"Czytanie jest nałogiem, który może zastąpić wszystkie inne nałogi lub czasami zamiast nich intensywniej pomaga wszystkim żyć, jest wyuzdaniem, nieszczęsną manią."

"Malina" Ingeborg Bachmann

wtorek, 25 stycznia 2011

"Zadyma w dzikim sadzie” - Kiran Desai

Właśnie przeczytałam rewelacyjną książkę! Świetną powieść znakomitej młodej indyjskiej pisarki Kiran Desai. W zeszłym roku „Brzemię rzeczy utraconych” mnie zachwyciło i wiedziałam, że po książki Kiran Desai mogę sięgać bez obawy. „Zadyma w dzikim sadzie”, bo właśnie tą książkę teraz miałam przyjemność czytać, okazała się lekturą znakomitą! Pod każdym względem: stylu, sposobu narracji, fantastycznego humoru i wyobraźni autorki! Przyznam, że uśmiech nie schodził mi z ust i wielokrotnie wybuchałam śmiechem. Jeśli miałabym określić rodzaj humoru, to jest on bliski temu angielskiemu. A więc jeśli ktoś lubi taki rodzaj humoru, to z pewnością podczas lektury „Zadymy w dzikim sadzie” będzie się dobrze bawił.

„Zadyma w dzikim sadzie” nie pozwala się nudzić. Mogę nawet pokusić się o stwierdzenie, że tytuł powieści idealnie oddaje jej treść. Został trafnie dobrany i gwarantuje… literacką zadymę.

Wyobraźcie sobie młodego mężczyznę, lat około 20, który wynudzony pracą na zapleczu urzędu pocztowego małego indyjskiego miasteczka Szahkot, postanawia wdrapać się na drzewo w opuszczonym sadzie i tam wieść sobie spokojny żywot. Czy nie brzmi komicznie? Sampath Chawla, bo to o nim mowa, nie nadaje się do żadnej roboty. Siedząc na zapleczu poczty podczytuje listy. A na przyjęciu weselnym córki dyrektora poczty przebiera się w stroje kobiece, a następnie świeci gołym tyłkiem, bo właśnie doznał chwili natchnienia i musi się swoim natchnieniem podzielić z gośćmi weselnymi. Ot, taki niegroźny, zabawny człowiek, będący utrapieniem dla swojego ojca i całej rodziny. Zamiast pracować woli patrzeć na żuczki, chmurki, przebierać palcami naśladując szybkie ruchy odnóży pająków, albo wygłaszać mądrości do odwiedzających go ludzi. Bo Sampath Chawla staje się miejscowym pustelnikiem mieszkającym na drzewie, który swojej rodzinie i całemu miasteczku przyniósł tyleż radości, ile łez. Jednakże nie myślcie, że jedynie Sampath stanowi źródło nieustającego uśmiechu, jaki pojawiał się na moich ustach w trakcie lektury. O nie! Kiran Desai na scenę wprowadza bohaterów, którzy narobią niezłego bigosu. Ups. Chciałam powiedzieć niezłej zadymy! To małpy - langury, którym ogromnie posmakowały wysokoprocentowe trunki.

Kiran Desai stworzyła historię, którą czyta się z ogromną przyjemnością. Pod tą wesołą historią kryje się jednak coś więcej. To ironia, która dotyczy hinduskiego społeczeństwa. Ale nie wywołuje ona szyderczego uśmiechu. Raczej skłania do zastanowienia się nad kondycją ludzi. Nam, Europejczykom, czasem ciężko zadrwić z siebie samych. Brakuje nam tego wschodniego luzu, dystansu do życia i rzeczywistości. Mam wrażenie, że mieszkańcy krajów azjatyckich często z całą swoją biedą i nędzą życia, mają w sobie jednak więcej radości, naturalności i wolności. Chociażby ich stosunek do natury! Ich przywiązanie do przyrody! Ich proste rozumowanie i wyobrażenie świata i życia wcale nie jest gorsze, uboższe, ani płytsze. To dla Azjatów życie duchowe ma większe znaczenie, niż dla nas Europejczyków. Przecież to z buddyzmu pochodzi pojęcie nirwany. To tylko moje dywagacje…

„Zadyma w dzikim sadzie” to lektura obowiązkowa dla miłośników Indii. To opowieść pełna egzotycznego humoru i fantastycznie opisująca życie małego indyjskiego miasteczka. Pełna niespotykanego uroku i ciepła. Polecam gorąco!

A jeśli jesteście ciekawi, jakie to mądrości wygłaszał Sampath siedząc na drzewie, oto kilka próbek:
- „niektóre owoce należy jeść razem ze skórką”,
- „jeżeli nie możesz znaleźć samochodu, musisz się obejść bez niego”,
- „jeżeli nie możesz znaleźć butelki rumu, nie wypijesz butelki rumu”,
- „jeżeli nie będziesz wyrywać chwastów, twoja sadzonka pomidorów nie zakwitnie”.
;)

czwartek, 20 stycznia 2011

"Nadepnęłam na węża" - Hiromi Kawakami

Erich Fromm powiedział, że sny i mity zawierają ważne przesłania od nas do siebie samych. Zastanawiam się nad tymi słowami w kontekście książki Hiromi Kawakami „Nadepnęłam na węża”. Nie bez przyczyny o tym wspominam. Książka Hiromi Kawakami jest bowiem niezwykłym zapisem snów. Bo w moim odczuciu utwory składające się na ten tom, to nic innego, jak zapis snów. Snów przedziwnych, niepokojących, wieloznacznych i pełnych symboli.


Dziwnie się czułam czytając „Nadepnęłam na węża”. Z jednej strony przyzwyczaiłam się do niezwykłej wrażliwości japońskich pisarzy, do budowania historii z pogranicza jawy i snu. Jednakże z drugiej strony odczuwałam niedosyt, pozostawianie mnie w totalnym chaosie myślowym. Czułam się niezaspokojona. Czułam się, jakby ktoś mi przerywał historie, by mnie zaniepokoić. Hm… Podobnie się czuję, kiedy budzę się nagle ze snu w najmniej odpowiednim momencie. Cudowny i ogromnie przyjemny sen nagle zostaje przerwany, bo np. organizm musi dokonać pewnej koniecznej czynności, która nie daje spokoju. Nie znoszę takich chwil. Bo powrotu do tego snu już nie ma. Na nic zdaje się szybki powrót do ciepłego łóżka i próba przywołania snu z powrotem. Szlag trafił cudowny sen.

Tak właśnie czułam się w trakcie lektury „Nadepnęłam na węża”. Jakbym nagle była wybudzana z fajnego snu. Stąd ten niesmak. Stąd ten żal.

„Nadepnęłam na węża” jest książką, która jak najbardziej wpisuje się w mój gust. Choć zdaję sobie sprawę, że nie jest to książka dla każdego. Wiele osób po lekturze książki Hiromi Kawakami ze zdziwieniem może stwierdzić, że nie ma się czym zachwycać. Że Hiromi Kawakami stworzyła fantasmagorie nie do strawienia. Że te opowieści są absurdalne i mało wciągające. Tak, nie każdy zrozumie i polubi jej prozę. Trzeba mieć specyficzny gust, by w tej dziwności dostrzec urok. (Mój gust jest wprost proporcjonalnie skrzywiony do mojego wieku.)
Hiromi Kawakami zdecydowanie woli nocną aurę, bo to właśnie noc staje się tłem snutych przez nią historii. Noc pełna niezwykłych wydarzeń, pozbawionych realności i logiki. Nocą dzieją się niestworzone rzeczy. Kobieta zamienia się w węża i snuje pod sufitem. Stara waza nawołuje dziwnymi słowami. Nocą można spotkać mężczyznę o kreciej twarzy. Nocą wszystko co nierealne wypełnia znany nam wymiar i tworzy inną rzeczywistość. Sen staje się jawą. Jawa snem. Przyczyna zamienia w skutek i na odwrót. Człowiek nie jest człowiekiem, a wąż wężem. W świecie stworzonym przez Hiromi Kawakami można zniknąć i przez rok pozostawać bez ciała. (Akurat to mi się bardzo podoba.) Maleńkie grzybki mogą rosnąć na karku, a ptak kiwi zadawać tysiące dziwnych pytań.

Świat Hiromi Kawakami to świat sennych koszmarów w wydaniu lightowym. Bo tu nie ma krwiożerczych potworów, wampirów, psychopatycznych morderców, zbrodni i panicznego lęku przed ciemnością. To nie są też horrory! Jej senne koszmary są subtelniejszymi wersjami wizji, którymi raczy nas np. David Lynch. O niebo subtelniejszymi, pełnymi kobiecej wrażliwości, delikatności, umiaru i ciszy! W pełnym chaosu świecie Hiromi Kawakami panuje wręcz absurdalny porządek! Panuje spokój i nie odczuwa się lęków. To tak, jakbyśmy wiedzieli, że we śnie nic złego nie może nam się stać. Bo sen jest częścią nas samych. A siebie bać się nie powinniśmy.

Wrócę do Fromma. Sen zawiera przesłanie, które tylko my sami potrafimy odczytać. Hiromi Kawakami też o tym mówi. Jej oniryczny świat będzie zrozumiały dla kogoś, kto potrafi na chwilę wyłączyć logikę i dać się ponieść fantazji. I wąż wcale nie musi mieć freudowskiej symboliki! Może być łącznikiem między życiem a śmiercią, między realnością a marzeniami. Dosłowne odczytywanie znaczenia snów i szukanie ich sensu jest działaniem bezcelowym. Ale nie jest bezcelowym zadawanie sobie pytania, dlaczego to ja nadepnęłam na węża?

A teraz:
„najwyższy czas
spłodzić sen
noc jest zbyt krótka
jutro przemieni się
w obłok pary”

piątek, 14 stycznia 2011

„Tsugumi” - Banana Yoshimoto


Dlaczego „Tsugumi” Banany Yoshimoto chwyciła mnie za serce? Bo pomimo wielu różnic dostrzegłam w Tsugumi samą siebie. Czasem złośliwą, przekorną dziewczynę, która zwraca na siebie uwagę niestosownym zachowaniem. Czasem uroczą i słodką do bólu pannicę, która próbuje się przypodobać innym. Czasem wystraszoną młodą kobietę, która wie, że na tym świecie nikt jej nie rozumie. To Tsugumi. To ja. Ale nie będę tu tworzyć charakterystyki porównawczej nas obu, bo kogóż by to obchodziło. „Tsugumi” uważa się za książkę słabszą od sławnej „Kuchni”, ale ja się z tym kompletnie nie zgadzam. „Tsugumi” dotyka innych tematów: potrzeby zrozumienia, akceptacji, przyjaźni.

Banana Yoshimoto stworzyła opowieść pełną zadumy i emocji. Nie raz czułam złość wobec tytułowej bohaterki. Nie raz zastanawiałam się, czemu ma służyć taka kreacja bohatera, który pozytywnych cech ma niewiele. Bolało mnie to, że odnajdywałam chwilami siebie w postaci Tsugumi. I jednocześnie odczuwałam chęć zrozumienia, dlaczego postępuje się tak, że rani się bliskich. Jakże bliska mi jest postać Tsugumi...

Nie mieszkam jednak w zajeździe prowadzonym przez rodziców nad morzem, ani też nie jestem obciążona żadną poważną chorobą. Tym różnię się od Tsugumi. I może wam się wydać dziwne, że dorosła kobieta porównuje siebie do bohaterki literackiej, ale takie działanie jest pewnego rodzaju terapią, która może przynieść pozytywne efekty. Przynajmniej naiwnie w to wierzę. Bo w literaturze poszukuję nie tylko rozrywki. Albo właśnie nie rozrywki, lecz lekarstwa na życie. Antidotum na niepowodzenia, marzenia nie do ziszczenia, chwile przeżyte. Literatura ma mnie czarować, pocieszać, uczyć, uzdrawiać drobne bolączki, których nazbierało się przez lata. Nie wstydzę się przyznać, że poszukuję wciąż siebie, wciąż siebie się uczę. Próbuję zrozumieć okoliczności mojego istnienia.

Można zrozumieć zachowanie Tsugumi biorąc pod uwagę okoliczności jej życia. Bo czyż postawa agresywna, atakująca, wyniosłość i zamknięcie się w sobie, nie są próbą wyładowania się na życiu, odreagowania za to, że życie doskwiera? Tak. Tsugumi poprzez swoje zachowanie dokonuje swoistego pojedynku z życiem. Może metody, jakie wybiera nie są za rewelacyjne, ale nie to jest najważniejsze. Ważne jest działanie, nie poddawanie się. Byle nie uciekać, byle nie dać się ponieść złości. W tym jest sens.

Banana Yoshimoto tworzy opowieści o drobnych sprawach, które wpływają na jakość życia. I czy chodzi o Tsugumi, czy o mnie, nasza postawa wobec życia jest taka sama. Zbyt mocno czujemy, zbyt słabo kochamy, zbyt lekko traktujemy innych, zbyt poważnie traktujemy same siebie. Nie umiemy być miłe na zawołanie. Nie umiemy być dobre na pokaz.
Zamiast o „Tsugumi” napisałam o sobie. Przepraszam.

Ale za to Luiza napisała rzetelną recenzję.

Aha. Rzeczą, na którą muszę zwrócić uwagę jest tłumaczenie. „Kuchnię” tłumaczyła znana miłośnikom Harukiego Murakamiego Anna Zielińska-Elliot. Natomiast „Tsugumi” przełożyła Gabriela Rzepecka. Przyznam, że dostrzegam różnice w stylistyce. Inny dobór słownictwa, inna metaforyka. Nie twierdzę, że gorsza, nie!

W „Tsugumi” jednak znalazłam taką perełkę: „lejąca się sztywna tkanina”. Nie wiem, czy to pomyłka, czy świadome użycie słów, ale ja tu dostrzegam pewną niedorzeczność.

znikam

Nie ma mnie, rozpływam się. Znikam. Staję się niewidoczna dla świata i ludzi. Trwam i czekam na coś, czego nie umiem nazwać. Podobno całe życie człowieka składa się z czekania. Jedno czekanie zamienia się w następne, a potem w kolejne. A potem następuje śmierć. Życie nie powinno składać się tylko z oczekiwania. Odczuwam potrzebę wyłączenia tej funkcji w moim mózgu, w mojej psychice, w mojej duszy. Odczuwam potrzebę nabrania większego dystansu do tego tu i teraz. Dystans. Dystansu potrzeba mi. Tylko, że ja nie potrafię go znaleźć. Zażywany codziennie magnez uspokaja. Szkoda, że nie można zaaplikować sobie dystansu w tabletce. Zamiast oczekiwać, chcę żyć. Bez tej przeklętej świadomości przemijania. Bez świadomości jakiegokolwiek oczekiwania. Zatracam się jedynie w drugim człowieku. Jedynym człowieku, który wie, co się dzieje w mojej głowie. Chcę krzyczeć, będąc przy nim, trwaj chwilo! Marzę o tym momencie kompletnego odrzucenia świadomości oczekiwania, przemijania, trwania. Wiem, są środki. Ale ja nie chcę ich stosować. Nie noszę w sobie smutku, ani żalu. To, co czuję, jest nienazywalne. Dawno temu śnił mi piękny sen. Siedziałam na szczycie zielonego wzgórza. Zupełnie sama. Był spokojny, słoneczny, letni dzień. Siedziałam na szczycie tego wzgórza i patrzyłam przed siebie na tysiące podobnych zielonych wzgórz. Taki widok aż po horyzont mnie uspokajał. Nie musiałam nic robić. Nic mówić. Nic się nie działo. Po prostu siedziałam i patrzyłam. Cudowny sen. Nie znam sposobu powrotu do tego snu.

sobota, 1 stycznia 2011

"Kuchnia" - Banana Yoshimoto


Mam tak samo jak Mikage Sakurai - bohaterka „Kuchni” Banany Yoshimoto. Lubię zaglądać do czyichś kuchni. Oceniać wnętrze, zawartość półek, liczbę kubków i talerzy. Szukać obrazków na ścianach, albo ususzonych bukietów. Lubię siąść przy kuchennym stole, zamiast w salonie na kanapie. Lubię atmosferę panującą w kuchni. Jej wygląd świadczy o człowieku. Lubię kuchnię, choć gotowanie jest dla mnie sztuką, do której nie zostałam stworzona. Ale nie przeszkadza mi to siedzieć w kuchni, pić herbatę ze zwykłego kubka z zabawnym nadrukiem, podjadać orzeszki wsypane do miseczki. Moja kuchnia w moim mieszkaniu nie jest wyposażona i wymyślona przeze mnie, jednakże zaakceptowałam ją i na razie nie zamierzam wprowadzać zmian. Choć marzy mi się zmienić tapetę na jednej ze ścian na bardziej kolorową i żywą.
Lubię kuchnie, tak jak Mikage Sakurai, ale nie czuję potrzeby sypiania w nich. Bo zdecydowanie dźwięków lodówki nie zaliczam do przyjemnych, szczególnie wtedy, gdy dobiegają do mnie w momencie zasypiania.

„Kuchnię” japońskiej pisarki Banany Yoshimoto polubiłam momentalnie, jak tylko zaczęłam ją czytać. Wciągnęła mnie ona swoją poetyką, obrazowością i subtelną narracją. Fabuła dwóch utworów składających się na ten tom, tytułowej „Kuchni” i „Moonlight Shadow”, zaintrygowała mnie nieco surrealistycznymi wątkami, których pojawienie się zwiastowało i gwarantowało przyjemność czytania.

Świat wykreowany przez Bananę Yoshimoto przyciągnął mnie magiczną i pełną niezwykłej nastrojowości wizją życia. A dokładniej wizją Tokio, w którym, jak dobrze wiemy, samotność snuje się nie tylko nocną porą, ale najczęściej wtedy doskwiera niemożliwie okrutnie.

Samotność, śmierć i miłość to pojęcia, wokół których została zbudowana fabuła obu opowieści. Można tworzyć dowolne kombinacje tych pojęć, bo dziwnym sposobem wydają się być ze sobą mocno związane. Postaci Yoshimoto wzbudzają sympatię bez względu na to kim są i co robią. Są zjawiskowi, są tak delikatni, jakby byli zjawami mającymi rozpłynąć się, kiedy mocniej zawieje wiatr. I choć świat przedstawiony przez Bananę Yoshimoto ma niewiele wspólnego z magią, oniryzmem i fantastyką, uderza czytelnika niepokojącą atmosferą. Może dlatego, że sporo akcji dzieje się nocą? A może dlatego, że „Kuchnia” porusza te struny ludzkiej psychiki, których czasem lepiej nie poruszać, by nie wywoływać lęków czających się w psychice?

„Kuchnia” to delikatne opowieści, wręcz aksamitnie snute, bez wad, bez szkaradnych i szpecących ozdobników. Zarówno tytułowa „Kuchnia” jak i krótszy „Moonlight Shadow”, wywołują emocje, których nie daje się ubrać w słowa. Po prostu tę niewielkich rozmiarów książeczkę chłonie się jak narkotyk.
Tytułowa „Kuchnia” to opowieść o młodziutkiej Japonce, która po śmierci babci przeprowadza się na pewien czas do mieszkania kolegi i jego matki. I tu układa sobie życie, akceptując fakt, że została na świecie sama. W swojej samotności nie dostrzega uczuć, które ktoś kieruje w jej stronę. „Moonlight Shadow” jest również opowieścią o młodej dziewczynie, która po stracie chłopaka szuka sposobu, aby móc dalej żyć. Spotyka ona na swojej drodze przedziwną kobietę, która zaprasza ją do udziału w niezwykłym wydarzeniu.

Banana Yoshimoto pisze o świecie młodych Japończyków, który nie przestaje mnie intrygować. Zawieszeni między dzieciństwem a dojrzałością młodzi ludzie wydają się być w potrzasku. Akceptacja rzeczywistości często kończy się rezygnacją z indywidualności, odbywa się kosztem wielu ustępstw. Wiele przyczyn leży po stronie społecznych mechanizmów charakterystycznych dla Japonii. Jednakże z przedziwną, żeby nie powiedzieć absurdalną, łatwością traktują oni życie i te elementy życia, których człowiek wolałby uniknąć. Ich przeżywanie samotności jest specyficzne, każda chwila spędzona w samotności nabiera głębszego znaczenia. Również głębszego znaczenia nabiera śmierć bliskiej osoby. Odnajdywanie tych znaczeń, poszukiwanie sensu życia i pogodzenia się z losem to czynności, które nie epatują w ich wykonaniu żadnym patosem ani powagą, są naturalne i niezwykle spokojne.

Gdzieś przeczytałam, że Banana Yoshimoto inspiracje do pisania czerpie z mang i komiksów. I chyba muszę się z tym zgodzić, bo bardzo łatwo poszczególne scenki z „Kuchni” namalować tak, jak maluje się poszczególne obrazki w komiksie. Każda taka scenka przyciąga wzrok. Każda chwila „Kuchni” jest pełna drobnych szczegółów budujących piękną całość.

Dołączam do fanów tej japońskiej pisarki. I od razu biorę się za lekturę „Tsugumi”.