Wydawało mi się, biorąc do
ręki „Na południe od granicy, na zachód od słońca” H. Murakamiego, że znów będę miała do czynienia z magiczną prozą. Niestety po lekturze jestem nieco rozczarowana. Najwidoczniej w mojej wyobraźni wciąż pierwsze miejsce zajmują te światy Murakamiego, w których magia i jej wpływ na duszę bohaterów, jest szczególnie odczuwalna. Nie przeczę, „Na południe od granicy, na zachód od słońca”, to bardzo subtelna i ciepła powieść o przemijaniu, tęsknotach, niespełnieniu. O szukaniu sensu w istnieniu. O miłości, której nie da się przywrócić, jeśli kiedyś nam umknęła. To piękna powieść, przy której doznawałam wielu chwil pełnych refleksji. Ale czegoś mi brakowało. Może czegoś nie zauważyłam, coś przegapiłam.
ręki „Na południe od granicy, na zachód od słońca” H. Murakamiego, że znów będę miała do czynienia z magiczną prozą. Niestety po lekturze jestem nieco rozczarowana. Najwidoczniej w mojej wyobraźni wciąż pierwsze miejsce zajmują te światy Murakamiego, w których magia i jej wpływ na duszę bohaterów, jest szczególnie odczuwalna. Nie przeczę, „Na południe od granicy, na zachód od słońca”, to bardzo subtelna i ciepła powieść o przemijaniu, tęsknotach, niespełnieniu. O szukaniu sensu w istnieniu. O miłości, której nie da się przywrócić, jeśli kiedyś nam umknęła. To piękna powieść, przy której doznawałam wielu chwil pełnych refleksji. Ale czegoś mi brakowało. Może czegoś nie zauważyłam, coś przegapiłam.Podejrzewam, że większe wrażenie robi na mnie ta proza Murakamiego, w której mamy równoległe dwa światy, ten realny i ten z podświadomości, w których dzieją się niesamowite rzeczy. Przy lekturze książek takich, jak „Tańcz, tańcz, tańcz”, „Po zmierzchu”, „Koniec świata i hard-boiled wonderland” oraz „Kafka nad morzem”, czułam się absolutnie usatysfakcjonowana. Murakami trafił w moją duszę bezbłędnie. Oczywiście przy lekturze „Norwegian Wood”, pomimo, że magii tam nie ma, czułam się równie wspaniale dopieszczona, z innych względów. Ale „Na południe od granicy, na zachód od słońca” nieco mnie rozczarowało.
Hajime, 37-letni mężczyzna, bohater „Na południe od granicy, na zachód od słońca”, to wciąż ta sama postać, której pisarz jest wierny i której rysy dostrzegamy w każdej jego powieści. Świat Hajime przenika charakterystyczna dla Murakamiego nuta tęsknoty za światem doskonałym. Za miłością, której nie da się odzyskać, pomimo starań. Za pierwiastkiem duchowym, którego w pogoni za wygodnym życiem gdzieś się zatraciło. Mężczyzna i jego relacje z kobietami, to również znane motywy, które czytelnikom japońskiego pisarza są znane. Murakami pisze pięknie o uczuciach i o tym, co dzieje się w duszy człowieka. Wciąż mnie tym porywa. Jednakże w „Na południe od granicy, na zachód od słońca” miałam wrażenie spłycenia tematu i łatwizny. Zabrakło mi pewnego mianownika, łączącego te wszystkie elementy, które prozę Murakamiego czynią niezwykłą. Przyszło mi na myśl nawet stwierdzenie, pewnie dla niektórych brutalne, że z tej książki wieje strasznie naiwnością i ckliwością. A przecież tak być nie powinno. Nie wiem, może moje zapotrzebowanie na tego typu uczucia już zostało zaspokojone. Może głębia odczuwania ludzkich tęsknot, poszukiwań i zmagania się z własnym losem, w tym przypadku, nie poruszyła mnie na tyle, bym mogła się tą książką zachwycać. Żal mi, że tak się stało.
Murakami nadal pozostaje w kręgu moich zainteresowań, ale następną lekturą będzie coś twardszego. Bo chyba czas mną wstrząsnąć i pokiereszować moją wyobraźnię, jakimiś krwistymi kawałkami. Już nawet coś przyniosłam z biblioteki...


