"Czytanie jest nałogiem, który może zastąpić wszystkie inne nałogi lub czasami zamiast nich intensywniej pomaga wszystkim żyć, jest wyuzdaniem, nieszczęsną manią."

"Malina" Ingeborg Bachmann

sobota, 30 lipca 2011

"Miłość i jej następstwa" - Sulaiman Addonia


Potrzebowałam dwóch wieczorów i jednego popołudnia, aby poznać powieść o dość banalnym tytule „Miłość i jej następstwa” pisarza pochodzącego z Erytrei Sulaimana Addonii. Gdybym sugerowała się tylko tytułem, ominęłaby mnie wspaniała lektura.

Zanotowałam w pamięci wywiad z pisarzem, jaki ukazał się w Archipelagu (nr 3), nawet nosiłam się z zamiarem kupna książki, ale będąc ostatnio w bibliotece zupełnie przypadkowo natknęłam się na nią i wzięłam do domu.

I jestem dzięki tej książce bogatsza o wiedzę na temat stosunków damsko-męskich panujących w Arabii Saudyjskiej. Jestem przerażona fundamentalizmem islamskim, jaki panuje w tym kraju. Jestem przerażona traktowaniem kobiet w tym kraju. Jestem przerażona tym, że miłość może być uczuciem zakazanym – haram. Oczywiście biorę poprawkę, że historia opowiedziana przez Sulaimana Addonię to fikcja literacka, jednakże w każdej opowieści kryją się prawdy rządzące światem. A tu mamy do czynienia ze światem, którym rządzi najsurowsza odmiana islamu i prawa człowieka są nagminnie łamane. To wystarczy, aby sobie wyobrazić realia życia, które jest podporządkowane religii. To szariat reguluje tam życie. I to mnie przeraża, tak jak przeraża mnie każda religia ograniczająca wolność ciała i sumienia. Nie potrafię żyć podporządkowana prawom religii, która decyduje za mnie, jak mam się ubierać, jak mam się zachowywać, jak mam w ogóle żyć. Owszem urodziłam się w kraju, który nie był wolny, jednakże ani komunizm, ani socjalizm, nie uzurpowały sobie prawa do całkowitego podporządkowania sobie wolności człowieka. Dzisiejsza demokracja, wcale niebędąca najdoskonalszym systemem politycznym, jaki człowiek wymyślił, jest jednak rajem w porównaniu z krajami arabskimi, w których prawo szariatu jest decydującym. Nie wyobrażam sobie życia w świecie, w którym musiałabym chodzić ubrana całkowicie zakryta, nie mogłabym się uśmiechnąć do mężczyzny, nie mogłabym prowadzić samochodu, nie mogłabym decydować sama o swojej przyszłości. Nie wyobrażam sobie życia w świecie, w którym panuje patriarchat, a kobiety nie mają prawa głosu, dostępu do nauki, prawa do wolności w ogóle.

Nie będę jednak pisać o sobie, a o książce „Miłość i jej następstwa”, bo uważam tę powieść za świetną lekturę. Sulaiman Addonia napisał cudownie przejmującą powieść o miłości, która wbrew przeciwnościom losu łączy dwoje młodych ludzi. Sam temat miłości nie byłby jednak tak ciekawy, gdyby nie okoliczności i miejsce akcji. Stąd ten nieco subiektywny wstęp o Arabii Saudyjskiej i religii, która zawłaszczyła sobie prawo do decydowania o życiu człowieka.

Addonia przenosi czytelnika do czasów wcale nam nieodległych, bowiem akcja powieści rozgrywa się w roku 1989. Miejscem akcji jest Dżidda miasto na zachodzie Arabii Saudyjskiej, leżące nad Morzem Czerwonym, uznawane za najbardziej liberalne i kosmopolityczne w całym kraju. Co do treści, to można by w kilku zdaniach opowiedzieć o niej, ale żadne słowa nie oddadzą emocji i uczuć, którymi powieść jest przepełniona. Ot, młodemu chłopcu o imieniu Naser, który jest uchodźcą z ogarniętej wojną Erytrei, samotnemu i pragnącemu miłości kobiety, niespodziewanie pod nogi rzuca karteczkę kobieta ubrana w czarną abaję i kwef. Karteczka jest liścikiem miłosnym, który Naserowi rozpromieni serce i przepełni go tak upragnionym uczuciem. Jednakże, aby poznać autorkę coraz śmielszych liścików, aby usłyszeć jej głos, ba!, zobaczyć jej twarz, młody Naser będzie musiał podołać wielu niebezpiecznym wyzwaniom. Bo wokoło wszędzie kręci się policja religijna, która pilnuje porządku i czystości moralnej na ulicach Dżiddy. Tu za niemoralne zachowanie się na ulicy można otrzymać karę publicznej chłosty, a trzymanie za rękę kobiety jest ciężkim przewinieniem. W takich okolicznościach, ubiegając się do najrozmaitszych forteli z zachowaniem szczególnej ostrożności Naser poznaj Fiore. Miłość, która zrodziła się z listów, może wydać się uczuciem śmiesznym, bo jak to? Czy można zakochać się w kimś, kogo się nie widziało na oczy? Można. I wierzcie, że historia opowiedziana przez Sulaimana Addonię jest ogromnie realistyczna i wiarygodna. A miłość została sportretowana z olbrzymią estymą, dbałością i szacunkiem.

Addonia wkładając w usta młodych kochanków słowa pełne miłości posłużył się językiem niezwykle poetyckim i wrażliwym, co z początku wydawało mi się lekką naiwnością. Ale w pewnym momencie uzmysłowiłam sobie, że taka miłość, jaką opisał w swojej książce, zasługuje właśnie na taki język. Albo inaczej, może zostać opisana tylko słowami pełnymi natchnienia. Oczywiście nie mam na myśli żadnych wzniosłych i patetycznych dialogów rodem z europejskich romansów czy dramatów. Język kochanków pochodzących z krajów arabskich jest tak egzotyczny, jak i sami kochankowie, ale nie jest infantylny, czy przepełniony metaforami w stylu „Pieśni nad pieśniami”.

Sulaiman Addonia przepełnia swoją książkę uczuciami towarzyszącymi Naserowi, który jest tu narratorem i to na nim skupia się uwaga. Szczegółowo dowiadujemy się o tym, co dzieje się w jego wnętrzu. Pragnienia młodego chłopaka są ograniczone ciągłym strachem o swoje życie i o życie jego ukochanej. Wolność, do której oboje tęsknią, jest jednak stanem prawie nieosiągalnym. On nie może się oświadczyć o rękę Fiore, a ona pozostaje pod władzą swojego ojca. Wydaje się, że jedynym wyjściem jest dla nich ucieczka. Ale czy można uciec z Dżiddy? Czy uczucie łączące Nasera i Fiore ma rację bytu?

Niewiele jest książek traktujących o miłości, które wywarły na mnie niezwykłe wrażenie. Do dziś uważałam, że najpiękniejszą powieścią o miłości, jaką w życiu czytałam, była „Miłość w czasach zarazy” G. G. Marqueza. Tego zdania nie zmieniam. Ale z czystym sumieniem dopisuję „Miłość i jej następstwa” Sulaimana Addonii do książek niezwykłych, ukazujących miłość w jej najczystszej i niczym nie zmąconej postaci.

poniedziałek, 25 lipca 2011

"Między chwilą a pięknem. O sztuce w rozpędzonym świecie" - Zygmunt Bauman

„W przeciwieństwie do dawnych utopii, płynnie nowoczesna utopia, utopia „myśliwych”, utopia życia krążącego wokół, w pogoni za umykającą modą nie oferuje żadnego sensu życia, czy to autentycznego czy fałszywego. Pomaga jedynie przegonić pytania o sens życia z żywych umysłów.”

Tak się właśnie czuję. Jak trybik w maszynie rozpędzonej do granic fizycznej możliwości, z której ucieczka wydaje się niemożliwością. A jednak zdarza mi się uciekać z tej efekciarskiej prędkości. Zdarza mi się zatrzymać i wbrew wszystkiemu i wszystkim spojrzeć na to, co świat ma mi do zaoferowania. Obserwuję ciekawiej przyrodę i naturę nieożywioną, ta ożywiona, z człowiekiem na czele, zaczyna mnie irytować i przygnębiać. Ma rację Zygmunt Bauman, że żyjemy w rozpędzonym świecie nowoczesności kalekiej, ubogiej, utopijnej. W świecie, gdzie pojęcie piękna jest mylnie utożsamiane z modą prosto z wybiegów. Ma rację mówiąc, że pogoń nigdy się nie kończy, nie może się skończyć, bo byłoby to wbrew logice mody. Ja jednak nie chcę ubierać się w to, co aktualnie ma na sobie Kate Moss, którą z ironią Bauman przywołuje. Bliżej mi do bycia niemodną, nie na czasie, a jednak ciągle sobą. Eksmitowaną z grona tych, których priorytetem jest bycie trendy. Bauman utwierdza mnie w przekonaniu, że dzisiejszy świat przypomina cyrk, wszystko musi być zapierające dech w piersiach, wszystko musi budzić podziw, wszystko musi budzić zazdrość. Dlatego często wybieram odosobnienie, dlatego unikam tłumów, dlatego szukam w sztuce doznań estetycznych, które mnie zachwycą i wewnętrznie uspokoją.

„(…) piękno to coś zgoła innego od efemerycznych kaprysów mody (…), unosi się ono w innym wymiarze niż ten, w jakim kłębią się kruche a płoche odurzenia i namiętności (…)”

„Między chwilą a pięknem. O sztuce w rozpędzonym świecie” pięknie wydana przez Wydawnictwo Officyna książka Zygmunta Baumana to lektura obowiązkowa dla tych, którzy są zniesmaczeni tym, co serwują nam brutalne i nachalne media. To pozycja dla tych, którzy szukają mądrego spojrzenia na sztukę. Bauman z filozoficzno-eststycznym pazurem przygląda się wybrykom dzisiejszego świata, w którym zdaje się brakuje miejsca na prawdziwą sztukę. Nie on pierwszy zauważa, że muzea, choć oczywiście słuszne i konieczne, często balsamują sztukę, umiejętnie ją izolują od społeczeństwa. Ale zauważa też, że sztuka wychodzi na ulice i tam też znajduje pełnoprawną przestrzeń do wywoływania różnorakich emocji. Akurat to wychodzenie na ulicę uważam za trafną drogę, choć niekoniecznie skuteczną. Tu powiem, że np. unikam jak ognia Nocy Muzeów, kiedy to tłumy pędem stadnym ruszają profanować sztukę. Bo jak można się delektować np. malarstwem renesansowym, kiedy wokół jest kilkanaście, jak nie kilkadziesiąt osób? Tego kompletnie nie rozumiem. To taka moja dygresja.

Dwanaście tekstów zebranych w książce „Między chwilą a pięknem. O sztuce w rozpędzonym świecie” to wnikliwe spojrzenia na wartości uniwersalne, które ze sztuką mają wiele wspólnego, a momentami determinują ją i charakteryzują. Pomijam piękno, które jest samo przez się związane z estetyką i sztuką w ogóle. Bauman bierze na warsztat m.in. czas, śmiech, strach, ład i porządek. Poświęca uwagę Milanowi Kunderze, Ryszardowi Kapuścińskiemu, Albertowi Camus. Odnosi się do Mirosława Bałki i jego specyficznych konstrukcji artystycznych. W zaskakujący sposób łączy temat ludobójstwa i pomników stawianych, by ocalić od zapomnienia bolesne lekcje historii. Takim fascynującym pomnikiem jest opisywany przez Baumana Holocaust Memorial autorstwa Rachel Whiteread. Monument stanął we Wiedniu, w centrum Judenplatz i poświęcony jest pamięci ofiar jednej z najstraszniejszych i najhaniebniejszych zbrodni XX wieku.

„Zwrócona na zewnątrz biblioteka chce nam powiedzieć, że miejsce mądrości ukrytej w kamiennych książkach jest po stronie naszych codziennych radości i smutków – tam i nigdzie indziej. We wnętrzu tej odwróconej biblioteki nie ma nic, możemy sobie tylko wyobrazić jej mroczną i ponurą pustkę. Mądrość zawarta w przekazie pamięci jest tuż obok, każdy z nas może ją przyjąć, może się nad nią zastanawiać i rozmyślać. Jeśli owa mądrość zostanie zabrana, pozostanie po niej tylko pustka. Pomnik Rachel Whiteread przypomina nam o wyborze: pamiętać lub zginąć.”

W rozpędzonym świecie sztuka i przeżycia estetyczne są ostoją człowieczeństwa. Nawet zeszpecone ciało człowieka, tak chętnie malowane przez Franciszka Bacona czy Lucjana Freuda, wzbudza emocje, bo przecież misją prawdziwej sztuki jest odsłanianie ludzkiej natury.

niedziela, 17 lipca 2011

"W ciemność" - Cormac McCarthy


„W ciemność” Cormaca McCarthy’ego dosłownie połknęłam podczas dzisiejszego leniuchowania w słonecznych i zielonych okolicznościach, tzn. na łonie natury. Co ciekawe, dość dziwnie czyta się w piękny słoneczny letni dzień powieść, której nie tylko tytuł, ale i absolutnie cała treść spowita jest ponurą ciemnością, odpychającą, niewdzięczną ciemnością. Wolałabym chyba sięgnąć po taką pozycję w jakiś ponury jesienny wieczór, aczkolwiek wcale nie żałuję, że ją właśnie przeczytałam. Mam chwilowo mroczny nastrój, dlatego też wolę zdecydowanie sięgać po mroczne powieści, niźli jakieś sentymentalne bzdury.

Cormaca McCarthy’ego cenię sobie bardzo. Jego proza jest mi ogromnie bliska. Odnajduję się w jego estetyce grozy, żałosności, nędzy życia. Z ciekawością przypatruję się brutalnemu losowi i wszelkim odpychającym elementom towarzyszącym ludzkiemu życiu, bo właśnie takie treści są charakterystyczne dla jego powieści.
„W ciemność” przenosi czytelnika na odludzie, leśne pustkowia i drogi prowadzące do małych amerykańskich miasteczek. Gdzieś, gdzie nietrudno spotkać typy o paskudnym usposobieniu, albo dziwaków, których lepiej omijać z daleka. To opowieść o rodzeństwie, o ucieczce, o poszukiwaniu. Okrutnie pesymistyczna to opowieść. Przygnębiająca i jednocześnie wielce realistyczna. Obraz wędrującego w różnych kierunkach rodzeństwa, dziewiętnastoletniej Rinthy i jej niewiele starszego brata Culla, to obraz ludzi, którzy swój marny żywot oddali na pastwę niewdzięcznego i niesprawiedliwego losu. Jakby mało im było nędzy życia, bez świadomości, że zmierzają ku zatraceniu, każde z nich rusza w trudną i pełną boleści drogę. Ona w poszukiwaniu dopiero co urodzonego synka, którego nawet nie zdążyła zobaczyć, ani nakarmić. On w poszukiwaniu siostry. Każe z nich odbędzie podróż, na jaką zasłużyło. Albo, jaką los im ześle. I wierzcie mi, że nie chcielibyście nigdy odbyć takiej podróży, odczuwać jak żołądek z głodu się kurczy, wpaść w ręce prawdziwych łotrów, a może i gorszych potworów. Ale, żeby nie było, że nic dobrego ich po drodze nie spotkało, muszę wspomnieć, że jednak zdarzały się takie chwile, kiedy jakiś dobry człowiek ugościł ich na noc, albo pozwolił zaspokoić pragnienie wodą ze studni.

W tej prawie turpistycznej naturze świata McCarthy’ego znajduje się element, które budzi olbrzymie emocje, który niepokoi, nie pozwala oderwać od siebie uwagi. Czy to magnetyczna treść? A może doskonała plastyczność utworu uruchamiająca natężoną pracę wyobraźni? Każdy odczuwa to inaczej. To wyjątkowe przyciąganie prozy Cormaca McCarthy’ego, która zmusza do zastanowienia się nad marnością ludzkiego życia. Nad ograniczonymi możliwościami zmiany, nad niesłychanie szyderczym chichotem losu kpiącego z wszelakich prób wyzwolenia się spod jarzma niedoli. Ludzkie życie jest nic nie warte, tego oczywiście Cormac McCarthy nie mówi, daleko mu do tak odważnego stanowiska. Ale właśnie o tej marności życia pisze on w sposób wyjątkowy. Jego styl jest odarty z kwiecistych epitetów, nie ma tu żadnych elementów upiększających prozę. Pisze prosto, używając miejscowej gwary, nie dba o szczegóły, jego język bywa szorstki i wręcz toporny.

Ja mam słabość do takiej prozy. Uwielbiam mroczne nastroje. Ale wymagam czegoś więcej, niż tylko zwykłej grozy i strachu. Doceniam treść, która mnie chwyta za duszę i szarpie mną. Cormac McCarthy właśnie tak pisze.

...
Aha. Książkę pożyczyłam w bibliotece i ku mojemu zdziwieniu zobaczyłam naklejoną na okładce zaskakującą informację; jak to bywa w zwyczajach bibliotecznych trzeba zakwalifikować tytuł do jakiegoś gatunku. Na naklejce widnieje napis „horror”. Ludzie, ręce mi opadają. Jaki to horror? Drogie Panie Bibliotekarki z Filii Nr 9 WiMBP w moim mieście! To, że książka została porównana do gotyckiego horroru, nie wystarcza, aby ją zakwalifikować do horroru. Na okładce czytamy m.in. takie słowa: „Amerykańskie miasteczka wypełnione postaciami jak z gotyckiego horroru; niebezpieczne, ale i urzekające swym pięknem pustkowia.” Chyba jakaś nadgorliwa Pani mocno się zagalopowała.
Owszem, jest to mroczna powieść, pesymistyczna, sporo akcji dzieje się w ciemnościach. Jednakże „W ciemność” nie jest żadnym horrorem!

środa, 13 lipca 2011

"Kołysanka dla wisielca" - Hubert Klimko-Dobrzaniecki


Mówi się, że są pisarze, którzy przez całe życie piszą jedną książkę. I to stwierdzenie idealnie pasuje do Huberta Klimko-Dobrzanieckiego. Albo inaczej: Hubert Klimko-Dobrzaniecki jest wierny tej zasadzie. W swoich książkach pisze o sobie i swoich przeżyciach. Trudno wyróżnić te elementy, które są czystą fikcją literacką, choć zapewne takowe znalazłoby się. Przypuszczam, że moja odważna teza, jest prawdziwa. Ale potwierdzić to mógłby sam pisarz.

Patrząc na trzy spośród czterech jego powieści, które przeczytałam, na „Dom Róży. Krysuvik”, „Kołysankę dla wisielca” oraz „Rzeczy pierwsze”, mogę śmiało powiedzieć, że ta trylogia jest w dużej mierze oparta na wątkach autobiograficznych. Tym bardziej jestem pod wrażeniem, nie tyle jego pisarstwa, ale ogromnie barwnego życia. Używając słowa ‘barwny’ nie mam na myśli przygód, smakowania świata, ale przede wszystkim przeżyć, które pozostawiły w duszy autora wyraźny ślad, ukształtowały go i uczyniły tak świetnym gawędziarzem.

Nie czytałam trzech wyżej wymienionych pozycji w kolejności ukazywania się. Jednakże to chyba nie ma żadnego znaczenia. Każda jego powieść jest dopełnieniem wcześniejszej i następnej. A dzieje się to za sprawą powtarzania pewnych wątków i historii. Bynajmniej nie jest to ujmą dla autora, a raczej olbrzymim walorem. Bo w każdej w tych książek Hubert Klimko-Dobrzaniecki dopisuje coś nowego. Raczy czytelnika nowymi opowieściami. A to, że pojawiają się elementy znane już czytelnikowi, wcale nie jest nudne. Z jego powieści wyłania się fantastyczna historia o człowieku i losie, który determinuje ludzkie życia. I w tym dostrzegam piękno. Mówić niby o tym samym, ale tak, aby za każdym razem historia robiła wrażenie, to zaleta.

„Kołysanka dla wisielca” przenosi czytelnika na Islandię. Znów na Islandię! Na wyspę magiczną, na wyspę-więzienie, do krainy pełnej różnokolorowych postaci. Islandia widziana oczyma Huberta Klimko-Dobrzanieckiego ma w sobie coś przedziwnego. Oczywiście muszę tu dodać, że mowa o kraju sprzed kryzysu gospodarczego, który niedawno miał miejsce. Czy to nie dziwne, że Klimko-Dobrzanieckiemu udało się mieszkać tam zanim ten świat stał się pełen problemów ekonomicznych?

W „Kołysance…” mamy postaci, które są znane ze wcześniejszej książki - „Dom Róży. Krysuvik”. Znajdujemy się w kręgu ludzi, którzy automatycznie zyskują naszą sympatię, choć ich życie to pasmo bolączek, dołów, depresji. Jest Chorwat Boro – zabawny wariat, dokarmiający śledziami oswojoną orkę, Plamena, której grywał na organkach. Jest Polak Szymon – skrzypek grający pośród morza łubinu we wszystkich możliwych odcieniach niebieskiego. Jest też oczywiście narrator, którego, nie może być inaczej, utożsamiam z autorem. Mamy tu maleńki wycinek z życia Huberta, czas, kiedy poznaje Agnieszkę, przyszłą żonę. Nie ma tu galopującej akcji, nie ma elementów sensacji, kryminału, romansu. Jest opowieść o życiu kilku osób, których los zesłał na Islandię w poszukiwaniu lepszego jutra. Jest znakomity humor, jest melancholia i nostalgia. Jest też smutek i żal. Te wszystkie emocje tworzą cudowną całość. To też zasługa lirycznego stylu autora.

„Kołysankę dla wisielca” czyta się jednym tchem, nie ma potrzeby robienia przerwy na oddech, ponieważ narracja jest prowadzona bardzo płynnie. A treść książki wręcz czaruje. Jednym minusem jest niewielka objętość powieści. Jak dla mnie, Klimko-Dobrzaniecki powinien o wiele więcej napisać. Czuję, że ma on jeszcze mnóstwo ciekawych doświadczeń i przeżyć, którymi mógłby się podzielić z czytelnikami. Może za dużo wymagam, bo przecież każdy ma pewne rejony duszy i tajemnice, które są tylko jego, których osobom postronnym się nie wyjawia. I to mnie boli, bo tak bardzo wsiąkłam w jego prozę, że wciąż mi mało.

Ilustracja Kamila Targosza zdobiąca okładkę „Kołysanki dla wisielca” pokazuje wspomnianego Szymona grającego na skrzypcach pośród olbrzymiej połaci łubinu. (Przy okazji powiem, że uważam Targosza za znakomitego rysownika, którego ilustracje zdobią okładki Wydawnictwa Czarne.) Patrząc na tą okładkę musiałam powrócić do albumu Is (not). Szczególnie jedno zdjęcie z albumu musiałam sobie przypomnieć. Czy to nie dejavu?


niedziela, 10 lipca 2011

"Udław się" - Chuck Palahniuk


Nie udławiłam się kolejną książką Chucka Palahniuka. Ale ostro było i gdybym była delikatniejszą jednostką, mogłabym się nieźle zakrztusić. Na szczęście jestem przyzwyczajona do pikantniejszych dań. A „Udław się” Chucka Palahniuka to naprawdę ciężkostrawna i ostra lektura. Kto czytał choć jedną powieść tego amerykańskiego pisarza, ten wie, że podróż z nim to jazda bez trzymanki. W „Udław się” tematem przewodnim jest uzależnienie Victora Mancini’ego. Nie od alkoholu, nie od narkotyków, ale od seksu. Dlatego też powieść jest dość mocna i miejscami perwersyjna, prowokująca i obrazoburcza. Nie ma tu miejsca na delikatność, proza jest dosadna, krwista i budząca typową dla Palahniuka odrazę.

Victor Mancini to typ o skrzywionej psychice, gość wyraźnie nieprzystosowany do ułożonego życia wedle przyjętych norm obyczajowych. Jest uwikłany w destrukcyjną relację z własną matką, która przebywa w szpitalu, za który syn musi płacić słone pieniądze. By te pieniądze zdobywać Victor dławi się w restauracjach i tym sposobem znajduje i zjednuje sobie ludzi, którym wydaje się, że są bohaterami ratującymi życie drugiemu człowiekowi. Ci bohaterscy ludzie w trosce o Victora przysyłają mu drobne sumki i mnóstwo kartek z życzeniami. Z uwagi na szeroką skalę swojej specyficznej działalności Victor musi prowadzić dziennik, w którym zapisuje gdzie, kiedy i kto uratował mu życie. Darczyńców przybywa, jednakże pieniędzy wciąż brakuje. Dlatego też Victor pracuje w Kolonii Dunsboro, odgrywając rolę XVIII-wiecznego służącego, ubrany w stylowe kostiumy. Pracuje razem ze swoim przyjacielem Denny’m, który jest równie dziwnym typem, także seksoholikiem. Denny zaczyna zbierać kamienie, zbieractwo ma mu uniemożliwić codzienne samodzielne zaspokajanie swoich potrzeb seksualnych. Mieszkając chwilowo u Victora zapełnia jego mieszkanie kamieniami do granic możliwości. A Victor, uczęszczający na mitingi, utkwił na czwartym kroku programu dla uzależnionych i nie może przebrnąć tego kroku. Odwiedza chorą matkę w szpitalu, gdzie poznaje Paige Marshall, która staje się obiektem jego zainteresowania. Paige Marshall chce wykorzystać Victora do własnych celów. A matka Victora to równie ciekawa postać. Zwariowana, notorycznie więziona, porywająca syna na przepustkach, ucząca go sztuki przeżycia w dzisiejszym świecie, niekonwencjonalna kobieta o rozdwojonej jaźni.

W tej dziwacznej historii o Victorze Mancini’m absurdalny humor graniczy z tragikomedią. Śmiech wydaje się obroną przed żałosnością życia we współczesnym świecie. Absurd staje się symbolicznym kostiumem skrywającym przerażającą prawdę o normalności życia. Wynaturzenie i przejaskrawienie mechanizmów rządzących społeczeństwem to typowe dla Palahniuka chwyty literackie. Pisarz nie bawi się w moralistę, nie skłania do zadumy. On brutalnie pokazuje życie bez przyzwoitej zasłony, którą często wieszamy na samych sobie. Pisząc o uzależnieniu od seksu wydobywa z ciemności prawdy często znane, jednakże z racji obłudnej przyzwoitości ukrywane przed oczyma innych ludzi. Palahniuk nie czaruje, nie kokietuje, nie bawi się w przyzwoitkę. Skromność jest mu obca. Jest on świetnym obserwatorem mrocznych stron ludzkiej duszy. W wywlekaniu ludzkich ułomności jest on mistrzem.

W 2008 r. na podstawie tej książki został nakręcony film. Jeszcze go nie widziałam, ale mam na niego olbrzymią ochotę.