradzę tego, bo i tak wiele już powiedziałam.
I ja, po skończonej lekturze, przyznaję mu rację. My, Europejczycy, jesteśmy bardzo przewidywalni, ubodzy duchowo, nie potrafimy dostrzegać sacrum, mamy wąskie horyzonty postrzegania rzeczywistości. Dlatego tak bardzo ciekawi nas kultura wschodu, gdzie metafizyczne uniesienia nie są zagadką, ale naturalną umiejętnością.
„Majtreji” to przepiękna opowieść o miłości. Napisana przez Eliadego w 1933 roku w niczym nie traci na aktualności. Nie traci na wartości, ani nie śmieszy naiwnością. Bo opowieść o rodzącej się miłości pomiędzy młodą Hinduską i Europejczykiem jest nieco sentymentalna i ckliwa, wywołuje uśmiech swą romantyczną oprawą, a także nieco bawi dziecinnymi zachowaniami kochanków. Ale to wszystko jest uzasadnione, kiedy się weźmie pod uwagę miejsce i okoliczności opowieści. Bo Eliade przenosi nas do Kalkuty roku 1929. I co ważne, Mircea Eilade pisząc „Majtreji” opisuje własną historię miłości. Tym większą wzbudza ciekawość, kiedy się wie, że owa Majtreji to autentyczna postać. A książkowy Allan to nikt inny, jak sam pisarz. Ważnym jest też fakt, że Eliade pisze o Indiach, a więc o kraju z tradycjami, mitami, przesądami i religijnymi uwarunkowaniami, których pełno w codziennym życiu. I to wszystko czyni powieść ciekawą, wzruszającą i bardzo przejmującą. Choć tak naprawę sama historia jest banalna. Bo miłość w literaturze jest dość często opisywana, a miłość zakazana, nieszczęśliwa czy tragiczna, to przecież motyw niejednego wielkiego dzieła literackiego.
W kraju, w którym pochodzenie społeczne i religijne konwenanse decydują o wielu sferach życia, miłość Majtreji i Allana z góry była skazana na niepowodzenie. I o tym fakcie oboje wiedzieli, ale mimo to pozwolili, aby uczucie zawładnęło nimi bezwarunkowo. I o tym właśnie jest „Majtreji”. O tragicznie pięknej miłości pełnej mistycyzmu oraz zmysłowych i orientalnych kolorów.
Przyznam, że z olbrzymią ciekawością czekałam końca lektury i koniec mnie zaskoczył. Dlaczego? Może spodziewałam się zakończenia iście baśniowego? Może lekko oszołomiona atmosferą i metafizyką Indii chciałam, by ta miłość otrzymała szansę na przetrwanie? Choć przecież wiedziałam, że tak nie będzie...
Mircea Eliade – rumuński filozof a także badacz mitu i symbolizmu, w „Majtreji” ukazał pewną zależność pomiędzy sacrum i profanum. Pomyślałam o tym, czytając posłowie do książki. Lech Budrecki napisał w nim: „dla Eliadego sacrum objawiało się zawsze poprzez profanum.” I mam wrażenie, że opowieść „Majtreji” idealnie pasuje do tej tezy. Miłość i nienawiść, czystość i nieczystość, namiętność i obrzydzenie, to tylko niektóre antagonizmy, symbole, nad którymi zaczęłam się zastanawiać. Między nimi jest płynna granica. Choć między nimi jest morze różnic. Ale często jedno wynika z drugiego.
Nasuwa mi się na myśl stare polskie przysłowie: „mądry Polak po szkodzie”. I chciałabym rzec, a raczej skarcić Allana (a tym samym samego Eliadego), że sam sobie jest winny. Dlaczego? Nie zdradzę tego, bo i tak wiele już powiedziałam.
Jestem ciekawa powstałej w odpowiedzi na „Majtreji” książki o znaczącym tytule „Mircea”, którą napisała sama Majtreji Devi. Będę jej szukać w bibliotekach. By mieć pełen obraz tej zmysłowej historii.
Jeszcze jedno chcę zauważyć. Kiedyś drukowano książki opatrzone słowem wstępnym i posłowiem. To był świetny zwyczaj. W wydaniu „Majtreji”, które trzymam w ręce (chyba zresztą jedynym wydaniu polskim) jest i słowo wstępne, napisane przez Irenę Harasimowicz i posłowie napisane przez Lecha Budreckiego. Lektura obu tekstów była ciekawa i warta chwil im poświęconych.
Żal mi strasznie, że jedynie starsze egzemplarze książek posiadają te cenne elementy. Słowa wstępne i posłowia były pisane przez znakomitych literaturoznawców, historyków, biografów – osoby posiadające olbrzymią wiedzę, która często dostarczała czytelnikowi niezbędnych informacji do właściwego spojrzenia na dane dzieło. Dziś się tego nie praktykuje, a jeśli, to bardzo rzadko. Czy mam przez to rozumieć, że nie ma na to zapotrzebowania? Bo przecież raczej nie chodzi o brak autorytetów, mogących opatrzyć dzieło literackie swoim komentarzem czy analizą. To taka moja pretensja, tak na marginesie.
Eliade wspaniale pisze, kiedyś byłam ogromną fanką :) Ale tego nie znam, idę polować na tę książkę.
OdpowiedzUsuńPozdrowienia
Moja wrażliwość na jakiekolwiek sacrum jest równa niemal zeru, ale Twoja recenzja sprawiła, że poszukam tej książki w mojej bibliotece. Ze swej strony polecam "Drogę do Indii" E.M. Forstera - romansu tam znacznie mniej, ale za to sporo ciekawych obserwacji obyczajowych poczynionych na styku dwóch społeczności: autochtonów i Brytyjczyków.
OdpowiedzUsuńRównież brakuje mi w obecnie wydawanych książkach wstępów i posłowi. Przypuszczam, że jest to wynikiem dążenia wydawców do maksymalizacji swoich zysków... Szkoda.
Och... to romans z prawdziwego zdarzenia, czytałam z wypiekami na twarzy i czułam się jak licealistka:)
OdpowiedzUsuńNa odpowiedzi Majtreji Devi - przyznaję – utknęłam nieco. Ale to może tylko moja natura nieco powierzchowna... Ciekawa jestem Twojej opinii:) Pozdrowienia poświąteczne.
cudownie, że piszesz o tej książce. Pamiętam jak czytałam ją wieki temu i oderwać się nie mogłam, to był magiczny czas! Wspaniała książka i zaraz jak zobaczyłam, że o niej piszesz musiałam tu zajrzeć:-)pozdrawiam
OdpowiedzUsuń*
OdpowiedzUsuńPowinnam się pokajać i przyznać, że o czymś zapomniałam. Między innymi dzięki Tobie, Ulotna (zmienam rodzaj na żeński, wybacz), sięgnęłam po tą książkę. Czytałam na Twoim blogu o niej ( http://e-czytanka.blogspot.com/2009/05/big-love-eliade-majtrejiwielka-miosc.html) i zapamiętałam, że warto jej poszukać.
Hmmm, brzmi zachęcająco, poszukam. Przypomina mi się "Indyjska wiosna Uny", którą czytałam wieki temu...kiedyś mnie zafascynowała, ale czy teraz by mi się spodobała?
OdpowiedzUsuńBardzo lubię i szanuję Eliadego, ale jako religioznawcę i badacza mitów. Zraziłem się do niego jako powieściopisarza po przeczytaniu "Młodości stulatka". Ale okazuje się, że być może to przedwczesne. Jedak po "Majtreji" raczej szybko nie sięgnę. Nie jest pewnie łatwo to znaleźć, a poza tym nie przepadam za romansami oraz powieściami z Indii (które coś ostatnio popularne na blogach). Tak, czy siak, dzięki za informację o tej książce - nie słyszałem o niej wcześniej.
OdpowiedzUsuńprzyznaje, nie czytałam, ale poszukam sobie tej pozycji, koniecznie, teraz dzięki Tobie koniecznie :)
OdpowiedzUsuńAleż Matyldo, bardzo mi miło,że coś u mnie Cię zainteresowało:) Chętnie też 'Majtreji' wypożyczę jeśli byłby ktoś chętny ze stolicy i okolic np. (chociaż nie wiem, czy mogę, bo jest to książka dawno temu pożyczona od koleżanki ze studiów...)
OdpowiedzUsuńPamietam, ze czytalam te ksiazke w liceum z wypiekami na twarzy. Eliade potrafil pisac o milosci, oj potrafil (a ja o milosci generalnie nie bardzo lubie czytac, przynajmniej nie jesli milosci stanowi glowny temat)...
OdpowiedzUsuńBudrecki jest w ogole znakomity, zaczytywalam sie jego esejami o lit. amerykanskiej. W Wielkiej Brytanii wiele ksiazek wydaje sie z przedmowami i poslowiami, czasem pisanymi przez samych autorow, a czasem przez tlumaczy, znanych literaturoznawcow czy innych piarzy. Bardzo lubie ten zwyczaj, czesto mozna sie z tych krotkich tekstow sporo dowiedziec, szczegolnie jesli osoby piszace znaly autora osobiscie.
Nie słyszałam jeszcze w ogóle o Mircea Eliade. I teraz bardzo żałuję, bo czytając Twoją recenzję po prostu miałam ochotę wstać i biec do biblioteki (powstrzymała mnie tylko godzina i fakt, iż biblioteka jest już zamknięta). Na pewno przeczytam! Dziękuję serdecznie za recenzję.
OdpowiedzUsuńJeżeli chodzi o brak słowa wstępnego i posłowia we współczesnych książkach to też nad tym ogromnie ubolewam. Często celowo w bibliotekach szukam starszych wydań właśnie dla tych karygodnych braków!
Chociaż natknęłam się w nowych wydaniach na takie komentarze, ale o ile dobrze pamiętam zwykle były one spowodowane problemami z tłumaczeniem, czy zdobyciem przez daną powieść Nagrody Nobla. Chyba przychodzi tylko pogodzić się z takim stanem rzeczy...
Koniecznie musze przeczytac w przyszlym roku! Dziekuje za bardzo ciekawa recenzje. Obawiam sie, ze europejskie oswiecenie troche nastukalo nam do glow i stracilismy to, co wschodnie spoleczenstwa wciaz pielegnuja. To nieodwracalne. Z drugiej strony zbudowalismy mocny wachlarz czlowieczych praw i mocno cenimy zycie, ktore moze odarte z sakrum, wciaz jest jednak nasza najwieksza wartoscia.
OdpowiedzUsuń