Dziecię boże nie zaznało w życiu miłości, czułości ani ciepła rodzinnego domu. W jego żyłach płynęła krew saksońska i celtycka. W swoim dość krótkim, bo tylko 27-letnim, życiu zdążyło zaznać jedynie samotności i odtrącenia. Społeczeństwo nie akceptowało takich jak ono: gburowatych, prostackich odludków. Dlaczego zabiło aż siedem osób? Czego szukało w objęciach martwych kobiet? Czy zaznało choć namiastki szczęścia w swoim marnym i nic nie znaczącym życiu?
Można szukać odpowiedzi na te pytania, ale czy to ma jakieś znaczenie? Jedyną i oczywistą sprawą jest to, że dziecię boże, Lester Ballard, był kozłem ofiarnym, medium skupiającym w sobie większość grzechów i zbrodni przypisanych jednemu z miliona miejsc na ziemi, zamieszkiwanych przez ludzi. Był kozłem ofiarnym, którego bóg wybrał spośród ludzi, by ci mieli kogo obarczyć swoimi wstydliwymi tajemnicami, grzechami i niecnym poczuciem winy za przestępstwa i wykroczenia.
Lester Ballard nie powinien się w ogóle urodzić. Ale urodził się i żył. Żył samotnie w chacie w lesie, a potem w jaskini. Żył bez celu, choć pewnie celem jest najzwyklejsza wola przetrwania. Bo każdy dzień dla niego był walką o przetrwanie. I nie wiedząc o tym, był strasznie nieszczęśliwym człowiekiem.
Ale ludzie go potrzebowali. To „przedstawiciele ludzkości, która trzyma przy piersi istoty kalekie i obłąkane, która pragnie mieć ich złą krew w swoich dziejach i będzie ją miała”. Bo zawsze łatwiej jest ukarać takiego, jak Ballard. Choćby nie był winny wszystkim zbrodniom, o jakie go oskarżano. Ale Lester Ballard był winny.
I bóg zemścił się na okolicy, w której żyło dziecię boże, zsyłając na nią powódź, o której jedna stara kobieta powiedziała, że to Sąd Ostateczny. „Że ważą się nasze grzechy. (...) że chyba wszyscy mieszkańcy hrabstwa Sevier musieliby być zepsuci do szpiku kości, żeby ściągnąć sobie na głowę taki dopust boży.” Nie wszyscy mieszkańcy byli winni, ale wystarczyło, że żył wśród nich Lester Ballard. A on, uciekający przed zemstą ludzi i karą bożą, ukrywał się w jaskiniach.
I tam powinien pozostać na zawsze, tam, wśród półek skalnych, na których ułożył trupy osób, które wcześniej zamordował. Wśród wilgotnych ścian i błota, wśród myszy harcujących w nocy. „Może zagnieżdżą mu się w czaszce i złożą swój mały, łysy, piskliwy pomiot w jamach płatowych, w których przedtem tkwił jego mózg. Wypolerują mu kości na glans jak skorupy jaj, w wyssanych ze szpiku piszczałkach kostnych będą spały stonogi, a białe smukłe żebra pozawijają się niczym kwiat kostny w ciemnej kamiennej misie.”
Sam oddał się w ręce prawa. Ale nigdy nie osądzono go za żadne przestępstwa. Swój marny żywot zakończył w kwietniu 1965 roku, a jego ciało oddano do celów poznawczo-badawczych studentom medycyny, którzy bezkarnie mogli je wypatroszyć, pociąć i rozłożyć na części pierwsze.
Dziecię boże doznało zemsty bożej. Nienauczone dobroci i miłości, nie znające ciepła, nie mogło dłużej żyć na tym świecie, bo ten świat pozbywa się takich outsaiderów. Chorą tkankę usuwa się, by nie rozprzestrzeniła się na inne organy.
Cormac McCarthy napisał „Dziecię boże” nie po to, by nienawidzić takich jak Lester Ballard, choćby byli najgorszymi złoczyńcami, napisał tą książkę po to, by współczuć takim jak Lester Ballard. I ja do ostatniej strony współczułam mu. Naprawdę, bo wzbudził moją sympatię. Ja wiem, że to może się wydać niedorzeczne i przerażające, ale współczułam mu.
Książka Cormaca McCarth’ego porwała mnie w swój mroczny świat. Uniwersalny język pełen doskonałych metafor, krótkie i treściwe rozdziały, przesłanie książki i przejmujące refleksje, jakie ona wywołała, oddziałują na moją osobowość w sposób szczególny. Wiem, że nie chcę żyć w świecie wyzutym z człowieczeństwa, pozbawionym współczucia i odpowiedzialności za słabszego człowieka. Ale wiem też, że zła nie da się wyeliminować.
„Drogę” czytałam w zeszłym roku i do dziś pozostaję pod wrażeniem. „To nie jest kraj dla starych ludzi” oglądałam i uważam za świetny film. „Dziecię boże” tylko potwierdza kunszt Cormaca McCarthy’ego, jako doskonałego pisarza, obserwatora mrocznych stron ludzkiej duszy.
Tak, ja też współczułam Ballardowi. I uwielbiam język McCarthy'ego. Prościej i piękniej i dobitniej chyba nie można.
OdpowiedzUsuńa ja żadnej książki pana cormacka znaleźć nie mogę; "droga" to książka - widmo w bibliotekach - niby jest, a nie ma...a wszyscy zachęcają, polecają
OdpowiedzUsuńKurcze, a ja jeszcze nic tego Mc Carthiego nie czytałam, wygląda na to, że to karygodne zaniedbanie. Bardzo lubię takie mroczne klimaty ludzkiej psychiki. To musiała byc niesamowita lektura.
OdpowiedzUsuń