"Czytanie jest nałogiem, który może zastąpić wszystkie inne nałogi lub czasami zamiast nich intensywniej pomaga wszystkim żyć, jest wyuzdaniem, nieszczęsną manią."

"Malina" Ingeborg Bachmann

niedziela, 25 kwietnia 2010

„Niewidzialne potwory” - Chuck Palahniuk


Chuck Palahniuk od dziś dołącza do moich ulubieńców. Nie czytałam wcześniej nic tego autora, ale wiem, że nadrobię to na pewno. Bo warto, jak jasna cholera! Oglądałam jakiś czas temu film „Podziemny krąg”, który powstał na podstawie jego powieści i uważam ten film za perełkę, którą trzeba obejrzeć. Ale nie wiedziałam, że jego książki są takie szalone i zaangażowanie się w lekturę wymaga sporej dawki trzeźwości umysłu, by nie spaść z fotela. Bo Palahniuk to absolutny mistrz szaleństwa, bezkompromisowej i niepoddającej się żadnym zasadom fantazji. Jego wizja świata, to wizja psychodelicznego upadku wszelkich wartości. Nie dość, że czarny humor przeplata się z gorzką ironią, to na dodatek tragiczność postaci zostaje wyśmiana i celowo zdeformowana.

Mając wciąż recenzję Jarka w głowie, wzięłam do ręki „Niewidzialne potwory” i poddałam się tej jeździe bezwarunkowo. Pojechałam, że hej! Książka jest absolutnie doskonała. Ma wszystko to, co lubię najbardziej. Szyderstwo z cywilizowanego świata, w którym kult młodości i piękna, jest jedyną i prawdziwą wartością. Ale Palahniuk nie tylko drwi i szydzi z tego świata. Nie tylko poddaje obróbce wizję tego świata. On dożylnie ten świat zatruwa swoim śmiechem. Śmieje się z całej kultury nastawionej na konsumpcję. Śmieje się z karykaturalnej wizji Stanów Zjednoczonych, kraju gdzie wszystko jest i musi być naj, naj, naj. Drwi z wszelkich markowych produktów, z magazynów mody narzucających kanony piękna, z poprawności politycznej, z poprawności moralnej. Rzuca na kolana tych, którzy wierzą w to, że świat wcale nie jest taki zły.

„Niewidzialne potwory” to powieść pułapka. Powieść – szkatułka. Powieść – taśma filmowa, pocięta i posklejana precyzyjnie z celowym brakiem chronologii. Wszystko, co dzieje się w danym momencie, ma swój cel w przeszłości i swoją przyczynę w przyszłości.

Brandy Alexander wcale nie jest superkrólową, boginią piękności. Ale załóżmy, że jest. Manus Kelley, wcale nie nazywa się Alfa Romeo, ale załóżmy, że tak właśnie jest. Evie Cottrell wcale nie jest Evie, ale załóżmy, że jest. Shannon McFarland wcale nie jest Daisy St. Patience, ale załóżmy, że jest. To ona wprowadza nas w swoją opowieść. To ona wysyła do nas pocztówkę z przyszłości. Kiedyś była pięknością, występowała w reklamach, a dziś nosi woalkę, bo nie ma dolnej szczęki, jest kobietą bez twarzy. Jeśli myślicie, że to ona jest tytułowym niewidzialnym potworem, to guzik prawda. Przemierzamy Stany wraz z Shannon, Brandy i Manusem i uczestniczymy w ich pogoni za szczęściem. Łykamy z nimi kolejne dawki psychotropów i hormonów, by kiedyś nie obudzić się ze snu i by kiedyś nasze ciało zmieniło płeć.

„Nie oczekuj, że będzie to jedna z tych opowieści, które mówią: a potem, a potem, a potem. To, co tu się wydarzy, przypomni raczej stylem magazyny mody, takie jak „Vogue” albo „Glamour”, z chaotyczną numeracją na co drugiej, co piątej albo co trzeciej stronie. Z wysypującymi się saszetkami perfum i wyłaniającymi się znikąd nagimi kobietami, które chcę ci sprzedać puder.
Nie szukaj spisu treści, ukrytego gdzieś na dwudziestej stronie. Nie spodziewaj się, że znajdziesz coś od razu. Nie ma tu żadnej logiki. Artykuły się zaczynają, a po trzech akapitach:
Ciąg dalszy na stronie którejś tam.
A potem, cofnij się do strony tej a tej.
To będzie dziesięć tysięcy oddzielonych sztuk garderoby, które się miesza i dobiera tak, żeby uzyskać może z pięć gustownych strojów. Milion modnych dodatków, apaszek i pasków, pantofli, kapeluszy i rękawiczek, i żadnych prawdziwych ubrań, z którymi można by je nosić.

I musisz naprawdę, ale to naprawdę przywyknąć do tego uczucia, tutaj, ma autostradzie, w pracy, w małżeństwie. To jest świat, w którym żyjemy. Trzymaj się tekstu na monitorze.”

Każda z postaci powołanych do życia przez Palahniuka ma swoje zadanie do wykonania. Każda z postaci jest produktem masowej wyobraźni, uosobieniem niechcianych, perwersyjnych fantazji, które i tak pojawiają się w głowach czystych i dobrych ludzi. Każda jest produktem kultury coraz bardziej pochłaniającej wolną wolę człowieka. Brandy, Manus, Shannon, Evie. Transseksualizm, chirurgia plastyczna, lekomania, bogactwo i przepych, luksusowe stroje, ucieczka od przeznaczenia, strach przed niewidzialnością. I krew. Wszystko to jest częścią kultury. Wszystko to zostaje w „Niewidzialnych potworach” cynicznie skrytykowane.

„Nie znoszę tego poczucia nierzeczywistości, kiedy ludzie na mnie nie patrzą.” – mówi Evie Cottrell.

„Cokolwiek myślisz, milion innych ludzi myśli to samo. Cokolwiek robisz, oni też to robią, i nikt z was za to nie odpowiada. Cała jesteś dziełem wysiłku zbiorowego.” – mówi Brandy Aleksander.

„(…) nie możesz uciec od świata i nie jesteś odpowiedzialna za to, jak wyglądasz, czy jesteś nieziemsko piękna, czy brzydka jak noc. Nie jesteś odpowiedzialna za to, co czujesz, ani za to, co mówisz, albo za to, jak się zachowujesz, ani w ogóle za to, co robisz.” – mówi Brandy.

„Nie ma we mnie nic oryginalnego. Jestem zbiorowym dziełem wszystkich, których w życiu poznałam.” – mówi Shannon.

Przeskok.

„Niewidzialne potwory” to mocna powieść, w której nic nie jest przewidywalne. Wszystko jest zaskakujące, przekoloryzowane, wynaturzone, absurdalne. Jedyne co jest pewne, to to, że świat wcale nie jest taki, jakim go widzimy. A niewidzialne potwory czają się wszędzie, w telewizji, w prasie, na ulicach, w sklepach. Wyciągają po nas swoje lepkie palce. I wołają: kup, weź, bądź, zrób, musisz, idź… I tylko nielicznych błysk flesza ocuci i obudzi z ogłupiającego snu.

Błysk.

„Rób rzeczy, których się najbardziej boisz”.


sobota, 17 kwietnia 2010

„Pochwała macochy” - Mario Vargas Llosa

„Pochwała macochy” Mario Vargasa Llosy całkowicie mnie rozbawiła i zauroczyła. Książka do pochłonięcia w jeden wieczór. To lekka powiastka o zabarwieniu erotycznym o pożyciu małżeńskim don Rigoberta i jego drugiej małżonki Lukrecji, która niespodziewanie zamienia się w tragikomedię. A wszystkiemu winne są zmysły i niecna gierka młodziutkiego syna don Rigoberta, Alfonsa.

Wiemy, że akcja dzieje się w Limie. Wiemy, że jest to raczej druga połowa XX wieku, ponieważ jest mowa o telewizji, motorze, samolocie. Wiemy również, że don Rigoberto ma służącą Justynianę. Ale ta wiedza ni jak nie pasuje do atmosfery i zwyczajów panujących w domu don Rigoberta. Jest bowiem w powieści pewien element niepokojący, zastanawiający i sprawiający kłopot interpretacyjny. Czytając „Pochwałę macochy” odnosi się wrażenie, że Llosa pisze o czasach bardziej odległych, kiedy to konwenanse i egzaltacja, relacje rodzinne i zwyczaje domowników były bardziej dystyngowane i pełne wzajemnego respektu. Sądziłam nawet, podczas lektury pierwszych stron książki, że Llosa umiejscowił akcję jakieś 100 lat temu. Drugą zagadkę stanowi wiek Alfonsa. Dawałam mu jakieś 10-12 lat, ale w związku z pewnymi hm..., czynnościami, wpadłam w konsternację.

W powieści powaga i patos na przemian mieszają się z wyszukanym humorem. Doznania estetyczne są zaraz profanowane opisami budzącymi niesmak i wstręt. Zawsze jednak są związane z ... ludzkim ciałem.

Dodatkową atrakcją powieści są świetne interpretacje autentycznych dzieł znanych malarzy, choćby Fra Angelico, Francois’a Bouchera czy Francisa Bacona. Oczywiście nie bez przyczyny obrazy pojawiają się na kartach książki. (Don Rigoberto jest miłośnikiem malarstwa erotycznego.) Obrazy służą pisarzowi do przedstawienia bohaterów w sposób zupełnie nieoczekiwany. Bo bohaterowie Llosy utożsamiają się z postaciami z obrazów. Opowiadają czytelnikowi o świecie obrazu, o detalach i znaczeniach. Wyjaśniają ruch i gesty, budują wokół siebie aurę szlachetności.

Ale tak naprawdę „Pochwała macochy” nie jest wcale szlachetną powieścią o pięknie, ani tym bardziej o doznaniach estetycznych. Prezentowanie dzieł sztuki służy ukazaniu charakteru bohaterów. Budowanie zmysłowej aury, jaka panuje w domu don Rigoberta, to nic innego, jak próba oszukania czytelnika. Bo „Pochwała macochy” to smakowity, subtelnie zmysłowy, żeby nie powiedzieć wyuzdany, kawał literatury pełnej ukrytych symboli, podwójnych znaczeń i domysłów. Pomyli się ten, który uzna, że to powieść przepełniona erotyzmem, choć ten góruje nad całością. Bo pod płaszczykiem erotyzmu jest coś więcej. Drwina, ironia, celna riposta, wyniosła kpina, rubaszny humor i trafne aluzje. „Piękno jest cudowną ułomnością formy”. Więc to, co brzydkie, ułomne, wyuzdane, nieco kontrowersyjne i perwersyjne może być właściwą naturą człowieka. I o tej naturze pisze Mario Vargas Llosa. O naturze ekscentryka, pasjonata, szaleńca, wyrachowanego egocentryka. Bo „należy swoje ułomności nosić jak szaty królewskie, ze spokojem”. (Cytaty pochodzą z motta do książki.)

Grzeszna jest Lukrecja, grzeszny jest don Rigoberto, nawet młodziutki Alfonso ma swoje grzeszki. Ale właśnie one dodają im uroku. Sprawiają, że czytelnik z politowaniem przygląda się ich zabawom. Z politowaniem, a nie ze zgorszeniem!

Nie jest to książka dla ponuraków i konserwatystów. Jest to książka dla ludzi nie bojących się własnej fantazji. Tej erotycznej też...

Aha, jeśli wydaje się Wam, że za dużo czasu spędzacie w łazience, to nie znacie don Rigoberta. A jeśli myślicie, że 40-letnia kobieta nie może być atrakcyjna i kusząca, to nie znacie Lukrecji. A jeśli sądzicie, że dziecko nie jest zdolne do świństwa, to nie znacie Alfonsa.

Jestem bardzo ciekawa „Zeszytów don Rigoberta”. Dobrze, że ta książka już czeka na półce.
A zatem c.d.n.


piątek, 16 kwietnia 2010

proszę Państwa oto kubek

Bazyl miał rację! Dziś otrzymałam super-ekstra kubek z logo Dyskusyjnego Klubu Książki. Dziękuję Instytutowi Książki. Kubek jest boski. Duży. Czarny. Z wygodnym uchem. I fajnym hasłem. Na chwilę obecną wszystkie moje ulubione kubki idą w odstawkę.













Pragnę również podziękować za kartki, jakie ostatnio dostałam. Emilia z podróży po Indiach przysłała mi kartkę z widokiem na Taj Mahal - świątynię miłości, jednen z siedmiu nowych cudów świata. A Chihiro, która odwiedzała ostatnio Barcelonę, przysłała mi kartkę z widokiem na jedną ze starych uliczek żydowskiej dzielnicy miasta Girona. Dziękuję Wam. To bardzo miłe, że o mnie pamiętałyście.




wtorek, 13 kwietnia 2010

zaskoczenie

Dziś otrzymałam od Bazyla e-maila z zaskakującą wiadomością. Napisał jedno zdanie: „Nie wiem czy już widziałaś, ale jeśli nie to śpieszę donieść”. Dołączył link, który natychmiast otworzyłam. I cóż tam zobaczyłam? Wejdźcie i sami przeczytajcie.

Dzięki Bazyl za tą wiadomość!

Dawno zapomniałam, że zamieściłam tam swój komentarz do recenzji książki P. Pollaka "Niepełni". No i proszę. Taka niespodzianka. Recenzja nadal jest. Szkoda, że niestety mój komentarz zniknął gdzieś w przestworzach internetowych z powodu awarii. Ale miło, że Instytut Książki mnie wyróżnił. Ujawniłam się, wysłałam e-maila, teraz czekam na odzew.

sobota, 10 kwietnia 2010

"10.04.2010"



STANISŁAW BALIŃSKI

"Wyznanie"

Królestwo moje nie jest z tego świata
Gdzieś ponad nami, inny świat szeleści
I strąca czasem jak zapowiedź lata,
Liście oliwne na wydmy boleści.

Ludzie chwytają rękami drżącemi
Liliowe płatki i szepcą pacierze,
I wierzą znowu w spełnienie na ziemi,
Królestwa swego. I ja z nimi wierzę.

Wierzę w świat lepszy i wierzę w świat nowy,
I w burzę serca, co wolnością dyszy,
I w świt, co znajdzie sekret wspólnej mowy,
I w noc, co straci sekret wiecznej ciszy.

Wierzę, że przyjdzie, wierzę, że jest blisko
I razem z tymi, których ufność splata,
Powtarzam: wierzę... A pomimo wszystko
Królestwo moje nie jest z tego świata.

wtorek, 6 kwietnia 2010

„Samotność liczb pierwszych" - Paolo Giordano


Uprzedzam, to będzie bardzo osobisty post. O książce, którą właśnie przeczytałam. Ale nie tylko.

Nie potrafię stwierdzić, ile razy zastanawiałam się czy życiem rządzi przypadek czy przeznaczenie. W każdym przypadkowym zdarzeniu doszukuję się przeznaczenia. Jak również w czynnościach z góry zaplanowanych, wiadomych i oczekiwanych próbuję złapać odrobinę magii zwanej przeznaczeniem. Moje wątpliwości wciąż się pogłębiają i nie potrafię ułożyć odpowiedniego równania, które tłumaczyłoby zasady panujące w życiu i moje do tegoż życia nastawienie. Niby proste równanie A+B=C. Tylko, że ja nie wiem, którym elementem jestem.

Matematyka zawsze stanowiła dla mnie problem nie do przeskoczenia. Gubię się w logice i systematyce. Prawa królowej nauk są dla mnie abstrakcyjne. Mój umysł nie toleruje jakichkolwiek równań matematycznych, liczby budzą moje przerażenie a próba nakłonienia mnie do wykonania prostych działań wywołuje we mnie panikę. Jeśli powiem, że na szczęście w życiu matematyka nie jest mi do niczego potrzebna, pojawią się głosy wyjaśniające mi, że się mylę. Jeśli nawet matematyka rządzi moim życiem, to ja tego absolutnie nie dostrzegam. Nie potrafię dostrzec. A chyba także nie chcę dostrzec. Chaos i brak reguł to płaszczyzna, po której toczy się moje życie. Nie chcę porządku, nie czuję sympatii do symetrii i geometrii. Zdecydowanie bardziej podobają mi się elementy nie dające się sklasyfikować, odstające od reguły, będące w opozycji do porządku.

Co mnie właśnie przeraziło?! To fakt, że to, o czym mówię, to też matematyka. Logika, bo przecież wyjątek potwierdza regułę?
A jeśli i ja jestem liczbą pierwszą? Jakąś tam 3647586593464758659? Jeśli to jest liczba pierwsza, bo nie potrafię tego stwierdzić.

A jeśli prawa rządzące moim życiem, to nic innego, jak rachunek prawdopodobieństwa? Świat jest podobno tak skomplikowany, że nic w naturze się nie powtarza. Nie ma podobno dwóch identycznych płatków śniegu. A ludzie? Czasem wydaje się, że ten drugi człowiek, właśnie spotkany, właśnie poznany, jest nam tak irracjonalnie bliski, znany i należący do nas. Kto z nas nie złapał się na tym, że poczuł do kogoś taką dziwną więź, jakąś tajemniczą nić łączącą dwa obce sobie ciała? Albo niekoniecznie więź fizyczną, tylko duchową. Żyjemy obok siebie nie zdając sobie sprawy, jak bardzo blisko siebie jesteśmy. I w sumie nigdy nie dowiemy się o sobie. Pozostając odrębnymi wyspami. W olbrzymim oceanie nieskończoności.

Mogę teraz napisać, że książka „Samotność liczb pierwszych” młodego włoskiego pisarza Paolo Giordano wywołała w moim mózgu burzę. No bo ja, antytalencie matematyczne, nagle dostrzegam pewne zasady i nie mogę dłużej udawać, że ich nie ma. Każda decyzja jest przyczyną jakiegoś skutku. Każdy ruch powoduje następny ruch. To, że właśnie piszę, a Wy to czytacie, też jest wynikiem pewnych działań. I to wszystko jest matematyką!

Bohaterowie „Samotności liczb pierwszych”, Alice i Mattia, to wyjątkowo dziwni ludzie. Przypadki potwierdzające regułę, że w życiu nie wszystko musi być uporządkowane, dokładne i mające swój sens. Alice tkwi w szponach anoreksji. To jej ucieczka, wpierw od despotycznego ojca, a potem … od miłości. Samotność staje się kokonem, którego nikomu nie udaje się z niej zdjąć. Mattia jest geniuszem matematycznym, samotnikiem, który po stracie siostry bliźniaczki nie potrafi odnaleźć się w życiu. Oboje krążą wokół siebie. Zbliżają się i oddalają. Każda próba zbliżenia powoduje coraz większe oddalenie.

„Na pierwszym roku studiów Mattia dowiedział się, że wśród liczb pierwszych niektóre są jeszcze bardziej szczególne. Matematycy, nazywają je liczbami pierwszymi bliźniaczymi. Są to pary liczb pierwszych, które ze sobą sąsiadują albo raczej prawie sąsiadują, bo między nimi stoi zawsze liczba parzysta, która nie pozwala im się stykać naprawdę. Liczby takie jak 11 i 13, 17 i 19, 41 i 43. Kto ma cierpliwość, by kontynuować liczenie, odkrywa, że liczby bliźniacze, im większe, tym są rzadsze. Natrafia na liczby pierwsze coraz bardziej odosobnione, zagubione w przestrzeni wypełnionej samymi tylko cyframi, w której panuje cisza i rytmiczny porządek. Pojawia się wtedy niepokojące podejrzenie, że napotkane dotąd pary były przypadkowe, a prawdziwym przeznaczeniem liczb pierwszych jest samotność.”

Alice i Mattia są liczbami pierwszymi bliźniaczymi. 2760889966649 to liczba Matti, 2769889966651 to liczba Alice. Pomimo prób, nigdy nie będzie im dane zbliżyć się do siebie na wystarczającą odległość, by poczuć rytm bijącego serca drugiej osoby. Im dane jest słyszeć tylko głuche echo.

Książka Giordano jest na wskroś smutna i pesymistyczna. Samotność i lęk przed światem biją z każdej strony powieści. Samotność jest tym większa, im bardziej wciąga nas lektura. Przeraża realność bohaterów, ich autentyczność, ich nieprzystosowanie do życia. Język powieści, pozbawiony barwnych ozdobników, nie pozwala przerwać lektury. Im więcej w nim ironii i goryczy wobec życia, tym losy Alice i Mattia są nam/mi bliższe. Ta historia nie ma hollywoodzkiego happy endu. A jednak jest w niej jakiś pierwiastek chwytający za serce.
Czy można stworzyć takie równanie, w którym Alice i Mattia staliby obok siebie, tak, aby nic ich nie dzieliło? To proste pytanie wcale nie ma prostej odpowiedzi. Ciężar pewnych konsekwencji jest właściwą naturą życia. Jeśli nie zna się właściwego ruchu na otwarcie partii szachowej, żadna mądra strategia na dalszą grę nie ma prawa zaistnieć. Gra toczy się samoistnie tylko na etapie pierwszego zbliżenia. Ale co wtedy, kiedy do tego otwarcia nie dochodzi? Kiedy obie strony pragną gry, ale żadna nie może wykonać ruchu, bo paraliż lub niemoc jest silniejsza? Pozostaje samotność i dźwiganie ciężaru konsekwencji.

„Samotność liczb pierwszych” nie jest książką wyjątkową, nie powala też na kolana swoim artyzmem. Ale mocnym uderzeniem odbija się w sercu i duszy. Zmusza do zadumy, zmusza do refleksji. Pisarz dobrze wiedział, jakimi strunami poruszyć, by melodia zabrzmiała pięknie. Jest to wielce nastrojowa opowieść o wielkiej pustce życia i samotności, z którą ludzie radzą sobie, jak tylko potrafią.

Samotność w XXI wieku staje się chorobą ludzkości, przypadłością, na którą nie ma lekarstwa. Wymagania stawiane człowiekowi burzą jego naturalną potrzebę powolnego dojrzewania. Nakazują mu tu i teraz być dorosłym, odpowiedzialnym, konsekwentnym. A co z outsiderami? Ludźmi nieprzystosowanymi do dzisiejszego świata? Będącymi kolorowymi wyspami pośród jednakowego tłumu?

Jest w książce Paolo Giordano mnóstwo szczerości, ciepła i współczucia. Mnóstwo prawdy o codziennych zmaganiach się z życiem. Jest ból, jest lęk. Jest płacz, krew. Ale jest też nadzieja, wschód słońca po długiej nocy...

My wszyscy jesteśmy jak te liczby pierwsze. Tak blisko, a jednak obok.

A co z samotnością w sieci? Wiem, ten niefortunny skrót myślowy, kojarzący się z pewną książką, wydaje się strasznie naiwny. (Nigdy nie czytałam wspomnianej „Samotności w sieci”. Film mnie zmęczył po kilkunastu minutach.) Czy tu na tych łączach, światłowodach, kablach, drucikach i innych podczerwieniach nadal można mówić o samotności? Skoro jesteście Wy? czy ja jestem samotna? Jest kilka osób po drugiej stronie tego kabla, które właśnie czytają moje słowa. I może nawet uśmiechają się do mnie. Jest kilka osób, których nie dane mi było spotkać w świecie realnym, znam ich tylko stąd. Ale czuję, że mogłabym z nimi konie kraść. To im czasami opowiadam o sobie i o tym, co się dzieje w mojej duszy. Ostatnie tygodnie pokazały mi, że przyjaźń w formie elektronicznej jest jak najbardziej możliwa. Nie wierzycie?

Książkę otrzymałam w ramach Blogowej Akcji Przeciwko Samotności” Wydawnictwa W.A.B. Ja już ją przeczytałam, czas, aby powędrowała dalej w świat. Np. do Moni. ;)