Po długich tygodniach niemocy, po długim okresie tumiwisizmu, jaki mnie dopadł, nadeszła właśnie ta chwila, postanowiłam zmobilizować się do działania. Bo ileż można grzęznąć we własnym sosie. Czytam, oglądam, ale żeby coś napisać? Zaćmienie umysłu! Brak weny! Poczucie wyjałowienia! Jesienne zaspanie! Ot co!
A właśnie przeczytałam „Kołysankę” Chucka Palahniuka. Najnowszą powieść tego kpiarza, tego szarlatana umysłów, tego niepoprawnego czarodzieja, który kilkoma swoimi książkami zaczarował mnie na amen. Kości na okładce i śmiertelna tematyka dopasowały się do aury za oknem, bo nie wyobrażam sobie, aby czytać tę powieść o innej porze roku. Kości jednakże nie mają nic wspólnego z trupimi główkami, których, obok dyń i pająków, w ostatnich dniach wszędzie mnóstwo z racji Halloweenu. Ale ich obecność na okładce intryguje, bo wszak tytuł przywodzi na myśl raczej błogie niemowlaczki w kołysce. Więc to zestawienie musi niepokoić i zastanawiać. I słusznie. Bo Palahniuk w swojej kolejnej książce zajął się śmiercią nader obficie. Bo dosłownie mówiąc: trup się ściele tu gęsto. I to nie na skutek żadnych morderstw, żadnej strzelaniny, żadnego pobicia. Tu narzędziem zbrodni okazuje się … tytułowa kołysanka.
Palahniuk bowiem wykorzystał w „Kołysance” znany motyw ludowych zaklęć i czarów, które można rzucić na kogoś, a które mogą wyrządzić sporo złego. Czyli mamy tu sięgnięcie po baśniowe chwyty: jak to zły czarnoksiężnik rzucił klątwę na niewinne istotki. Pomysł Palahniuka okazał się trafiony, bo książka jest wciągająca i czyta się świetnie. Ale coś mi zgrzytało, coś mnie uwierało. I wiem co! Niestety, ale co za dużo Palahniuka, to nie zdrowo. Kiedyś każda słodycz przestaje być atrakcyjna i najnormalniej w świecie zaczyna nudzić. Tak właśnie chyba stało się ze mną i pomimo autentycznej atrakcyjności „Kołysanki”, ja w zachwyt nie wpadłam. Poczułam raczej zwykłą satysfakcję z udanej lektury. Myślę, że zmęczyła mnie przewidywalność Palahniuka. Nie mogę mu odmówić oryginalności, fantazji, polotu, świetnie prowadzonej akcji, niebanalnych historii. Ale chyba mi się przejadła jego wyobraźnia.
Jednakże absolutnie nie chciałabym zniechęcać do lektury „Kołysanki”, bo byłabym nie w porządku. „Kołysanka” to naprawę dobra powieść, z krwistymi postaciami, z przebojowymi scenkami, z fantastycznymi i błyskotliwymi komentarzami. Oto bowiem Carl Streator, reporter pewnej gazety, wpada na ślad identycznych śmierci małych dzieci. Odkrywa pewien szczegół, który ma związek z umieraniem maluchów. Każdemu z nich czytano „Wiersze i rymowanki ze wszystkich stron świata” i w każdym z domów, w których umarły dzieci, książka ta była otwarta na stronie dwudziestej siódmej. Carl poznaje też osobliwą właścicielką agencji nieruchomości, Helen Hoover Boyle, która sprzedaje domy, w których straszy. Wspólnymi siłami postanawiają zniszczyć wszystkie egzemplarze książeczki. Przy okazji, chcąc nie chcąc, znając kołysankę ze strony dwudziestej siódmej na pamięć, biedny Carl Streator, dokonuje co chwilę niekontrolowanych morderstw. Wystarczy, że ktoś go wkurzy, zirytuje, albo krzywo spojrzy. Wystarczy, że w myślach zacznie recytację.
Czyż nie chcielibyście posiadać takiej władzy? Och, można by nieźle namieszać w świecie, kierując słowa kołysanki pod odpowiednim adresem. Przyznaję, że okrutnie mi się ten pomysł podoba. Chyba w poprzednim wcieleniu byłam wiedźmą, albo chociażby jakąś drobną czarownicą. Rzucić czar, albo jakąś maleńką klątewkę na kogoś. Boskie! Ja wiem, że to niebezpieczne i zapewne obróciłoby się przeciwko mnie, ale marzenie jest przednie!
Palahniuk chyba tym razem dał upust swoim osobistym fantazjom. Żeby tak rzucić czar na nie nieprzychylnych mu czytelników, na recenzentów i krytyków, którzy się na nim wyżywają. Pewnie podczas pisania „Kołysanki” nieźle się bawił. Bo broń, jaką się posłużył, ciężko znaleźć. Powtarzane przez Palahniuka klika razy zdanie: „słowa nie kamienie, nigdy nas nie zranią”, brzmi dość makabrycznie. Ale do drwiny i ironii w wydaniu Palahniuka akurat jestem przyzwyczajona i dostrzegam właściwe znaczenie tych środków wyrazu.
Czytajcie Palahniuka, czytajcie! Bo drugiego takiego wariata nie ma na tym świecie!
Well, może Studzienka go za dużo ostatnio puszcza... Dlatego ja robię sobie przerwę; zrecenzuję go końcem miesiąca albo w grudniu, żeby nie czuć przesytu :)
OdpowiedzUsuńHmmm, brzmi intrygująco, poszukam w księgarni:-)
OdpowiedzUsuńHm, przesyt?
OdpowiedzUsuńCoś w tym jest, że czasami zbyt duża dawka jednego typu pisarstwa staje się męcząca.