"Czytanie jest nałogiem, który może zastąpić wszystkie inne nałogi lub czasami zamiast nich intensywniej pomaga wszystkim żyć, jest wyuzdaniem, nieszczęsną manią."

"Malina" Ingeborg Bachmann

niedziela, 29 maja 2011

"Pigmej" - Chuck Palahniuk

Zdenerwował mnie Chuck Palahniuk! Wkurzył, rozśmieszył i znów wybełtał mą wrażliwość z piorunującym impetem! Pisząc o jego najnowszej książce, o „Pigmeju”, powinnam posłużyć się jego wzorcem językowym, jego stylem, jego drwiną i szyderstwem. Ale wiem, że mi się to nie uda. Dlatego nawet nie próbuję. Z drugiej strony czuję, obawiam się mocno, czy moje słowa będą na tyle przekonywujące i oddadzą choćby 1 % prawdy o „Pigmeju”. Nie da się skopiować stylu Palahniuka. Takiego oryginała, jak on, podrobić nie sposób. A tak się przymierzałam, by o „Pigmeju” napisać w stylistyce palahniukowskiej. Dlatego jestem zdenerwowana. Panie Chucku Palahniuku, jak Pan śmiał wprowadzić mnie w taką konsternację, żebym nie mogła wysłowić się na tyle swobodnie i dowcipnie, aby opowiedzieć o „Pigmeju”!@?#!

Nie znam drugiego takiego pisarza amerykańskiego, który pisałby tak druzgocące książki o swojej cudownej, kolorowej, absolutnie najwspanialszej ojczyźnie. Ileż Palahniuk musi mieć jadu w sobie, aby tak ośmieszać ten wspaniały amerykański sen. Ileż dystansu musi mieć, aby z taką odwagą wynaturzać, przejaskrawiać, wyszydzać i ironizować z kraju, w którym żyje. Piszę o odwadze, bo naprawdę trzeba ją mieć, aby nie bać się reakcji swoich rodaków. To, co zaprezentował w „Pigmeju”, niejednego amerykańskiego narodowca mogłoby doprowadzić do szału. Ta powieść jest fuzją kpiny i sztucznej doniosłości, cynicznego spojrzenia i brutalnego wyrachowania, komizmu balansującego na granicy przyzwoitości i tragedii widzianej z perspektywy klowna.

„Pigmej” zawojował i narozrabiał. Dosłownie i w przenośni. Niestety nie nazwę tej powieści doskonałą, ale z pewnością mocno wyróżniającą się, która nie pozostawia obojętnym. Gdy człowiek o choćby najmniejszej wrażliwości przyzwyczai się do tego specyficznego smaku palahniukowskiej prozy, dostrzeże i doceni wartość tej książki. Choć początek może być trudny i bolesny. Bo „Pigmej” napisany jest specyficzną frazą. A cytat poprzedzający książkę może wzbudzić wielkie zdziwienie. Specjalnie nie napiszę czyjego autorstwa słowa cytuje Palahniuk, aby nie gorszyć. Zdziwienie budzą wszystkie Meldunki, a jest ich 36, które składają się na tą absurdalnie, nieprzyzwoicie piękną powieść. A Meldunki składa tytułowy Pigmej, choć może powinna napisać: Tajny Ja, bo Pigmej to przezwisko, którym został ochrzczony agent numer 67, trzynastoletni przybysz z kraju o ostrym reżimie. Przybył do wyjątkowo gościnnego kraju, jakim są Stany Zjednoczone i został ulokowany w Rodzinie Goszczących. Oficjalnie jest to wymiana międzynarodowa nastolatków, ale powiem wam nieoficjalnie, że to przykrywka. Tajny Ja ma za zadanie rozpocząć operację o kryptonimie „Chaos”.

Pigmej jest świetnie przeszkolony, zna wszelkie możliwe sztuki walki i nie obce są mu Manewry Szybkiego Śmiertelnego Uderzenia Kobry, Śmiercionośne Powietrzne Kopnięcie Wielkiego Brata, Uderzenie Pandy, jak również Manewr Pompującego Królika (ale o tym cicho-sza, bo mogą to czytać niepełnoletni).

W ogóle swój wywód powinnam rozpocząć od słów: UWAGA - TYLKO DLA DOROSŁYCH!

Stany Zjednoczone według Chucka Palahniuka to rozkładający się, śmierdzący zgnilizną kraj, w którym otyłość, różnorakie choroby, dziwne kulty religijne i wszechobecne genitalia roślin budzą niesmak w Pigmeju do tego stopnia, że ma on ochotę zrobić tam taką rozpizduchę, jakiej świat nie widział. Do tego został zaprogramowany. Jednakże okoliczności pobytu w Rodzinie Goszczącej Cedarów wpływają na misternie knuty plan. Pigmej ma przygody z Świńskim-Psim Bratem, z Kocią Siostrą, staje się obiektem podziwu dla lokalnej społeczności, staje się miejscowym bohaterem. Wyśmiewany i gardzony zamienia się w postać, do której lgną wszystkie nastolatki. Zemsta na narodzie amerykańskim przeistacza się w coś absolutnie niespodziewanego.

Gdyby Palahniuk tak nie drwił z postępowego i tolerancyjnego narodu amerykańskiego, „Pigmej” pozbawiony by został cennych wartości artystycznych. Łatwo dostrzegalna karykatura amerykańskiego społeczeństwa wykracza poza normy przyzwoitości. Wyśmiany jest tu nie tylko styl życia Amerykanów, ale przede wszystkim ich zniewolenie przez kapitalistyczny i konsumpcyjny system. Każda dorosła postać pojawiająca się na kartach „Pigmeja”: Krowi Ojciec, Matka Kurczak, Diabeł Tony, zostaje ośmieszona. Zresztą trudno w „Pigmeju” znaleźć fragment, w którym nie byłoby mowy o satyrze. Cała powieść jest jedną wielką satyrą wykorzystującą nowoczesne środki masowej produkcji do zaprezentowania ich groteskowości.

Chuck Palahniuk nie przebiera w słowach, choć ani razu nie zostaje powiedziane wprost, że ten cudowny amerykański sen to wielka mistyfikacja. Ale czy trzeba mówić wprost, jeśli ma się tak doskonałą broń, jaką jest sam Tajny Ja, agent numer 67?

piątek, 27 maja 2011

"Limes inferior" - Janusz Andrzej Zajdel


Mogę z czystym sumieniem napisać, że „Limes inferior” Janusza Andrzeja Zajdla zasługuje na uwagę. Nie jestem ani znawczynią ani zwolenniczką fantastyki, choć zdarzało mi się czytać książki z tego gatunku. Był też w moim życiu okres, kiedy na pytanie o książkę, która zrobiła na mnie piorunujące wrażenie, wskazałabym „Solaris” Stanisława Lema. A dziś uświadomiwszy sobie, że po fantastykę sięgam bardzo rzadko, dochodzę do wniosku, że lepiej rzadko, niż wcale. Raz a dobrze!
„Limes inferior” Janusza A. Zajdla dostałam w formie audiobooka. I teraz, po wysłuchaniu powieści, żałuję, że nigdy wcześniej nie trafiłam na tą pozycję. A ma ona już 30 lat! Powiem wprost, futurystyczna wizja świata przedstawiona przez Janusz A. Zajdla przewyższa o niebo wszelkie hollywoodzkie matrixy. Jest czymś więcej, niż tylko fantastyką naukową, jest fantastyką socjologiczną. Oprócz fabuły, która niezwykle wciąga, wartością tej książki jest refleksyjność i subtelna ironia dotykająca nas, ludzi.

W „Limes inferior” z łatwością można odnaleźć odniesienia do literackich antyutopii (Aldousa Huxleya, George’a Orwella, którzy z kolei wzorowali się na Jewgieniju Zamiatinie). Symboliczne państwo Argoland budzi skojarzenia jednoznaczne. W Argolandzie wszystko jest precyzyjnie zaplanowane, uporządkowane i pilnowane. Ludzie przyporządkowani do swoich klas społecznych są trybikami w maszynie systemu. Nie ma mowy o buncie, chyba, że ten bunt jest również sterowany i kontrolowany.

Ludzkość powoli zmierza w kierunku automatyzacji życia. Każdy obywatel ma swój własny Klucz pełniący wszechstronną rolę: dowodu osobistego, karty płatniczej, klucza do drzwi. Każdego łatwo namierzyć dzięki Kluczowi, to ilość punktów zgromadzonych na nim daje życiową pozycję i możliwości. Człowiek przyporządkowany jest do odpowiedniej klasy, od szóstaków do zerowców, wedle poziomu inteligencji, gdzie zerowiec oznacza najwyższy stopień inteligencji i najlepszą klasę społeczną. W takim świecie żyje Sneer, inteligentny lifciarz, pomagający w zamian za cenne punkty zmienić swoją klasę chętnym czwartakom, czy szóstakom. Jego działalność oczywiście nie jest legalna. Ale w każdym doskonałym świecie działa przecież podziemie, półświatek, w którym można załatwić wszystko za odpowiednią kwotę.

Sneer jest sprytnym facetem, ukrywającym swoją prawdziwą klasyfikację. Jest osobą myślącą, szukającą szczeliny w tym uporządkowanym świecie. Spokoju mu nie daje myśl, czemu to wszystko ma służyć? Kto steruje tym automatycznym światem? Jednakże nie walczy z systemem, nie buntuje się, przeczuwa, że prawda o świecie leży gdzieś daleko. I próbuje znaleźć drogę do tej prawdy.

Co ciekawe Zajdel swojemu bohaterowi nadał imię, które ma związek z innym polskim pisarzem SF, zapomnianym Adamem Wiśniewskim. Wiśniewski wymyślił sobie pseudonim: Snerg, a Zajdel przekształcając je na Sneer uczynił w ten sposób ukłon w stronę Wiśniewskiego.

Janusz A. Zajdel wyjaśnia zasady funkcjonowania stworzonego przez siebie świata, buduje fabułę, która od początku zdaje się zmierzać do wyjaśnienia nurtujących Sneera pytań. Nie robi tego jednak cynicznie, złośliwie, nie wyczuwałam drwiny w języku pisarza. Wyczuwałam natomiast spokojny ton, wymowne obrazy, do których nie trzeba już dopisywać żadnych innych scenariuszy. „Limes interior” jest pełne symboli i metafor. Czytelnik wyławia z opowieści warstwę wykraczającą poza granice fantastyki. Istotnymi elementami są tu bowiem problemy natury moralno-filozoficznej, dotykające istoty ludzkiego życia. Ten głębszy sens opowieści Zajdla zdaje się być wysunięty na plan pierwszy. Ale takie są przecież zasady antyutopii, wskazywanie systemu rozwiniętego do granic możliwości, systemu ubezwłasnowolnienia ludzkości i konsekwencji takiego stanu rzeczy. Zajdel ukazuje tą dolną granicę (limes inferior) przyswajalności prawdy, za którą stoi coś, czego umysł ludzki nie jest w stanie ogarnąć znanymi sobie zmysłami czy wymiarami.

Mogłabym porównać Sneera do nocnego cowboya, który wiedzie samotniczy tryb życia, unikając tłumów. W tym hermetycznym stylu życia pojawia się nagle element niepokoju. Sneerowi będzie dane poznać prawdę o świecie, w którym przyszło mu żyć. Jednakże prawda będzie wymagała poświęcenia.

Jestem pod wielkim wrażeniem powieści Janusza Andrzeja Zajdla. I to nie dlatego, że w sposób mistrzowski przedstawił alternatywną wizję świata. Olbrzymią wartością „Limes inferior” jest alegoryczność. Nie budzi moich zastrzeżeń wybór Sneera, nie czułam zawiedzenia. Raczej rozumiałam to, co Sneerowi zostało objawione. Czułam ciężar tej prawdy, w obliczu której pozostaje chyba tylko podążyć za Alicją, która zaprowadzi nas do króliczej nory…

Zajdel pozostawia czytelnika z pewną niewiadomą, zakończenie jego książki jest dwuznaczne. I w tej dwuznaczności dostrzegam furtkę, którą każdy może sobie sam domknąć. Jaką ja wybrałam furtkę? Hm…

Teraz wiem, że bracia Wachowscy musieli się na kimś wzorować!

A w głosie lektora, aktora Michała Staszczaka, po prostu się zadurzyłam. Ech…

środa, 25 maja 2011

"Witkacy i reszta świata" - Tomasz Bocheński

„Lepiej jednak skończyć nawet w pięknym szaleństwie niż w szarej, nudnej banalności i marazmie."
S.I. Witkiewicz

Kim był Witkacy? Książka "Witkacy i reszta świata" Tomasza Bocheńskiego, cenionego literaturoznawcy, witkacologa, odpowiada na to pytanie w sposób wyczerpujący. Autor przybliża sylwetkę Witkacego i dotyka tych sfer życia, które kształtowały osobowość twórcy teorii Czystej Formy. Witkacy jawi się nam jako człowiek o nieprzeciętnej inteligencji, jako badacz i poszukiwacz metafizycznych stron życia. Jawi się również jako człowiek dostrzegający pospolitość czasów, w których przyszło mu żyć. Niezaspokojony tropiciel Tajemnicy Istnienia, którego życie rozczarowało.

Pierwsza, najdłuższa część tej publikacji skupia się na życiu Stanisława Ignacego Witkiewicza. Swoją opowieść Bocheński rozpoczyna od przybliżenia czytelnikowi rodziny Witkacego i jej wpływu na jego dorosłe życie. Nad rozwojem artystycznym syna czuwał ojciec, Stanisław Witkiewicz, malarz, pisarz i architekt, jeden z największych popularyzatorów stylu zakopiańskiego. W Stanisławie Ignacym widział zaspokojenie własnych ambicji artystycznych, jednakże, jak życie pokazało, syn wkroczył na odmienną ścieżkę i odnalazł się w zupełnie innej koncepcji sztuki. Choć wcale nie jest prosta odpowiedź na pytanie, czy odnalazł się w życiu i w sztuce... Jak wspomina w swojej książce Tomasz Bocheński, Witkacym „zawładnęły potwory” i „realność nadzwyczajna”. A te „pasje” nie mogły i nie pozwoliły Witkacemu na kontynuowanie koncepcji artystycznych ojca.

Dojrzały Witkacy narodził się w Rosji, gdzie służył w Armii Carskiej. Podczas I wojny światowej ten „ostatni wielki romantyk” opowiedział się po stronie Rosji. Nieobce były mu problemy natury politycznej i w wielkim ruchu społecznym upatrywał ustanowienia nowego ładu społecznego. Mierziła go rzeczywistość i istniejący porządek na arenie politycznej. Podziwiał Piłsudskiego. Był przeciwny niesprawiedliwości społecznej, nierówności klasowej, miernocie i stagnacji. Raziła go pospolitość. Rozpoczął poszukiwania Tajemnicy Istnienia, którą widział w stopieniu się ze światem, kosmosem. Dostrzegał Dziwność Istnienia, o czym wielokrotnie pisał w swoich rozprawach filozoficznych.

A więc był Witkacy filozofem. Badał „znikomość ludzkiego życia w nieskończoności wszechświata”. Ubolewał nad intelektualnymi ograniczeniami człowieka. Postanowił swoją sztukę traktować, jako broń w walce z „odtajemniczeniem”. Przeżywał notoryczny metafizyczny wstrząs. Dziwność Istnienia i Tajemnica Istnienia to pojęcia, które zawładnęły jego twórczością. Poszukiwał dróg, które wyzwolą człowieka z jarzma niedoskonałości. Odczuwał „potworność samotnego istnienia” twierdząc, że jedynym rozwiązaniem jest poczucie „jedności w wielości”. W sztuce widział złoty środek zbliżający człowieka do absolutu, do metafizycznego (albo i mistycznego) wstrząsu, który objawiłby sens życia.

Tomasz Bocheński przedstawia Mistrza również jako człowieka drwiącego z rzeczywistości, ze sztuki, z języka. Witkacy był autoironistą doskonałym, przytłoczonym ambicjami, by teoria Czystej Formy zyskała na znaczeniu. Wiedział on, że przez autoironię człowiek dąży do samodyscypliny; swoje ironiczne życie artysty zamienił w życie człowieka tragicznego. Bo jego celem było zostać dobroczyńcą ludzkości. Brzmi to szyderczo, ale w twórczości Witkacego, szczególnie tej wczesnej, tego typu wątki pojawiają się często. Ironia to odpowiedź na zawód, jaki spotkał go w życiu. Czując się jednostką wybitną, nie potrafił wykorzystać swoich umiejętności, by stać się tym dobroczyńcą ludzkości. Owa porażka, dość szybko uzmysłowiona, wpłynęła na dalsze życie twórcy "Szewców".

Życie osobiste Stanisława Ignacego było wyjątkowo bujne. Liczne przyjaciółki/kochanki wypełniały mu czas pomiędzy malowaniem, portretowaniem, pisaniem i filozofowaniem. Aż dziw bierze, że żona Jadwiga wytrzymywała tę sytuację i przyzwalała na nią. Tak tolerancyjnej kobiety nie mógł Witkacy nie kochać. Z jego "Listów do żony" wyłania się bardzo interesujący obraz artysty. Już sam fakt, że Witkacy zaczął pisać regulamin małżeństwa budzi ciekawość i zdziwienie. Z pewnością nie traktował on małżeństwa jak obowiązku. Tomasz Bocheński w swej książce jedynie zaznacza ten osobliwy temat, odsyłając do źródła – książki, która ukazała się w 2007 roku.

Bocheński wprost pisze o tym, że Witkacy nie wierzył ani w Boga ani w piekło, choć to właśnie piekło staje się częstym tematem jego literackich wędrówek. Swoich bohaterów ubierał w kostiumy rodem z piekielnych otchłani. Pisze Bocheński również o amuzji Witkacego, który przecież wykształcenie muzyczne uzyskał od własnej matki i będąc młodym chłopcem komponował różne lepsze lub gorsze utwory. Muzyka w pewnym momencie życia zaczęła go drażnić, szczególnie popularny jazz i radiowe hity oscylujące wokół sentymentalnych tematów.

Witkacy był również wielkim polemizatorem, mówiąc potocznie „czepiającym się” sobie współczesnych artystów: Chwistka czy Boya-Żeleńskiego. Swoje osamotnienie celebrował, skupiając się na wyższych celach życia. Nie przeszkadzało mu jednak, by bohaterowie jego dzieł pojedynkowali się, jakby w jego imieniu.

Część drugą swojej książki poświęca Tomasz Bocheński trzem największym witkacologom, bez których poznanie Witkacego nie byłoby możliwe. Poświęca trzy rozdziały Konstantemu Puzynie, Janowi Błońskiemu i Januszowi Deglerowi. Omawiając ich wkład w historię literatury i opracowane przez nich dzieła poświęcone życiu i twórczości Witkacego, Bocheński składa im niejako hołd. Co bardziej zainteresowanych czytelników należy znów odesłać bezpośrednio do tekstów w/w postaci, bo te trzy szkice są jedynie wstępem. Ich lektura pozwala spojrzeć na Witkacego z różnych perspektyw. Co dla jednego w życiu Witkacego jest ważne, inny zupełnie pomija, lub konfrontuje opinie z własnymi spostrzeżeniami.

Trzecia część "Witkacego i reszty świata" dotyczy właśnie tej reszty świata, a ściślej mówiąc, trzech wielkich nazwisk polskiej literatury XX wieku: Aleksandra Wata, Bolesława Leśmiana i Zbigniewa Herberta. Tomasz Bocheński analizuje utwory wspomnianych literatów: "Ja z jednej strony i Ja z drugiej strony mego mopsożelaznego piecyka" A. Wata, wiersz B. Leśmiana o Don Żuanie oglądającym własny pogrzeb, tegoż "Dziejbę leśną" oraz eseje Zbigniewa Herberta.

Mamy tu rozważania nad szczęściem, śmiercią i nicością, nad ludzką niemożnością poznania Boga. Odniesienia do surrealizmu, szamańskich podróży do nieba, śmierci za życia. Bezradności poznania zaświatów (Wat, Leśmian). Czytamy o zachwycie Herberta nad malarstwem Piera Della Franceski oraz odkrywaniem muzeum, jako miejsca gromadzącego sztukę. Pozornie ta „reszta świata” nie ma związku z Witkacym, jednakże, gdy się dokładniej przyjrzymy, dostrzegamy pewne cech wspólne. Poszukiwania odpowiedniej formy w sztuce, tematyka dotykająca tych samych obszarów życia (i śmierci). I zauważamy, że Witkacy nie był odosobniony, choć swoją sztukę przeżywał inaczej.

Część czwarta książki Tomasza Bocheńskiego to jego osobisty ukłon w stronę Andrzeja Nowickiego, artysty drzeworytnika. Autor skupiając się na wystawie, która miała miejsce w 2009 roku w Muzeum Historii Miasta Łodzi, przybliża niezwykły warsztat Andrzeja Nowickiego, który w każdym swoim drzeworycie „pieczętuje swój głęboki, cielesny związek ze światem”. Dopiero ten krótki tekst pozwala dostrzec piękno i zrozumieć sens drzeworytów zdobiących strony tytułowe poszczególnych rozdziałów książki. Książkę zdobi również rozkłada ilustracja zamieszczona na końcu publikacji – drzeworyt Nowickiego "Łódzki tramwaj regionalny". Dziewięć postaci stojących i siedzących w tramwaju nie patrzy w naszą stronę. Postaci wydają się groteskowe, nawet chimeryczne. Gdzie jadą, dokąd się udają? Każdy ma jakieś przeznaczenie. Nie nam zgadywać, co z nimi będzie…



Książka Tomasza Bocheńskiego jest kompendium wiedzy o Witkacym. Jest tym ciekawsza i warta polecenia, iż jest to publikacja wszechstronna. Można ją odczytać, jako lekturę naukową, bo poświęconą znakomitemu artyście. Ale uwagę zwraca nie tylko akademicki ton. Wśród tekstów książki znajdują się przecież szkice dotyczące innych poetów, jest też recenzja z wystawy drzeworytów. Po jej lekturze można się zastanawiać nad prekursorstwem Witkacego, nad kontynuatorami jego „dziwności”. Ale tak naprawdę sztuka w swojej wielowymiarowości i wielogatunkowości dotyka wciąż tego samego. Sensu życia i poszukiwaniu ukojenia w absolucie. A estetyczne doznania są jedynym właściwym środkiem, który w tych poszukiwaniach ma nam pomóc.

Mój tekst ukazał się pierwotnie w 3 numerze Archipelagu.


czwartek, 19 maja 2011

"Lekka przesada" - Adam Zagajewski

Zazdroszczę starszym pokoleniom umiejętności wyważonego spojrzenia na otaczającą nas rzeczywistość. Rozmawiając ostatnio z jednym starszym panem o życiu i o czasach, w których przyszło jemu i mi żyć, zauważyłam różnicę w naszych spojrzeniach. On już się nie łudzi, nie próbuje naprawiać świata, wie, że pewnych mechanizmów nie da się ze świata wyeliminować. Ja wciąż się łudzę, że jednak warto walczyć o uczciwość, sprawiedliwość i lojalność wobec drugiego człowieka, o ponadczasowe wartości świadczące o dobrej naturze człowieka. Łudzę się i co jakiś czas ponoszę osobistą, sromotną klęskę. Dostrzegam nieprawidłowości i wciąż się nimi irytuję. Mój rozmówca powiedział mi, że niszczę w ten sposób swoje wnętrze, że mój upór, moja kontestacja, to piękne cechy, ale świat nie lubi takich ludzi. Rewolucjoniści nigdy nie byli w cenie. Historia pokazuje, jak marnie kończyli.

Dlatego zazdroszczę osobom z pokolenia, które powoli odchodzi z tego świata. Bije z nich olbrzymia pokora, spokój, akceptacja życia. Wędrują pamięcią do czasów dzieciństwa, młodości, jakby tamte, odległe czasy, miały jakiś inny zapach i kolor, dziś już niespotykany. Tęsknią za autentycznością, za naturalnym pięknem, czystym i niezniszczonym przez cyniczną cywilizację popkultury.

Czytając "Lekką przesadę" Adama Zagajewskiego czułam, jakbym dotykała innego świata, bardziej nastawionego na przeżycia duchowe. Świata, który już nie istnieje, został pożary przez czas. Został uwieczniony jedynie na fotografiach już nieco pożółkłych i w zdaniach, z których aż bije umiłowanie do pięknej składni i eleganckich figur retorycznych. Poeci starszego pokolenia są chyba stworzeni z innej gliny, bardziej szlachetnej. Im się wybacza poczucie wyjątkowości, dystyngowanie i pewną nonszalancję. Im się wybacza sentymentalizm i melancholię.

Adam Zagajewski w swojej najnowszej książce, na którą składają się krótkie refleksyjne eseje, układające się w obraz świata człowieka spełnionego, daje wyraz szalenie inteligentnym rozważaniom o naturze człowieka, o życiu, o sobie samym. Miałam wrażenie, że tą książkę napisał bardziej dla siebie, a dla czytelników przy okazji. Ale to właśnie czytelnikom zrobił przyjemność pozwalając poznać swoją rodzinę, mieszkająca przed drugą wojną światową we Lwowie. Lwów zresztą jest tu magiczną krainą, niemal symboliczną i istniejącą w wymiarze bardziej metafizycznym.

„Lekka przesada” jest bardzo intymna, stonowana, pełna zadumy, błyskotliwie drocząca się z czytelnikiem. Powoli odkrywa swoje uroki. Adam Zagajewski nie szokuje i nie polemizuje, on z mądrością prawdziwego poety mówi o tym, co ważne, i mówi to w taki sposób, że zaczęłam się zastanawiać, czy czegoś przypadkiem w życiu nie przegapiam. Bo we mnie wciąż tli się natura wojowniczki... Ale jeśli książka skłania mnie to osobistych rachunków sumienia, to chyba powinnam być usatysfakcjonowana. A jednak mam żal do samej siebie. Że wciąż się buntuję. Że wciąż nadstawiam karku. Że nie potrafię okiełznać swojego języka.

Jest w „Lekkiej przesadzie” pierwiastek poezji, choć książka nie jest tomikiem poezji. Poeta bierze na warsztat, o ile wolno mi użyć tak dosadnego porównania, poezję i sztukę w ogóle, a także przeszłość swojej rodziny, która nie będąc rodziną literatów wydała na świat poetę. I ta przypadłość, znów użyję może niezbyt fortunnego określenia, stała się łaską i niełaską. Łaską, ponieważ poeta inaczej odczuwa świat, dotyka tych sfer, które zwykłym szaraczkom są niedostępne. Niełaską, ponieważ jest to bagaż, który z biegiem lat staje się coraz większy. Zagajewski ma spory bagaż doświadczeń, tych swoich własnych, ale i ludzi, których na licznych ścieżkach życia spotykał. Stąd w „Lekkiej przesadzie” wspomnienia wielu poetów, filozofów, muzyków, którzy swoją sztuką wywarli trwały ślad w osobowości autora.

„Nie jestem wysiedlonym, ale od kiedy zrozumiałem, że moje drzewo genealogiczne jest drzewem wysiedlonych, zrozumiałem też, że to ziarno nierzeczywistości, na które nieraz natrafiam, właśnie stąd się bierze, z wędrówek, z niepewności jutra, z walizek o wielkich, otwartych, łakomych ustach.”

I tak myślę o Adamie Zagajewskim: jest on, mimo wszystko, obarczony tą łakomością świata. Jednakże nie o zwykły świat chodzi, nie o ten zwyczajny, dostępny każdemu. Ogromnie spodobał mi się fragment o pobycie w muzeum w Bolonii, w którym to nie obrazy wielkich mistrzów przykuły jego uwagę, lecz najzwyklejsze okno wychodzące na pobliskie domy. Podglądał życie ludzi i wtedy przyszło mu do głowy zdanie: „Oni tylko żyją”. A on czuł się kimś innym.

„Przez krótką chwilę czułem się solidarny bardziej z błyszczącymi płótnami, zabalsamowanymi w swojej muzealnej nieśmiertelności niż z żywymi ludźmi po drugiej stronie wąskiej ulicy.”

I mnie czasem nachodzą takie myśli… Że jestem elementem innej rzeczywistości. Że nie pasuję do tego pościgu, w którym biorę udział, wbrew swojej woli. Ja jednak nie potrafię tak pięknie pisać o życiu.

Jak już wspomniałam Zagajewski poświęca sporo miejsca poezji, jej znaczeniu, jej oddziaływaniu na człowieka. Mówi, że „poezja jest mistyką dla początkujących”. Zwraca też uwagę na sam proces pisania.

„Pisać – w najlepszych dniach pisanie, pełne energii, radości, jest nieomal stwarzaniem samego siebie, daje niezwykłe uczucie władzy nad własnym życiem, definiowaniem się od nowa, jakby prawie nic godnego uwagi dotąd nie istniało, jakbyśmy wytyczali zupełnie nową przyszłość dla siebie. W dniach nieco słabszych pisanie jest walką z depresją. W dniach zupełnie trudnych jest już tylko próbą ratowania siebie.”

Obok wielce refleksyjnych rozważań w „Lekkiej przesadzie” znajdziemy też fragmenty budzące radość, co potwierdza fakt, że poeta ma fantastyczne poczucie humoru, momentami nieco wyniosłe, ale też pobłażliwe w stosunku do samego siebie, do własnych błędów młodości, do dziwacznych pomysłów rodziny. Mój szeroki uśmiech wywołało przyznanie się do tematu pracy, bodajże magisterskiej, z filozofii: „O poznawaniu własnego ciała”. Temat budzący ironiczne uśmiechy, nieprawdaż?

Przytaczanie wszystkich nazwisk poetów/pisarzy, z którymi Zagajewski miał kontakt, czy muzyki „poważnej”, bez której poeta nie wyobraża sobie swojego istnienia, nie ma najmniejszego sensu. Ale z tego intymnego pamiętnika, jakim z pewnością jest „Lekka przesada”, wyłania się obraz człowieka doskonale wykształconego, traktującego sztukę, jako nieodłączny element życia. To się czuje. Niemal każdy krótki szkic jest odzwierciedleniem tego, co gra w duszy poety. I nie ma znaczenia, czy mówi o swojej rodzinie, czy o sobie samym, jego rozważania są naznaczone obecnością pierwiastka metafizycznego.

Sporo refleksji dotyczy podróży, jakie autor odbywał. Z nostalgią wspomina Paryż, Włochy, pobyt w USA. Ale i swój sentyment wyraża w opisach Krakowa czy Gliwic, do których trafiła wysiedlona ze Lwowa jego rodzina.

Jest też „Lekka przesada” pewnego rodzaju hołdem złożonym ojcu Adama Zagajewskiego, który powoli odchodził, leżąc w chorobie bez kontaktu z otaczającą go rzeczywistością. To zresztą ojciec Zagajewskiego jest autorem słów, które zostały użyte w tytule książki. Lekką przesadą nazywał ojciec poety poezję. Takie podejście mają tylko umysły ścisłe, pragmatyczne. Ale zastanawiając się nad nimi Adam Zagajewski odkrywa w nich prawdę i definiuje nimi poezję.

„Lekka przesada - to właściwie bardzo dobra definicja poezji. Doskonała definicja poezji na dni chłodne i mgliste, dni, kiedy poranek wstaje późno i na próżno obiecuje obecność słońca. Jest lekką przesadą, póki się w niej nie zadomowimy. Wtedy staje się prawdą. A potem, kiedy ponownie z niej wyjdziemy - bo nikt nie potrafi w niej zamieszkać na stałe - znowu staje się lekką przesadą.”


wtorek, 17 maja 2011

"Sens" Czesław Miłosz

Czesław Miłosz

SENS

- Kiedy umrę, zobaczę podszewkę świata.
Drugą stronę, za ptakiem, górą i zachodem słońca.
Wzywające odczytania prawdziwe znaczenie.
Co nie zgadzało się, będzie się zgadzało.
Co było niepojęte, będzie pojęte.

- A jeżeli nie ma podszewki świata?
Jeżeli drozd na gałęzi nie jest wcale znakiem
Tylko drozdem na gałęzi, jeżeli dzień i noc
Następują po sobie nie dbając o sens
I nie ma nic na ziemi, prócz tej ziemi?

Gdyby tak było, to jednak zostanie
Słowo raz obudzone przez nietrwałe usta,
Które biegnie i biegnie, poseł niestrudzony,
Na międzygwiezdne pola, w kołowrót galaktyk
I protestuje, woła, krzyczy.

1991

ROK 2011 JEST ROKIEM CZESŁAWA MIŁOSZA.

Niech inni się kłócą, czy wart jest pamięci, czy był prawdziwym Polakiem. Ja tym sporom mówię stanowcze nie. Jest naszym Noblistą i należy mu się szacunek. Jak wiecie, zdarza mi się sięgać po poezję. Ostatnio coraz częściej. Stąd dzisiejsze wspomnienie i jeden wiersz. Nieprzypadkowy.




niedziela, 15 maja 2011

"Dom Cudów" - Justine Hardy

Śniła mi się cedrowa barka zacumowana na brzegu jeziora Nagin w Kaszmirze. Duża, mieszkalna, przyozdobiona białymi chryzantemami i różami, za sznurem białych świątecznych lampek. Była zima, ale na barce było ciepło. Goście, którzy przybyli na urodzinowe przyjęcie, bawili się wspaniale. Byłam wśród nich. Śniła mi się piękna Kaszmirka Lila, młody Anglik Hal i osiemdziesięcioletnia solenizantka Gracie, Angielka przybyła do Kaszmiru wiele lat temu. Ten sen nie był przypadkowy. Poprzedniego wieczoru skończyłam czytać „Dom Cudów” Justine Hardy. Książkę otrzymałam w prezencie i był to prezent idealnie trafiony. Uwielbiam takie powieści. Pełne wspomnień, tęsknoty, miłości, która nie powinna się zdarzyć. Pełne tajemnic, które jak mgła nad jeziorem, spowijają ludzkie losy.
Dziś pisząc te słowa mogę wyrazić jedynie swój zachwyt nad książką. Cudowną, napisaną z wyczuciem, budzącą romantyczne nastroje.

„Dom Cudów” Justine Hardy obok „Brzemienia rzeczy utraconych” Kiran Desai, „Boga rzeczy małych” Arundhati Roy i „Stu odcieni bieli” Preethi Nair wpisuje się w kanon lektur opowiadających o Indiach, które swym zasięgiem obejmują wiele regionów o wyrazistej odrębności kulturowej. Subkontynent Indyjski to świat fascynujący, ale również pełen tragicznych historycznych konfliktów. Taki konflikt pakistańsko-indyjski o Kaszmir stanowi tło wydarzeń „Domu Cudów”. Jednakże Justine Hardy wyraźnie snuje opowieść o miłości i to ten wątek stanowi główny temat powieści.

Do starszej, zmanierowanej, aczkolwiek nieco wyzywającej i nonszalanckiej Gracie Singh, która mieszka w Domu Cudów, barce zacumowanej nad jeziorem Nagin, przyjeżdża młody Anglik Hal Copeman, mający przeprowadzić wywiad z mieszkającą w Kaszmirze Angielką i zebrać materiały do reportażu o Kaszmirze. Jego przyjazd budzi tysiące wspomnień Gracie, która będąc młodą panienką wyszła za Dźitu, wykształconego w Anglii Hindusa. Pobyt na barce o pięknej nazwie Dom Cudów, która swoje imię zawdzięcza powieści „Księga dżungli” Rudyarda Kiplinga, jest dla Hala momentem przełomowym w jego życiu. Tu pozna nie tylko Gracie, ale też dwie Kaszmirki, pomagające i pracujące dla Gracie: niemowę Suriję i jej piękną córkę Lilę. Pozna historię życia Gracie, pozna muzułmańską rodzinę Abdullahów, która dzierżawi Gracie miejsce przy brzegu jeziora. Pozna radość, miłość i olbrzymi ból.

Justine Hardy w swojej powieści łącząc prawdziwy konflikt pakistańsko-indyjski o Kaszmir z opowieścią o jej mieszkańcach, daje niezwykle subtelny obraz życia, które jest uwarunkowane miejscem i czasem. Pojawiający się wątek młodego Irfana Abdullaha, który ucieka z domu, by włączyć się do oddziałów wojska, jest okrutnie wymowny, tragiczny i pełen cierpienia rodziców. Historia konfliktu mieszkających w Kaszmirze Pakistańczyków i Hindusów budzi współczucie, bo sąsiedzi stają się dla siebie wrogami.

„Dom Cudów” to wspaniała powieść o życiu i o miłości, pełna lokalnego kolorytu, pełna hinduskiej wrażliwości. Bohaterowie skrywają swoje tajemnice, które jak fatum wiszą nad nimi. Fatum wisi nad barką, która została wybudowana z drzewa, na którym ktoś kiedyś się powiesił. Pod koniec powieści wszystko staje się jasne, rodzinne tajemnice rodziny Abdullahów, Suriji i Lili i Gracie łączą się w jedną całość. Powieść zostaje zamknięta tym, czego czytelnik nie mógł się spodziewać. I to jest w „Domu Cudów” ważne. Historia zatacza krąg. Jak znikająca mgła nad jeziorem odkrywa swoje tajemnice. Nierzadko bolesne i niesprawiedliwe.

poniedziałek, 9 maja 2011

"Mężczyzna, który się uśmiechał" - Henning Mankell - audiobook


Lubię audiobooki, ale rzadko po nie sięgam. Jak już sięgnę, to na te kilkanaście godzin jakiś przyjemny głos czyta mi powieści, które mogłabym sama przeczytać. Ale czyta mi ktoś. Tym razem czytał mi Adam Ferency, którego uwielbiam za rolę Konrada w „Niani”. A czytał mi „Mężczyznę, który się uśmiechał” Henninga Mankella. Muszę się przyznać, że to było moje pierwsze spotkanie ze sławnym policjantem Kurtem Wallanderem. Wszyscy jeż pewnie czytali kryminały szwedzkiego pisarza, a ja nie. Jakoś ominęło mnie szaleństwo na skandynawskie kryminały, co nie oznacza, że nie sięgam po nie. Ale dawkuję je sobie w swoim tempie, bez pośpiechu i musu bycia na czasie z wszystkimi nowościami ukazującymi się na rynku.
Adam Ferency ma znakomity głos i słucha się go dobrze. A Henning Mankell ma znakomity styl, pisze wciągające kryminały i Kurt Wallander jest bardzo sympatycznym facetem. Nawet byłam zdziwiona, bo sądziłam, że Wallander będzie mrukowatym, despotycznym policjantem, a okazało się, że nic z tego. Jest normalny, nie jest arogancki i nie jest wredny. Nie wiem dlaczego, ale myślałam, że w modzie jest typ policjanta gburowatego z nałogami i po przejściach. I mimo, że Wallander jest facetem po przejściach, to wcale nie jest postacią niesympatyczną.
Sama historia opowiedziana w „Mężczyźnie, który się uśmiechał” może nie jest wysokich lotów, ale za to jest barwna, realistyczna i na szczęście bez hollywoodzkiej sztucznej maniery. No w końcu to szwedzki kryminał! Mankell nie szokuje przerostem wątków, nie koloryzuje i potrafi zbudować odpowiednie napięcie. Słuchając audiobooka, pomimo, że wykonywałam w tym czasie różne domowe czynności, pozwalałam, aby moja wyobraźnia pracowała. Nie trudno było mi wyobrazić sobie wybrzeże we mgle i spacerującego Wallandera. Nie trudno było mi wyobrazić sobie zamek i zamkowy park. Zdaję sobie jednak sprawę, że trzeba mieć podzielą uwagę, bo łatwo można stracić wątek. Zapewne audiobooki nie są dla każdego.

Idę za ciosem i biorę następny audiobook. W domu czeka „Limes inferior” Janusza A. Zajdla – fantastyka!
A więc: mam oczy do czytania, ale mam też uszy do słuchania.

sobota, 7 maja 2011

"Instytut" - Jakub Żulczyk

Jakub Żulczyk mnie rozczarował. „Instytut” to książka, którą czyta się świetnie, która wciąga w misterną konstrukcję fabuły, która intryguje. Jednakże zakończenie „Instytutu” burzy całkowicie napięcie i pozytywne wrażenia, które pojawiły się wraz z pierwszymi scenami tego iście słowiańskiego niby-thrillera. Gdzieś tak do połowy lektury mój zapał był wielki, ale nagle, chyba uświadomiwszy sobie, albo może przeczuwając, że zakończenie będzie kiepskie, straciłam wszelką chęć i czytałam, byle przeczytać. Nie czytałam wcześniejszych książek Żulczyka, nie wiedziałam z jaką materią będę miała do czynienia. Zawiodłam się i chyba panu Żulczykowi podziękuję. Nie mam zastrzeżeń do warsztatu, stylu czy języka, w tych kwestiach akurat Jakub Żulczyk dobrze się prezentuje. Dowodem niech będzie fakt, że autor tworząc postać głównej bohaterki „Instytutu”, trzydziestopięcioletniej Agnieszki, musiał niejako wczuć się w rolę kobiety, skoro uczynił ją narratorką strasznego scenariusza. Wyszło mu to znakomicie. Choć akurat ja nie przepadam za takim typem bohatera: wyluzowany do granic możliwości, notorycznie zapijający i imprezujący, typ cwaniaka z olbrzymią dozą bólu egzystencjalnego. Taki rys psychologiczny to żadna nowość, to chleb powszedni naszego polskiego podwórka literackiego.

Mam zastrzeżenia do fabuły. Bo pomysł był świetny. Oto mamy kilkoro bohaterów w zamkniętym mieszkaniu starej krakowskiej kamienicy, widzimy ich próby zorientowania się w sytuacji, która z czasem pogarsza się co raz bardziej i zastanawiamy się, kto zgotował im tą koszmarną zabawę. Oprócz tego mamy możliwość, dzięki retrospekcjom, poznać główną lokatorkę i właścicielkę mieszkania. Ta część „Instytutu” to świetny początek na dobrą książkę. Ale! Ale, moim zdaniem, autorowi zabrakło błyskotliwego konceptu, jak ją zakończyć, jak wytłumaczyć, co się tak naprawę stało i kto stał za tajemniczym uwięzieniem kilku osób w mieszkaniu. Nie przemawiało do mnie kompletnie zarysowanie jakiejś dziwacznej historii o pierwszym mężu babki Agnieszki, jakimś Obserwatorze. Albo coś mi umknęło, albo jestem mało spostrzegawcza, mało inteligentna i niekumata, albo tajemniczy Oni, jacyś zwiadowcy (ale czego?), to dość marne wyjaśnienie tych dziwnych wydarzeń. „Instytut” to nie powieść bazująca na metaforze, symbolach, aluzjach. Tu jest wszystko mówione wprost. Wiadomo, gdzie rozgrywa się akcja, wiadomo kiedy, wiadomo kim są bohaterowie, ale nie wiadomo o co tak naprawdę chodzi. Wplątanie w fabułę realistycznej powieści (bo chyba jednak nazywanie „Instytutu” thrillerem, to gruba przesada) wątku tajemniczych Onych, to przysłowiowy groch z kapustą. Proszę, niech ktoś mi wytłumaczy, dlaczego Agnieszka wraz ze swoimi współlokatorami została zamknięta w mieszkaniu? Nie znajduję logicznego wyjaśnienia. To się po prostu kupy nie trzyma.

czwartek, 5 maja 2011

Bachmann/Celan

Ingeborg Bachmann

Wyrazić ciemność

Jak Orfeusz gram śmierć
na strunach życia,
w piękno ziemi
i twoich oczu władających niebem
umiem powiedzieć tylko to, co ciemne.

Nie zapominaj, że ty także
tego ranka, gdy twoje posłanie
było jeszcze mokre od rosy a goździk
spał na twoim sercu,
ujrzałeś nagle mroczną rzekę
płynącą obok ciebie.

Nastroiłam strunę milczenia
na falę krwi
i chwyciłam twoje rozbrzmiewające serce.

W widmowe cienie nocy
były zmienione twoje włosy,
ośnieżały ci twarz
czarne płatki ciemności.

A ja nie należę do ciebie.
Uskarżamy się teraz oboje.

Lecz jak Orfeusz poznałam życie
po stronie śmierci,
błękitnieją mi
twoje na zawsze zamknięte oczy.

Przełożyli: Sława Lisiecka i Zdzisław Jaskuła


Paul Celan

Corona

Jesień zbiera z mej dłoni ostatni liść: zostaliśmy przyjaciółmi.
Wspólnie wyłuskujemy czas z orzechów, by uczyć go chodzić:
on powraca do sklepienia skorupy.

W zwierciadle niedziela,
zasypiamy w letargu.
Wargi głoszą prawdę.

Wzrok mój pada na łono ukochanej:
spoglądamy ku sobie,
wyrażamy się niejasno,
kocham wzajemnie jak mak i wspomnienia,
zasypiamy jak wino w muszlach,
jak morze w krwawej smudze księżyca.

Objęci stoimy w oknie, podglądają nas z ulicy:

nadszedł czas uświadomienia!
Nadeszła pora, gdy kamień do rozkwitu się chyli,
gdy niepokój rytmem serca bije.
Nadeszła pora, by spełnił się czas.

Nadszedł czas.

Przełożył Stefan H. Kaszyński



Wiersze pochodzą z tomu:
„Ty się pojawiasz jak miłość… Antologia niemieckojęzycznej liryki miłosnej”, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 1987 r.