"Czytanie jest nałogiem, który może zastąpić wszystkie inne nałogi lub czasami zamiast nich intensywniej pomaga wszystkim żyć, jest wyuzdaniem, nieszczęsną manią."

"Malina" Ingeborg Bachmann

poniedziałek, 27 kwietnia 2009

Varia

Dziś otrzymałam prezent. A dokładnie przesyłkę pocztową. Zawartość to książka, którą wygrałam (znowu!) w konkursie Papierowych Myśli. Wydawnictwo Rebis dołączyło do wygranej książki swój aktualny katalog i pocztówkę z rysunkiem Wojciecha Siudmaka. Jest to ilustracja do „Kronik Diuny” Franka Herberta. Przyznam, że nie tylko książka sprawiła mi radość. Katalog jest równie fajnym nabytkiem. A pocztówka dodatkową atrakcją. Każdy, kto zbiera różne papierowe cuda, zapewne podzieliłby moją radość.




Natomiast w zeszłym tygodniu otrzymałam od Margo takie oto wyróżnienie. Czym chcę się pochwalić, bo to bardzo miłe wyróżnienie. No i zachowałabym się nieładnie w stosunku do osoby mnie wyróżniającej, gdybym o tym nie wspomniała. A tym bardziej wspomnieć należy, bo u Margo można zobaczyć zdecydowanie więcej obrazów w/w Wojciecha Siudmaka. Więc dziękuję za wyróżnienie. Ja jednak nie będę kontynuować zabawy i nie wybiorę nikogo, bo wybór zbyt trudny.


A na koniec coś, czym pewnie kogoś zaskoczę. Zaskoczenie będzie tym większe, bo zdradzę, jak naprawdę mam na imię. Już od kilku tygodni nosiłam się z zamiarem zamieszczenia wiersza, który napisał ładnych parę lat temu mój mąż specjalnie dla mnie. (Zdradzę w tajemnicy, że mąż pisze wiersze i nie tylko, ale o tym cicho sza ...) Pozwolenie zamieszczenia oczywiście otrzymałam, gdzieżby inaczej.

„Noc dla Joanny”

Kiedy gwiazdy zapali
latarnik stary jak świat,
odchodzi dzień
szelestem pościeli.
Nierealny sen
zakwita finezją,
krzyczącą o świcie
przeznaczenia.

piątek, 24 kwietnia 2009

"Insekt" - Claire Castillon


„Insekt” Claire Castillon to książka o relacjach między matkami a córkami. Wszystkie opowiadania mają w sobie spory ładunek makabry, ironii, absurdu i farsy. Miłość i nienawiść zostały wrzucone do jednego worka i powstała mieszanka wybuchowa.

„Insekt” podkreśla egoizm, nie tylko natury kobiecej, ale ludzkiej w ogóle. Wyostrza go do granic możliwości i dziwności. Nadgorliwość, wścibskość, podejrzliwość, zachłanność i brak zaufania, to rzucające się w oczy cechy, jakimi Claire Castillon obdarza swoje matki i córki. Ale jest tu też mowa o pięknych i ciepłych uczuciach łączących matki i córki. Natomiast mężczyzna w relacjach między matką i córką jest elementem prawie że zbędnym, marginalnym. Jest przedmiotem targu (przepraszam za porównanie), ceną do zapłacenia, dodatkowym źródłem dochodów i przyjemności. Uczucia mężczyzny nie mają znaczenia. Znaczenie ma natura kobiety, która według Claire Castillon, jest pełna mrocznych stron i toczy się w niej nieustanna walka między dobrem a złem. Myślę, że pisarka celowo swoje bohaterki przedstawia w krzywym zwierciadle. Bo tak naprawdę często nasze życie to teatr przypominający farsę albo koszmar senny, z którego nie możemy się obudzić. Pytanie brzmi, kto nam taki koszmar senny zaprogramował?

Tak sobie myślę, że nigdy nie chciałabym znaleźć się w sytuacjach, o jakich pisze Claire Castillon. Ani jako córka, ani jako matka.

Jarek o książce napisał z punktu widzenia rozsądnego i trzeźwo myślącego mężczyzny. Stąd jego lekka złość na powtarzanie schematu. Ja w tej powtarzalności dostrzegam sens. Czyż czasem (niektórym) kobietom nie należy po wielokroć mówić, tłumaczyć, przypominać o niezbyt chlubnych cechach ludzkiej natury? Przyznajmy się, my kobiety (a może i mężczyźni?), same przed sobą... Ja się kajam i czuję skruchę. Bo z moim charakterkiem mogłabym sama stać się czasem bohaterką jakiejś farsy lub tragikomedii. Ale staram się, naprawdę staram, by nie być nadgorliwą, natarczywą, irytującą i zrzędliwą babą. Poleciłabym „Insekta” wszystkim myślącym kobietom, jako lekturę obowiązkową. Zamiast czytać poradniki, jaką być, warto przeczytać „Insekta” Claire Castillon, by się dowiedzieć, jaką nie być.

Te opowiadania to puzzle, które układają się w obrazek o przerażającym i jednocześnie prawdziwym krajobrazie natury kobiecej. A może i mężczyźni znajdą u Claire Castillon coś o sobie?

Matka wysadzająca na obwodnicy jedną z bliźniaczek, na zawsze, bo postawiła mężowi warunek, że będzie tylko jedna córka. Matka wyobrażająca sobie swojego męża z córką, wyobrażająca sobie kazirodczą miłość i niespodziewająca się, że oni to tylko w tajemnicy przed nią przygotowywali jej prezent na urodziny. Córka drwiąca i złośliwa wobec chorej na raka matki, która w upalny dzień zakłada futrzane botki. Matka usiłująca stać się przyjaciółką nastoletniej córki, powiedziałabym żenująco ubrana w młodzieżowe ciuchy, wzbudzająca w mężu litość i odrazę. Córka uzależniona od telefonów do matki. Matka uwikłana w romans z mężem córki. Matka faszerująca córkę lekami, dobrymi na wszystko. Matka starająca się zrobić z córki 100%-ową kobietę, fundująca jej operacje plastyczne, tylko po to, by zaspokoić swoją próżność. Córka, która ma dość kłamstw matki i chciałaby, by w końcu o tym, że jest adoptowana, mówić normalnie, bez strachu. Matka poszukująca imienia dla nowonarodzonej córeczki, o której istnieniu nie wie ojciec dziecka przebywający w dalekiej podróży. Córka patrząca na matkę tracącą kontakt z rzeczywistością, zarzekająca się, że koniec z odwiedzinami, bo to męczące i denerwujące. Matka, która w obliczu śmierci, nawiązuje piękną relację z dorosłą córką. Córka truta przez matkę własnym moczem. Córka obawiająca się obciachu, jaki zrobi jej matka podczas klasowej wycieczki, a potem dumna ze swojej matki. Córka za wszelką cenę chcąca sprawić przyjemność chorej matce. Matka bita przez córkę.

Matki nie umiejące kochać córek, córki nie umiejące kochać matek. Zabijające w sobie wzajemnie miłość.

Przerażające? Owszem. Te opowiadania wywołują skrajne uczucia.

wtorek, 21 kwietnia 2009

„Vicky Cristina Barcelona”



„Vicky Cristina Barcelona” – film Woodego Allena. Dosłownie w ogóle Woodego Allena w filmie nie ma. Ale historia trójkąta, czy też może raczej czworokąta miłosnego, to typowe fantazje dla mistrza Allena. Mimo, że on sam nie pojawia się w filmie, swój neurotyczny i momentami absurdalny charakter nadaje filmowym postaciom.

Vicky jest porządną i rozsądną młodą Amerykanką. Nie szuka przygód, nie marzy o szaleństwie. Ma poukładane życie i konkretne plany na przyszłość. Jest osobą trzymającą fason, boi się osób o rozchwianej emocjonalnie naturze. W obliczu nieprzewidzianego zauroczenia malarzem Juanem Antonio jej życiowe kredo legnie w gruzach. Boi się tej fascynacji, ale nie jest w stanie przestać o nim myśleć.

Cristina to przeciwieństwo Vicky. Szalona, odważna, poszukująca nowych wyzwań i doznań. Pewna siebie i swoich uroków kokietka, korzystająca z uroków życia. Nie boi się związku z Juanem Antonio. Do czasu ...

Maria Elena, była żona Juana Antonio Gonzalo. Zwariowana, choleryczna, artystka z zacięciem destrukcyjnym. Nieposkromiona złośnica, nie potrafi żyć bez byłego męża. Odnosi się wrażenie, że ciągłe konflikty między byłymi małżonkami są tylko wstępem do prawdziwej miłości. Miłości szaleńczej, gwałtownej, pełnej wzlotów i upadków, awanturniczej i niebanalnej. O spokoju w ich towarzystwie nie ma mowy.

Juan Antonio Gonzalo to kataloński malarz o charakterze donżuana. Umiejętnie wykorzystuje swój czar osobisty do zdobywania kobiet. Kocha kobiety i nie umie bez nich żyć. Ale najbardziej nie umie żyć i tworzyć bez swojej byłej żony.

I wydawałoby się, że ta historia 3 kobiet i 1 mężczyzny, między którymi dochodzi do miłosnych przygód, nie może być dobrym filmem, bo temat niby banalny. Ale ponieważ w taki układ, w tą historię, reżyser filmu włożył swój specyficzny humor, dzięki temu film zyskał na uroku.

Na uwagę zasługuje wspaniała gra Penelope Cruz. Gdyby nie ona, film straciłby mnóstwo. Sceny, w których się pojawia są magnetyzujące. I to ona wypełnia w filmie tą lukę, którą w innych filmach wypełnia sam Woody Allen. A to bardzo ważna luka. Mam wrażenie, że Penelope Cruz akurat w tym filmie, to żeński odpowiednik niespokojnego i przewrażliwionego Woodego Allena.

W filmie wyczuwalne jest olbrzymie napięcie erotyczne. Niemalże w każdej scenie. Ale to przecież charakterystyczne dla Allena mającego fioła na punkcie pięknych kobiet.
Również zauważalna, a raczej uderzająca po uszach, jest ścieżka dźwiękowa. Przepięknie oddająca atmosferę Barcelony i naturę samych Hiszpanów.
Miłośnicy Barcelony mogą się również delektować widokami tego miasta.

Ostatnia scena filmu mnie powaliła. Zbolałe miny Vicky i Cristiny opuszczających Barcelonę, zasługują na gromkie brawa. Są niepocieszone i z wyrzutami sumienia, przeżyły w Barcelonie niesamowite lato i z całą pewnością nie zapomną tego do końca życia.

Powiem na koniec tak: gdyby to nie był film Woodego Allena i gdyby w nim nie wystąpili wspaniali aktorzy, nikt głośno o tym filmie nie mówiłby. Bo tak naprawdę nie jest to rewelacyjny ani genialny film. Ot, po prostu znakomita komedia z iście allenowskim humorem. Ale w tym humorze jest pies pogrzebany. I ja to kupuję.

niedziela, 19 kwietnia 2009

Sobotnia wycieczka w Bieszczady

Wczoraj rozpoczęłam sezon turystyczny. Jest takie jedno miejsce, które za każdym razem czaruje mnie swoimi krajobrazami. To Bieszczady, oczywiście! Oto moje wspomnienia z Werlasu i rezerwatu Sine Wiry.

Drzewa i woda.



Jezioro Solińskie od strony Werlasu.



Mąż siedzi na drzewie, ten typ tak ma.



Jezioro Solińskie, widok z cypelka w Werlasie. Ta dziwna osoba, to ja.


Mąż znowu na drzewie, a ja zapatrzona w młode brzózki.



W dali widok na gnizado Tarnicy (najwyższy szczyt w naszych Bieszczadach), tam jeszcze można dostrzec leżący śnieg.



Oto Sine Wiry w całej okazałości.




Woda, kamienie i drzewo o kształcie głowy łosia.



Tam na dole, w dali, na kamieniu mój mąż i piękne chmury na niebieskim niebie.



Chmury, baranki na niebie i cienie na wzgórzach.



Chmury, chmury, widok na Jezioro Solińskie i zaporę.

czwartek, 16 kwietnia 2009

"Róże cmentarne" - Marek Krajewski & Mariusz Czubaj


„Róże cmentarne” to drugi kryminał autorstwa duetu: Marek Krajewski & Mariusz Czubaj, który przeczytałam i na mój skromny, kryminalny gust jestem zadowolona. Ale ja żadnym znawcą i autorytetem w dziedzinie kryminałów nie jestem, więc nie należy się sugerować moją opinią na temat tej książki.

Przyznam, że poprzedni kryminał duetu K&Cz („Aleja samobójców”) nie zrobił na mnie wrażenia. Tym razem może wrażenia również nie było, ale był za to przyjemny relaks, zostałam zaciekawiona i dobrze mi się książką czytało.

Żałuję tylko, że przeczytałam ją w kwietniu i nie nad polskim morzem, ponieważ najlepszy moment na lekturę tej książki, to upalny lipiec, a najlepsze miejsce to wypoczynkowa, nadmorska miejscowość np. Władysławowo. A dlaczego? A dlatego, że akcja powieści dzieje się w Gdańsku, Darłowie, Jelitkowie i Władysławowie, a czas to właśnie początek upalnych wakacji. I czuję, że gdybym „Róże...” czytała „wypoczywając” na zatłoczonej plaży jednego z wyżej wymienionych nadmorskich kurortów, to moja radość byłaby jeszcze większa. Ech, żałuję, że tak nie było.

Może to zabrzmi nieco naiwnie, ale polubiłam nadkomisarza Jarosława Patera i z uwagą śledziłam prowadzone przez niego śledztwo. I choć czułam nieco sztuczny język i styl powieści, nieco papierowy rys postaci występujących w książce, to „Róże cmentarne” na tyle mnie wciągnęły, że te niuanse nie mają wpływu na mój odbiór lektury. W porównaniu do poprzedniego kryminału autorstwa K&Cz, w tej książce Jarosław Pater jest bardziej realny i nabiera kolorów. Daleko mu jednak do Eberharda Mocka...

Polubiłam Patera, jego gburowatość, jego despotyzm, jego egoizm, jego dziecięcą potrzebę bycia najlepszym. No i żal mi się zrobiło, gdy czytałam o jego nieudolnych podrywach pewnej atrakcyjnej kobiety o jakże pięknym imieniu: Joanna. A co ważne, śledząc jego kolejne kroki w kierunku rozwikłania zagadki pewnych zabójstw, czułam jakby duszne i upalne lato wisiało nade mną. Oczywiście, jako perfekcjonista, Pater rozwiązuje zagadkę, choć nie do końca. Ale nie zdradzę niczego.

Kto się wybiera w lipcu do Darłowa, Władysławowa, Jelitkowa, lub choćby do Gdańska i będzie miał czas i ochotę, to niech weźmie ze sobą „Róże cmentarne”, relaks gwarantowany, o ile nie będzie się oczekiwało od tej książki „bóg wie czego”.

środa, 15 kwietnia 2009

"Walc z Baszirem"


„Walc z Baszirem” to film dla ludzi o mocnych nerwach. Nie dla takich, jak ja. A jednak go obejrzałam. Skusiłam się konwencją filmu i jak najbardziej przyznam rację, że jest to animowany dokument. Wzruszający film ukazujący bezsens i okrucieństwo wojny. Jakiejkolwiek wojny.

Mało wiem na temat Bliskiego Wschodu; historia wydaje mi się bardzo zagmatwana, ciągłe walki, wojny o terytorium albo o bogactwa naturalne. O konflikcie między Izraelem a Palestyną nie da się nie wiedzieć. Mam też świadomość, że kraje Iranu, Iraku, Afganistanu, Libanu czy Kuwejtu, to dla mnie kompletna egzotyka. Jednakże pomimo olbrzymich różnic kulturowych i religijnych, kiedy słyszę, że w tamtym rejonie świata toczy się jakaś wojna, to zawsze zastanawiam się nad jednym. Nad losem zwykłego żołnierza stojącego po jednej, lub po drugiej stronie. Przecież taki żołnierz bierze karabin do rąk i strzela na rozkaz, zabija ludzi na rozkaz, w obronie ojczyzny, na rozkaz. Zabija drugiego człowieka, na rozkaz. A potem świadomość zbrodni pozostawia w jego psychice ślad głębszy od leja po bombie.

Nigdy nie zrozumiem, dlaczego dobrowolnie ktoś bierze do ręki karabin i strzela. Dlaczego żołnierz strzela? Dlaczego pada taki rozkaz? Nie zrozumiem okrucieństwa i absurdu wojny.

„Walc z Baszirem” to film o inwazji izraelskich sił zbrojnych na Liban w 1982 roku. Historię opowiada mężczyzna, który 20 lat temu, jako młody izraelski żołnierz brał udział w tej wojnie. Ale nie pamięta tamtych wydarzeń. Nie pamięta, bo jego pamięć wyparła te wspomnienia. Usilnie pragnie sobie przypomnieć czas inwazji i swój w niej udział. To próba odnalezienia samego siebie i rozliczenia się z okrucieństwem tamtych wydarzeń, szczególnie jednej masakry na ludności palestyńskiej.

Ten film to bardzo osobisty obraz. Nawiązujący do czasów II wojny światowej, do zagłady Żydów w Oświęcimiu. Reżyser opowiadający historię swojego życia musiał przeżyć coś na kształt katharsis. Izraelski żołnierz, który strzelał w wioskach libańskich do ludności palestyńskiej, zostaje porównany do nazisty. Jest to jedyna wyraźna sugestia ze strony reżysera, jak gdyby przyznającego się do winy ciążącej między innymi na nim, która budzi przerażenie prawdziwością i trafnością porównania. Izraelski żołnierz porównany do nazisty uzmysławia ironię losu, drwinę historii, szyderstwo samego boga: zobaczcie, kiedyś byliście skazani na zagładę w komorach gazowych, a dziś sami bierzecie udział w mordzie.

Nie napiszę nic więcej o fabule, ani o dramatyzmie, ani o tym, że film ogląda się nie jak animowaną bajkę, tylko jak poważny film dokumentalny. Nie umiem wyrazić emocji innych niż przerażenie i wzruszenie.

Kto widział „Persepolis” na pewno z chęcią zobaczy też „Walc z Baszirem”.

Ale uwaga: ostatnia scena filmu wbija w fotel i sprawia, że łzy same płyną.

sobota, 11 kwietnia 2009

"Dziecię boże" - Cormac McCarthy


Dziecię boże nie zaznało w życiu miłości, czułości ani ciepła rodzinnego domu. W jego żyłach płynęła krew saksońska i celtycka. W swoim dość krótkim, bo tylko 27-letnim, życiu zdążyło zaznać jedynie samotności i odtrącenia. Społeczeństwo nie akceptowało takich jak ono: gburowatych, prostackich odludków. Dlaczego zabiło aż siedem osób? Czego szukało w objęciach martwych kobiet? Czy zaznało choć namiastki szczęścia w swoim marnym i nic nie znaczącym życiu?
Można szukać odpowiedzi na te pytania, ale czy to ma jakieś znaczenie? Jedyną i oczywistą sprawą jest to, że dziecię boże, Lester Ballard, był kozłem ofiarnym, medium skupiającym w sobie większość grzechów i zbrodni przypisanych jednemu z miliona miejsc na ziemi, zamieszkiwanych przez ludzi. Był kozłem ofiarnym, którego bóg wybrał spośród ludzi, by ci mieli kogo obarczyć swoimi wstydliwymi tajemnicami, grzechami i niecnym poczuciem winy za przestępstwa i wykroczenia.
Lester Ballard nie powinien się w ogóle urodzić. Ale urodził się i żył. Żył samotnie w chacie w lesie, a potem w jaskini. Żył bez celu, choć pewnie celem jest najzwyklejsza wola przetrwania. Bo każdy dzień dla niego był walką o przetrwanie. I nie wiedząc o tym, był strasznie nieszczęśliwym człowiekiem.
Ale ludzie go potrzebowali. To „przedstawiciele ludzkości, która trzyma przy piersi istoty kalekie i obłąkane, która pragnie mieć ich złą krew w swoich dziejach i będzie ją miała”. Bo zawsze łatwiej jest ukarać takiego, jak Ballard. Choćby nie był winny wszystkim zbrodniom, o jakie go oskarżano. Ale Lester Ballard był winny.
I bóg zemścił się na okolicy, w której żyło dziecię boże, zsyłając na nią powódź, o której jedna stara kobieta powiedziała, że to Sąd Ostateczny. „Że ważą się nasze grzechy. (...) że chyba wszyscy mieszkańcy hrabstwa Sevier musieliby być zepsuci do szpiku kości, żeby ściągnąć sobie na głowę taki dopust boży.” Nie wszyscy mieszkańcy byli winni, ale wystarczyło, że żył wśród nich Lester Ballard. A on, uciekający przed zemstą ludzi i karą bożą, ukrywał się w jaskiniach.
I tam powinien pozostać na zawsze, tam, wśród półek skalnych, na których ułożył trupy osób, które wcześniej zamordował. Wśród wilgotnych ścian i błota, wśród myszy harcujących w nocy. „Może zagnieżdżą mu się w czaszce i złożą swój mały, łysy, piskliwy pomiot w jamach płatowych, w których przedtem tkwił jego mózg. Wypolerują mu kości na glans jak skorupy jaj, w wyssanych ze szpiku piszczałkach kostnych będą spały stonogi, a białe smukłe żebra pozawijają się niczym kwiat kostny w ciemnej kamiennej misie.”
Sam oddał się w ręce prawa. Ale nigdy nie osądzono go za żadne przestępstwa. Swój marny żywot zakończył w kwietniu 1965 roku, a jego ciało oddano do celów poznawczo-badawczych studentom medycyny, którzy bezkarnie mogli je wypatroszyć, pociąć i rozłożyć na części pierwsze.
Dziecię boże doznało zemsty bożej. Nienauczone dobroci i miłości, nie znające ciepła, nie mogło dłużej żyć na tym świecie, bo ten świat pozbywa się takich outsaiderów. Chorą tkankę usuwa się, by nie rozprzestrzeniła się na inne organy.

Cormac McCarthy napisał „Dziecię boże” nie po to, by nienawidzić takich jak Lester Ballard, choćby byli najgorszymi złoczyńcami, napisał tą książkę po to, by współczuć takim jak Lester Ballard. I ja do ostatniej strony współczułam mu. Naprawdę, bo wzbudził moją sympatię. Ja wiem, że to może się wydać niedorzeczne i przerażające, ale współczułam mu.

Książka Cormaca McCarth’ego porwała mnie w swój mroczny świat. Uniwersalny język pełen doskonałych metafor, krótkie i treściwe rozdziały, przesłanie książki i przejmujące refleksje, jakie ona wywołała, oddziałują na moją osobowość w sposób szczególny. Wiem, że nie chcę żyć w świecie wyzutym z człowieczeństwa, pozbawionym współczucia i odpowiedzialności za słabszego człowieka. Ale wiem też, że zła nie da się wyeliminować.

„Drogę” czytałam w zeszłym roku i do dziś pozostaję pod wrażeniem. „To nie jest kraj dla starych ludzi” oglądałam i uważam za świetny film. „Dziecię boże” tylko potwierdza kunszt Cormaca McCarthy’ego, jako doskonałego pisarza, obserwatora mrocznych stron ludzkiej duszy.

czwartek, 9 kwietnia 2009

"Koralina" - Neil Gaiman


Nie pamiętam dokładnie, kiedy ostatnio czytałam coś z literatury dla dzieci czy młodzieży. Musiało to być gdzieś około 15-17 lat temu. Kawał czasu. Oczywiście czasu poświęconego na czytanie innych książek. A dziś po tak długiej przerwie przeczytałam bardzo fajną książeczkę dla starszych dzieci, bo raczej nie dla nastolatków. Mówię o „Koralinie” Neila Gaimana, którą to książkę wygrałam niedawno.

„Koralina” to książka na jedno senne przedpołudnie lub popołudnie. Czyta się szybko, no bo tak mają się przecież czytać książki dla młodszych czytelników. Historyjka dość łatwa, z pedagogicznym morałem. Opowiedziana nie za krótko, nie za długo, bez ziewania, pobudzająca wyobraźnię i oczywiście z happy endem. Dla dzieci czytających „Koralinę” powinna ona być łatwym i ciekawym kąskiem. Mamy tu jakieś stwory z guzikami zamiast oczu, dziwny dom i różnorakie czary, a tytułowa Koralina ma do pokonania złą moc i wychodzi z potyczki zwycięsko. Niby banał. Niby historyjka, jakich tysiące. Ale mająca swój urok. No i to mądre przesłanie. Nie powiem jakie, bo może sami zechcecie przeczytać „Koralinę”.

Aha, wcale się nie bałam. I uważam, że jak najbardziej jest to książka dla dzieci.

Tylko jedna rzecz mnie trochę zastanawia. Kim lub czym była druga matka Koraliny? Kto zna odpowiedź? Bo chyba N. Gaiman tej sprawy nie wyjaśnił. Ale tak to już w książkach dla dzieci bywa, że nie wszystkie sprawy są wyjaśniane. Po prostu pewne sprawy przyjmuje się za oczywiste i niewymagające jakichkolwiek wyjaśnień. Chyba za bardzo się czepiam...

Chętnie zobaczę też film i biegającą po ekranie białą, trupią, zakończoną szkarłatnymi paznokciami, prawą dłoń drugiej matki.

środa, 8 kwietnia 2009

"Betonowy ogród" - Ian McEwan


Mogę sobie wyobrażać, co stało się dalej: przyjechała policja, ludzie z opieki społecznej, dochodzenie, makabryczne odkrycie w piwnicy domu... Następnie rodzeństwo ląduje w domu dziecka albo rodzinach zastępczych. I odpowiadając na pytanie Julii, będące ostatnim zdaniem książki, powiem: nie, to nie był piękny sen. Bynajmniej w moim odczuciu.

„Betonowy ogród” Iana McEwana mnie rozczarował. Czytałam wcześniej wiele na temat tej książki i pewnie dlatego byłam przekonana, że biorę do rąk coś niezwykłego. Tymczasem przeczytałam ciekawą historię czwórki rodzeństwa, której zakończenie mnie nie zaskoczyło, zawiodło i pozostawiło niesmak. Pomimo, że zakończenie nie jest jednoznaczne, bo autor jedynie wskazuje, co mogło się później wydarzyć.
Historię opowiada Jack, nastoletni chłopak, który wraz z trójką rodzeństwa po śmierci wpierw ojca, a potem matki, prowadzi beztroski tryb życia, jak gdyby nic się nie wydarzyło. A wydarzyło się coś, co spowodowało, że nagle dzieciństwo Julii, Jacka, Sue i najmłodszego Toma zmieniło się w coś na kształt farsy. Decyzja najstarszych z rodzeństwa Julii i Jacka, by pochować zmarłą matkę w piwnicy domu, jest tragiczną w skutkach decyzją. Intencje nastolatków są oczywiste. Nie chcą, aby rozdzielono rodzeństwo, chcą pozostać w rodzinnym domu. Ale będąc wciąż dziećmi, nie zdają sobie sprawy z konsekwencji swojego czynu. A konsekwencje odbijają się na psychice każdego z rodzeństwa. Każde z nich odczuwa nową rzeczywistość i nie potrafi sobie z nią poradzić. Relacje między rodzeństwem stają się napięte, dochodzi do kłótni, nie sprzyja temu okres dojrzewania Jacka, który swoje erotyczne fantazje wiąże ze starszą siostrą. Wspólna tajemnica, która miała scementować rodzeństwo, staje się dla nich ciężarem nie do udźwignięcia.

Podczas lektury „Betonowego ogrodu” miałam chwilę zadumy i wspominałam swoje dzieciństwo. Chyba nie byłam osamotniona, kiedy mając naście lat, wyobrażałam sobie, że nagle zostaję sama na świecie i muszę sobie poradzić sama. Przyznam, że wtedy wydawało mi się to bardzo proste. Mieszkałabym sama, jakoś (no właśnie jakoś?) miałabym pieniądze na życie, nie musiałabym nikogo słuchać. W swoich fantazjach nie uwzględniałam różnych trudności, jakie pojawiłyby się wokół mnie. A pojawiłyby się na pewno. Wyobraźnia wyobraźnią, a życie życiem.

Ian McEwan opisał taką właśnie historię. Stworzył gotowy scenariusz makabreski, w jaką zostają wplątani młodzi i nie znający życia bohaterowie „Betonowego ogrodu”. Pokazał mechanizmy, które działają wszędzie tak samo. Sielanka, która wcale nie do końca cieszyła rodzeństwo, została brutalnie zakończona. Beztroskie dzieciństwo i zabawa w dorosłość nie mogła trwać długo. Prędzej, czy później prawda i tak wyjdzie na jaw.

Niesmak mam, ponieważ pisarz mógł stworzyć coś więcej, rozwinąć historię, posunąć się dalej. Tak samo, jak brutalnie i szybko zakończył dzieciństwo Julii, Jackowi, Sue i Tomowi, tak też zbyt szybko zakończył opowieść i pozostawił mnie rozgoryczoną. Cieszyłam się z ciekawej historii, ale ta radość nie trwała długo. Bo prędzej, czy później każda historia się kończy.

poniedziałek, 6 kwietnia 2009

"Szklana huta" - Daniel Odija


Biorąc do ręki „Szklaną hutę” Daniela Odiji nie wiedziałam, że biorę tom opowiadań. Czytając pierwsze rozdziały – opowiadania usiłowałam sobie tworzyć historię jednego mężczyzny, który opowiada o swoim życiu. W połowie książki miałam dziwne uczucie, że coś mi nie gra. Pod koniec książki już wiedziałam, że każdy kolejny rozdział, to odrębne opowiadanie. Ale jakby dotykające tego samego tematu, w którym bohaterem jest wciąż ten sam mężczyzna. Raz młody, raz starszy, ale wciąż ten sam człowiek.
„Szklana huta” to opowiadania o ludziach poszukujących pracy, imających się różnych zajęć, zdeterminowanych przez obowiązki i odpowiedzialność. Czy młody mężczyzna szukający pracy, aby utrzymać żonę i małe dziecko, czy starszy mężczyzna filmujący przyjęcia weselne, czy robotnik fizyczny w przepoconym podkoszulku, to obraz wciąż tego samego kraju. Kraju, który nie daje zbyt wielu szans, kraju, który zmusza ludzi do kombinowania, do wyjazdów za ocean za chlebem, do upijania się z radości i ze smutku. Historie, jakie zebrał w tym tomie Odija, to gorzka prawda o nas, o Polakach. Przez absurd przemawia gorycz, przez gorycz obojętność. Humor miesza się tu z ironią, ironia powoduje zadumę, zaduma zaczyna doskwierać.

A opowiadane historie podobno działy się naprawdę. To życie samego pisarza, jego krewnych i znajomych. Odija obserwuje i umiejętnie to życie przelewa na papier.

„Świat niech się rozpada na ulotne kawałki, a każdy z kawałków niech zostawia za sobą zapach i nie ma znaczenia, czy coś rzeczywiście się zdarzyło czy nie, bo skoro o tym mówimy, to pewnie jest i zdarzyło się, bo opowieścią powołaliśmy zdarzenie do życia. Niech czas zatacza koło i gdy tylko zechcemy, bądźmy młodzi albo starzy, i niech nam starość nie przeszkadza. Dobrze byłoby osiągnąć zdolność rozjaśniania nawet najciemniejszej nocy i nie żadną zapałką czy żarówką, ale sobą samym i nawet największym bólu umieć dostrzegać przyjemność.”

Do tej pory jedynymi opowiadaniami, które lubiłam, były opowiadania Marka Hłaski i chyba tak pozostanie. Odija swoimi opowiadaniami nie zachwycił mnie tak, jak poprzednią swoją książką „Tartak”. Czegoś mi w nich brakowało, a nieco męczący styl pisania spowalniał tempo czytania. Spisane historie nie są ani oryginalne, ani odkrywcze, ale chyba refleksja, z jaką po lekturze człowiek zostaje, czyni „Szklaną hutę” wartą zainteresowania. Śmiech przez łzy, gorzkie prawdy o życiu ukryte w żartobliwych komentarzach, drwina z sytuacji godnych pożałowania. Oto, co wynika ze „Szklanej huty”.

Zdecydowanie jednak wolę powieści niż opowiadania, za szybko się kończą.