"Czytanie jest nałogiem, który może zastąpić wszystkie inne nałogi lub czasami zamiast nich intensywniej pomaga wszystkim żyć, jest wyuzdaniem, nieszczęsną manią."

"Malina" Ingeborg Bachmann

sobota, 28 stycznia 2012

muzyka: "Mój Staszewski" - Jacek Bończyk

W 2004 r. na Przeglądzie Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu miała miejsce premiera spektaklu „Galeria”, w którym fantastyczni wykonawcy w fantastycznych aranżacjach wykonali piosenki autorstwa Jacka Kaczmarskiego. Sam Kaczmarski podobno brał udział w przygotowaniach, jednakże nie doczekał koncertu, zmarł 10 kwietnia 2004 r. Koncert był genialnym przedsięwzięciem, pięknym hołdem oddanym Kaczmarskiemu. Do dziś mam kasetę video z nagraniem tegoż koncertu i wysłużone video co jakiś czas jest uruchamiane, abyśmy z mężem mogli obejrzeć po raz enty tenże koncert (a tak w ogóle, to kto dziś w domu ma jeszcze odtwarzacz video!?!). Pamiętam z tego koncertu wiele piosenek, świetne wykonania np. „Kanapki z człowiekiem”, „Krzyku”, „Encore, jeszcze raz", no i utwór, który uwielbiam „Autoportret Witkacego”.

„Autoportret…” zaśpiewał Jacek Bończyk, zrobił to z olbrzymim dramatyzmem, wyciągnął z tekstu samą duszę Witkacego, duszę pełną bólu, wściekłości, zajadłości, ale i pełną honoru i dumy. Zapamiętałam to wykonanie bardzo dokładnie. Od tamtego czasu zdarzało się, że gdzieś słyszałam głos Jacka Bończyka, ale kojarzył mi się on wyłącznie z wykonaniem piosenki Kaczmarskiego. Od kilku dni mam w domu płytę nagraną niedawno przez Jacka Bończyka „Mój Staszewski”. Na płycie są wykonania 15 utworów Stanisława Staszewskiego, „przedstawiciela polskiego undergroundu lat 60-tych XX wieku”. Piosenki mniej lub bardziej znane i nieznane, śpiewane przez różnych wykonawców, choćby samego Kazika na płycie „Tata Kazika 1 i 2”, ale także innych artystów, czerpiących z tego bogatego źródła inspiracji.

Piosenki Staszewskiego w wykonaniu Jacka Bończyka zyskały nowy wymiar. Aktorski szlif, umiejętność akcentowania treści wymagających potężnego akcentu, nieco romantyzmu i nutka tęsknoty, wspomnienie świata, który niektórzy wspominają z rozrzewnieniem, a nawet z sentymentem. W głosie Bończyka jest tyle emocji, ile nut grają muzycy. Genialnie grający muzycy! Słucham po raz kolejny tej płyty i zaczynam podśpiewywać znane fragmenty. Choć nigdy nie uczyłam się ich na pamięć, same wpadają w ucho. I nagle ciało zaczyna się kołysać w rytm melodii. I w dźwiękach gitary, akordeonu i kontrabasu pojawiają się obrazki, o których śpiewa Jacek Bończyk: ulice Warszawy, samotni, smutni ludzi, pachnący procentami mężczyźni wyznający miłość tej jednej jedynej kobiecie. Jest w głosie Bończyka jeszcze coś, jakaś maniera cwaniacka, charyzmatyczny pazur, droczenie się ze słowami, które mają potężną siłę oddziaływania. Piosenki Staszewskiego wcale nie straciły na uroku, mimo upływu lat mówią o tych samych uczuciach, które dobrze znamy. Może zmieniły się czasy, ale nie ludzie.

„…Nie dorosłem do swych lat...
Masz mnie za nic? - dobrześ zgadł.
Jak tak można - pytam was -
Tylu lat marnować czas?
Nauczyłem w życiu się
Paru rzeczy - wszystkich źle.
Ale moją dróżką idź,
Gdy się już nie daje żyć…”

(piosenka „Nie dorosłem do swych lat” muzyka i słowa St. Staszewski)

środa, 25 stycznia 2012

"Czyste, nieczyste" - Colette


Mam problem z książką Colette „Czyste, nieczyste”. Podskórnie chodziła za mną od dawna, nie wiedzieć czemu przywoływała mnie. I nie dlatego, żebym była miłośniczką cyklu o Klaudynie. Nie, bo ani jednej „Klaudyny” nie czytałam! „Czyste, nieczyste” intrygowały mnie z innego powodu: tematu kobiecości i kobiecych namiętności. Nazwisko Colette pojawiało się wielokrotnie w tekstach o feminizmie, o kobiecej seksualności.

A zatem przeczytałam „Czyste, nieczyste” i mam mieszane uczucia. Dostrzegam walory literackie, z przyjemnością poddawałam się subtelnej i eleganckiej narracji. Doceniam nieco staromodny i szarmancki styl, pełen zawoalowanych refleksji. Ale jeśli chodzi o samą treść, rozczarowała mnie ona, spodziewałam się czegoś odważniejszego, sądziłam, że książka będzie bardziej pikantna i bezpruderyjna. Może moje oczekiwania były zbytnio wygórowane, a może nie powinnam mieć zastrzeżeń, wszak „Czyste, nieczyste” ukazały się po raz pierwszy w 1932 r. Być może w latach trzydziestych XX wieku treść była szokująca i odważna. Ale dziś? Dziś opowieści Colette o miłościach homoseksualnych obu płci nie wzbudzają raczej żadnego zgorszenia, szoku, czy też zaskoczenia. Są pozbawione elementu podniecenia. Są grzeczne, nieco tkliwe, sentymentalne, a nawet brzmią komicznie. Ba! Są nawet nieco nudnawe. I to mnie smuci, odważyłam się to powiedzieć, nie znajduję w książce Colette żadnej magii, nie zrobiła ona na mnie większego wrażenia. Wiem, powinnam spojrzeć na książkę z innej perspektywy. Powinnam skupić się na opisywanych przyjemnościach i fascynacjach erotycznych, biorąc pod uwagę czas powstania książki. Powinnam zauważyć osobiste refleksje autorki na temat kobiecości i męskości. Bo „Czyste, nieczyste” to swoiste studium nad kobiecością! Niestety, ale nawet to nie zafascynowało mnie.

Faktem jest jednak, że Colette niezwykle zmysłowo opisuje związki homoseksualne. Zauważa różnice między związkami homoseksualnymi kobiet i mężczyzn. Większą sympatią darzy kobiety.

„Rzadko spotykam u kobiet tak wielką niechęć, jaką potrafi żywić mężczyzna do kochanek, które fizycznie go wykończyły. Być może dlatego, że kobieta, będąca dla mężczyzny zasobnym spichlerzem, ma świadomość, że jest bez mała niewyczerpalna. Czyżbym na pierwszych stronach książki miała stwierdzić, że mężczyzna jest w mniejszym stopniu przeznaczony kobiecie, niż kobieta stworzona dla mężczyzny?”

Maria Janion w „Przedmowie” pisze: „Colette mówi „tak” swoim homoseksualnym przyjaciołom i „nie” seksizmowi heteroseksualistów.” Colette piętnuje mizoginię i to chyba najmocniej mnie zainteresowało. Nawet nie opowieści o kilku jej znajomych, którzy opowiadali jej o sobie, z którymi się spotykała! Ale właśnie podkreślanie tej niechęci mężczyzn do kobiet, wywyższanie się i kreowanie na panów i władców świata. W tej kwestii przyznaję jej rację!
„Czyste, nieczyste” to nie jest lektura rozrywkowa, raczej zmusza do skupienia i weryfikacji własnych poglądów, bez względu na orientację seksualną.

środa, 18 stycznia 2012

"Według łotra" - Adam Wiśniewski-Snerg


No dobra! Ty, ty, ty i ty! Wy wszyscy! Jesteście plastikowymi manekinami. Kukłami z gumy. Żyjecie w plastikowym świecie, a raczej w marnej atrapie świata. Wasze ubrania są papierowe, wasze mieszkania są dekoracjami, wasze życie przypomina życie podrzędnego statysty biorącego udział w jakimś filmie. Żyjecie otoczeni atrapami bloków, jeździcie kartonowymi samochodami. Powtórzę, wszystko dookoła was to tanie dekoracje, niezbyt udana scenografia. Ale kiedyś nadejdzie dzień, że się obudzicie. Pewnej nocy nagle świat wokół was się zmieni. Wy też się zmienicie. Nic już nie będzie takie samo. Opuści was szczęście. Nie brońcie się. I tak was to nie ominie.

A jak chcecie poznać sens tego przebudzenia, to sięgnijcie po znakomitą powieść Adama Wiśniewskiego-Snerga „Według łotra”. Dowiecie się, co spotkało Carlosa Ontenę z miasta Kroywen.

„Według łotra” to powieść napisana przez jednego z najbardziej tajemniczych i intrygujących pisarzy science fiction. Człowieka niepogodzonego z otaczającą go rzeczywistością, okrzykniętego autorem najciekawszej powieści fantastycznej powojennej Polski – „Robota”. „Robot” jest wciąż przede mną, ja sięgnęłam po następną w kolejności powieść Snerga i bezdyskusyjnie uległam jego wyobraźni.

Jestem zaskoczona faktem, że powieść fantastyczna, może nieść ze sobą treści głęboko filozoficzne. Tylu ciekawych spostrzeżeń o naturze człowieka, ilu dopatrzyłam się w „Według łotra”, dawno nie słyszałam. Snerg tworząc fikcyjny plastikowy świat, w jakim nagle budzi się Carlos Ontena, daje wyraz nie tyle swojej wyobraźni, ile inteligencji. Koncepcje postrzegania otaczającej nas rzeczywistości poprzez pryzmat pozycji, wrodzonych umiejętności, czy poziomu inteligencji, są w powieści „Według łotra” niezwykle ciekawe. Potwierdzają fakt istnienia tylu światów, ilu jest ludzi. Bo czyż każdy z nas widzi taki sam świat? Czy każdy z nas bierze udział w tej samej grze? Czy dla każdego z nas rzeczywistość ma to samo do zaoferowania? Prawda jest równie bolesna, jak bolesne bywa życie. Kto zmaga się z rzeczywistością, dostrzega jej iluzoryczność, marność i powierzchowność, temu bliżej do takich ludzi, jak Snerg.

Świat wykreowany przez pisarza budzi lęk. Dostrzegalna niemoc wobec zastanego tu i teraz (czytaj: sztucznej rzeczywistości), jest równie przerażająca, jak możliwość życia w świecie, w którym jest się jedynym żywym człowiekiem. Żadna alternatywa nie jest właściwa. Każda sztuczna rzeczywistość ma destrukcyjny wpływ na człowieka. Czy aby nie żyjemy w czasach coraz bardziej sztucznych, plastikowych, pełnych kruchych tymczasowych konstrukcji, substytutów, mających zastąpić nam prawdziwe i pełnowartościowe życie? Obawiam się, że tak właśnie może być. Poziom inteligencji ludzkości, pomimo licznych wspaniałych dokonań, budzi kontrowersje, zmierza do nicości, a więc do zera.

Carlos Ontena, bohater „Według łotra” próbuje rozpoznać w świecie, w którym się nagle budzi, świat, który zna z przeszłości. Okazuje się, że każdy jego ruch jest z góry zaplanowany, a on, jakby pośrodku tego planu, wykonuje absurdalne ruchy. Świadomość absurdalności sytuacji zaczyna go irytować i postanawia znaleźć przyczynę tej nagłej zamiany, jaka się dokonała w nocy z niedzieli na poniedziałek.

„Od świtu tego dnia miałem wrażenie, że w moim otoczeniu zaszły nocą jakieś nieuchwytne zmiany. Kilka razy budziłem się i zasypiałem ponownie. Chwilami słoneczny promień rozpraszał półmrok pokoju, padając na podłogę spoza gęstej zasłony. Wprawdzie meble zajmowały swe zwyczajne miejsca, lecz już wtedy, gdy po raz pierwszy otworzyłem oczy, wahając się jeszcze na krawędzi snu i jawy, obce barwy i kształty w zarysach znajomych rzeczy zaniepokoiły mnie mglistymi skojarzeniami.

Rano nigdy nie podnosiłem okiennej żaluzji. Dopiero w łazience zapaliłem światło i zatrzymałem się bezradnie nad półką z toaletowymi przyborami. Grubą tubę pasty do zębów wypełniało sprężone powietrze. Kostka różowego mydła wypadła mi z ręki na dno wanny i rozbiła się na kilka kawałków białego gipsu. W zwykłym miejscu ręcznika wisiał tej samej wielkości arkusz błękitnego papieru. Tylko brak wody w kranie łatwo mogłem wytłumaczyć porannym wzrostem jej zużycia.”

Chcecie wiedzieć, co jeszcze odkrył Carlos Ontena? To dość skomplikowana sprawa. Jego dziewczyna Linda również stała się elementem mistyfikacji. Płowy Jack, przypominający do złudzenia pewnego proroka, który 2000 lat temu zmienił oblicze ziemi, jest Reżyserem Świata, którego sens próbuje zrozumieć Carlos. Dość czytelna aluzja do dziejów Jezusa Chrystusa, szczególnie w końcowych rozdziałach książki, zaskakuje i zdumiewa. Snerg chytrze przeszmuglował elementy religijne do powieści fantastycznej i uczynił z tych elementów istotny dla całej powieści budulec. Bo oto pojawiają się refleksje na temat wiary w twórcę świata, wiary w sens odgrywanej przez człowieka roli na tym świecie. Bóg jest widzem oglądającym świat. Film trwa, my gramy w nim różne role, jedni pierwszo inni drugoplanowe. Większość jednak jest zwykłymi statystami, nic nieznaczącymi kukłami, manekinami, lalkami… W chwili, kiedy ktoś się budzi, film nie urywa się, trwa nadal, ale już bez nas…

Nie muszę już wspominać, że tytuł książki to również aluzja, a obraz Zdzisława Beksińskiego widniejący na okładce doskonale pasuje do treści. To nie wymaga komentarza.

niedziela, 15 stycznia 2012

"My" - Eugeniusz Zamiatin

"Tysiąc lat temu wasi bohaterscy przodkowie ustanowili władzę Państwa Jedynego za całym globie ziemskim. Przed wami jeszcze chlubniejsze zadanie: szklanym, elektrycznym, płomiennym Integralem scałkować nieskończone równanie wszechświata. Przed wami zadanie jeszcze chlubniejsze: narzucić dobroczynne jarzmo rozumu nieznanym istotom z obcych planet – być może pozostającym jeszcze w dzikim stanie wolności. Jeżeli nie zdołają pojąć, że przynosimy im matematycznie bezbłędne szczęście, obowiązkiem naszym będzie zmusić je do szczęścia."

„Nasi bogowie są tu, na ziemi, wśród nas – w Urzędzie, w kuchni, w pracowni, w klozecie; bogowie stali się jak my: ergo – my staliśmy się jak bogowie. I do was, moi nieznani planetarni czytelnicy, i do was także dotrzemy, aby uczynić wasze życie równie precyzyjnym i bosko rozumnym jak nasze…”

Wyobraźmy sobie świat urządzony według matematycznej precyzji, każdy element życia jest wpisany w odpowiednie równanie. Wszystko działa bez zakłóceń, społeczeństwo funkcjonuje jak jeden wielki organizm. Oddycha w tym samym rytmie, pożywia się o tej samej godzinie, z dokładnością co do minuty kładzie się spać. Sposób życia człowieka jest z góry zaplanowany, ograniczona wolność osobista ma zbawienny wpływ na jego psychikę. Człowiek jest elementem systemu, wiernym obywatelem Państwa Jedynego, które kocha i szanuje. To, co znajduje się poza Zielonym Murem, to straszna, pełna chaosu i różnych zagrożeń przyroda. Dlatego ludzi izoluje się od niej. Dlatego miasto zbudowane jest ze szkła, sterylnego budulca umożliwiającego panowanie nad wszelkim porządkiem.
Nie, ja tu nie ironizuję. Ja tu wprowadzam was w świat wymyślony przez Eugeniusza Zamiatina w jego fantastycznej książce „My”.


Przede wszystkim muszę powiedzieć, że jest mi niezmiernie smutno, że zapomina się o takich ludziach jak autor „My”. Kto dziś zna jego nazwisko? Dlaczego przy omawianiu i wspominaniu najbardziej znanych literackich antyutopii George’a Orwella czy Aldousa Huxleya, nie wspomina się o Eugeniuszu Zamiatinie. Jego powieść „My” została napisana w 1920 roku, a więc o wiele wiele wcześniej. I to najprawdopodobniej na niej wzorowali się późniejsi pisarze. Zresztą życie nie rozpieszczało ani Zamiatina (1884-1937), ani jego książki. W czasie studiów związał się z rewolucjonistami, za działalność konspiracyjną był w latach 1911-1913 więziony przez carską policję. W 1931 roku wyemigrował do Paryża. „My” w byłym ZSRR została opublikowana dopiero w 1988 r., a w Polsce oficjalna publikacja miała miejsce rok później.

„My” to znakomita powieść, którą czyta się jednym tchem. Przewrotnością tej książki jest ukryta kpina z przedstawionej alternatywnej wersji przyszłości. Choć może ta alternatywa to wyłącznie moje subiektywne spostrzeżenie. Może właśnie ku temu zmierzamy, jako cywilizacja…

Świat przedstawiony w „My” wydaje się na pierwszy rzut oka światem idealnie uporządkowanym, bez niezadowolenia społecznego, bez buntów, bez sprzeciwów. ∆-503 (czytaj: Delta-503), główny bohater, a zarazem narrator opowieści, jest trzydziestodwuletnim mężczyzną, konstruktorem Integralu – statku kosmicznego, który ma podbić wszechświat. Prowadzi on pamiętnik, który my czytamy. Jest człowiekiem niezmiernie zadowolonym z matematycznego porządku życia. Świat, w którym żyje wydaje mu się najlepszym z najlepszych. Świat starożytny, który często wspomina, jest dla niego niezrozumiałym, pozbawionym jasnych zasad, pełnym niebezpiecznych swobód obywatelskich i co najważniejsze wręcz śmiesznym. Tu należy zaznaczyć, że miano czasów starożytnych dotyczy czasów, w których my żyjemy, dotyczy mi. in. XX wieku!

W tej antyutopii świat wygląda zgoła inaczej. Sny są objawem choroby psychicznej, nie istnieje żadna więź rodzinna, dzieci są własnością wspólną. Każdemu dorosłemu obywatelowi Państwa Jedynego, którego imię zastąpiono numerem, przysługują godziny, w których można się spotkać z płcią przeciwną w wiadomych celach. Żyjący w szklanych domach mieszkańcy natenczas mogą spuścić zasłony. Jeśli już mowa o sferze intymnej, to każdy może się zapisać na każdego. ∆-503 funkcjonuje w towarzyskim trójkącie. Spotyka się z miłą O-90, a także z intrygującą go I-330. To I-330 stanie się kobietą, która zakłóci spokojny żywot konstruktora Integralu. Jest jeszcze trzecia kobieta Ю, kontrolerka i „opiekunka”.

W przeciwieństwie do orwellowskiej wizji świata totalitarnego, świat Zamiatina, przynajmniej początkowo wydaje się światem idealnym, czystym, bez widocznych ciemiężców i jakichkolwiek przymusów. Ograniczona wolność człowieka ma przecież na niego zbawienny wpływ, pozwala mu funkcjonować bez niepotrzebnych i komplikujących życie wyborów. Nie ma tu mowy o ucisku, choć wolność osobista podlega ciągłemu nadzorowi. Nie przypomina to jednak inwigilacji rodem z totalitarnych reżimów. Różnica między Orwellem a Zamiatinem wydaje się mocna. U Orwella czuło się odrazę i niechęć wobec panującego systemu, zniewolenie Winstona Smitha było aż nadto widoczne. U Zamiatina ∆-503 jest człowiekiem na swój sposób szczęśliwym. Oczywiście do czasu…

Gdy dzieje się coś niezgodnego z panujący porządkiem, ∆-503 wie, że ważne jest, aby uchwycić się czegoś jasnego i matematycznie logicznego, wystarczy poszukać cyfr, choćby spojrzeć na zegar. Widoczna godzina 11:45 działa uspokajająco, nawet mgła przestaje być straszna. Koszmarem prześladującym ∆-503 jest √-1. Obowiązujący Dekalog Godzinny wyznacza rytm dnia i gdyby go nie było, ∆-503 czułby się dziwnie rozkojarzony. Jeśli obywatel Państwa Jedynego poczuje się nieswojo, gdy lekarze stwierdzą pojawienie się duszy, rozwiązaniem jest amputacja wyobraźni.

W języku Zamiatina ukryty jest jakiś fascynujący i metafizyczny element, zaryzykowałabym stwierdzenie, że to pierwiastek poezji, cząstka niepasująca do tej matematycznej, prostolinijnej rzeczywistości świata, w którym żyje ∆-503. Urwane zdania, przypominające mowę potoczną, częste równoważniki zdań, ubogi w środki stylistyczne styl, który odzwierciedla zasób słownictwa i poziom wiedzy ∆-503. Te elementy języka wyznaczają oryginalność powieści Zamiatina. Język to narzędzie, którym Zamiatin zbudował świat odległej przyszłości. Ten język jest równie zadziwiający, jak świat matematycznego porządku.

Co ciekawe, Zamiatin skupił się na człowieku i jego stanie psychicznym. Nie ma tu relacji człowiek – system. Jest relacja człowiek i jego utajona dusza. Rozterki ∆-503 nie dotyczą walki z systemem, ale z własnym ja. ∆-503, wplątując się w związek z I-330, zaczyna zauważać możliwości, które do tej pory zupełnie go nie interesowały. Jego wygodne życie zostało nagle brutalnie przerwane. Nie radzi on sobie z kobietami, czuje się jak w matni. Zarówno kobieca i ciepła O-90, jak i wyrachowana i tajemnicza I-330 mają na niego olbrzymi wpływ. Nie trudno zauważyć, że Zamiatin powierzył ważne zadanie kobietom: obdarzył je siłą sprawczą, są zarówno ostoją spokoju, ale i źródłem kłopotów.

Każdy system posiada jednak jakąś lukę, jakąś nienamacalną, nieobliczalną anomalię, która odpowiednio wykorzystana może spowodować lawinę nieprzewidzianych zdarzeń. Wszystko jest wszak skończone, „nieskończoność nie istnieje”. ∆-503 wie, że jedynym słusznym rozwiązaniem jest to, co proste i logiczne. Logika jest zbawienna. Szaleństwo trzeba zniszczyć, szaleństwo rodzi się w głowie, a tam przecież jest źródło wyobraźni.

„Nie wasza to jednak wina – jesteście chorzy. Imię tej choroby: wyobraźnia.
To robak, który wyżera czarne zmarszczki na czole. To gorączka, która pędzi was coraz dalej – chociażby owo „dalej” zaczynało się tam, gdzie kończy się szczęście. To ostatnia barykada na drodze do szczęścia.
Cieszcie się: już wysadzono ją w powietrze.
Droga wolna.
Ostatnie odkrycie Nauki Państwowej: ośrodek wyobraźni to żałosny zwoik mózgu w pobliżu mostu Varola. Wystarczy trzykrotne przypalenie tego zwoiku promieniami X – i już jesteście uleczeni z wyobraźni – Na zawsze.
Jesteście – doskonali, jesteście równi maszynom, droga do stuprocentowego szczęścia - wolna. Spieszcie się wszyscy – starzy i młodzi – spieszcie się poddać Wielkiej Operacji. Pospieszajcie do audytoriów, w których przeprowadza się Wielką Operację. Niech żyje Wielka Operacja! Niech żyje Państwo Jedyne, niech żyje Dobroczyńca!”

„My” można odczytywać na wiele sposobów. Jako powieść fantastyczną, antyutopijną, filozoficzną, antyrewolucyjną. Sądzę, że nieprzypadkowo zajmują mnie ostatnio treści antyutopijne. Mój mąż powiada, cytując kogoś, że „prawda jest zaprzeczeniem rzeczywistości i wypaczeniem tej ostatniej.”

środa, 4 stycznia 2012

"Nigdziebądź" - Neil Gaiman


W nowy rok wkroczyłam z powieścią „Nigdziebądź” Neila Gaimana. Uroczą fantasy, którą można czytać bez względu na ilość posiadanych lat! Aczkolwiek nie bez względu na posiadaną wyobraźnię, bo ona tu jest mocno eksploatowana, a zatem musi być elastyczna i wytrzymała. Gaiman swoją powieść napisał dla ludzi, którym nie wystarcza świat rzeczywisty, którzy wierzą w istnienie gdzieś obok równoległego świata, w którym wszystko jest możliwe. Mi zdecydowanie ten świat nie wystarcza. Lubię zniekształcać rzeczywistość, choćby na chwilę, aby pojawiła się jakaś alternatywna wersja świata, aby pojawiła się jakaś mała szczelina czasowa, która przeniesie mnie gdzieś indziej. Lubię podróże w czasie i przestrzeni. Lubię świat pełen magii. Lubię powroty do czasów dzieciństwa, kiedy baśniowe krainy wypełniały moją wyobraźnię.

Gaiman nie zawiódł mnie po raz kolejny. W „Nigdziebądź” przenosi czytelnika do świata istniejącego tuż obok, świata podziemnego Londynu, a dokładnie Londynu Pod. W tamtym świecie żyją ludzie, którzy wpadli w szczeliny rzeczywistości, którzy pogubili się w zakamarkach i ciemnych zaułkach miasta. Między podziemnymi kanałami, stacjami metra, zapomnianymi katakumbami i piwnicami mieszkają ludzie potrafiący rozmawiać ze szczurami. Można tam spotkać także wojowników, dobre i złe wróżki, najemnych zbirów i tajemniczych mnichów. Mieszkańcy Londynu Pod wyruszają na Ruchomy Targ, który codziennie zmienia swoją lokalizację. W niewidocznych dla zwykłych śmiertelników wagonach metra tętni życie, bramy i drzwi są magicznym przejściem do innych przestrzeni. Do Londynu Pod trafia dziwnym zbiegiem okoliczności Richard Mayhew pracujący w prawdziwym Londynie w ubezpieczeniach. Jego spokojne i nieco nudnawe życie zostaje zburzone. Nie może się nadziwić, że nagle nikt go nie słyszy, nikt go nie zauważa. Ratując na ulicy pewną brudną i ranną dziewczynę wplątuje się w szereg dziwacznych, niebezpiecznych i momentami absurdalnych sytuacji. Wędruje razem z nią przez podziemny Londyn w poszukiwaniu klucza, anioła Islingtona, w obawie przed Panem Croupem i Panem Vandemarem, wciąż pragnąc odzyskać utracone życie. Dziewczynce, o niespotykanym imieniu Drzwi, towarzyszą i inne dziwne postaci: markiz de Carabas i Łowczyni. Londyn Pod to miejsce, w którym magia istnieje naprawdę, a Drzwi posiadająca moc otwierania wszystkich drzwi i przejść, ma trudne zadanie do wykonania. Czy Drzwi odkryje prawdę i dowie się, kto i dlaczego zabił jej rodzinę oraz czy Richard wróci do swojego prawdziwego życia, tego wam nie mogę zdradzić.
Ogromnie podobał mi się rys Londynu Pod: panujący wszędzie półmrok, stare komnaty, kamienne korytarze. Ciemność skrywa w sobie nie tylko zło.

„Nigdziebądź” czyta się znakomicie. Prosty język, pełen barwnych opisów świat przedstawiony, pełnokrwiste postaci, unosząca się nad tym światem tajemnica i wszechobecna magia to zalety tej książki. Jej lektura zapewnia świetną rozrywkę i możliwość oderwania się od rzeczywistości.
Kto powiedział, że fantasy to gatunek dla mało ambitnych i niewymagających czytelników! To gatunek dla każdego marzyciela. Na dodatek „Nigdziebądź” rządzi się uniwersalnymi prawami i, jak to w baśniach bywa, wskazuje drogę ku wartościom najistotniejszym. Mądrość płynąca z tej książki jest oczywista. Może wywoływać nieco ironiczny uśmiech, ale jak tu nie zgodzić się z jej przesłaniem. Niech więc będzie, że jestem naiwna i niedojrzała, ale gdybym miała możliwość wyboru, wybrałabym to, co wybrał Richard!

I wciąż infantylnie wierzę, że obok nas istnieje równoległy świat, w którym wszystko jest możliwe. Kiedyś pewnie tam dotrę...

niedziela, 1 stycznia 2012

per aspera ad astra

O czym marzę?

O przemierzeniu wzdłuż i wszerz Islandii.
O odwadze, której mi los poskąpił.
O dystansie do życiowych głupot.
O prawdziwej przyjaźni, której wciąż mi mało.
O natchnieniu, aby moje pisanie miało głębszy sens.
O włosach do pasa.
O superwypasionym tablecie.
O przejażdżce na Harleyu.
Aby sąsiedzi zza ściany wyprowadzili się stąd.
Abym nie musiała wstawać codziennie o 6 rano.
Abym mogła żyć tak, jak mi się podoba.