Wybacz, nie napiszę o
fantazjach filmowych Pedro Almodovara. „Skóra, w której żyję” była,
dosadnie rzecz ujmując, śmiesznie przewidywalna. Antonio Banderas nie miał
obłędu w oczach. A powinien. Może wtedy uwierzyłabym w jego pasję. Aktorka
grająca Verę dopiero w ostatnich minutach filmu zagrała należycie. Przez długie
minuty motała się jak potulny piesek merdając swojemu panu ogonkiem na
powitanie. Nie! Gdyby mi ktoś zrobił to, co młodziutkiemu Vincentowi, wbrew
mojej woli, zemściłabym się szybciej. Licząc się nawet ze śmiercią, albo z nią
igrając. Wolę już mściwą Lisbeth Salander i jej mroczny świat. O tak, ta dziewczyna ma wszystko to, czego
nie mam ja. A przede wszystkim odwagę być sobą. Wbrew światu, wszystkim,
schematom i konwenansom. Nie. Ja się nie utożsamiam z nieistniejącymi
postaciami. Badam siebie przyglądając się im. Wstydzę się swoich ułomności.
Boję lęku przed ostracyzmem społecznym. Mówiąc, że wolę swoją prywatną samotność,
nie kłamię. Napiszę o smętnym spojrzeniu
Daniela Craiga. Ubóstwiam to spojrzenie. A niech to! Dałabym się mu uwieść. Albo
sama chętnie uratowałabym go z opresji, odcieła sznury, opatrzyła rany. Nie
napiszę też o Enderze Wigginie. Czytając „Grę Endera” Orsona Scotta Carda
wynudziłam się niemiłosiernie. Rozdziały o szkole bojowej na jakimś latającym
statku kosmicznym i walkach toczonych przez małoletnich kadetów ciągnęły się
jak flaki z olejem. Pomysł, że mały chłopak ma poprowadzić inwazję przeciwko
jakimś dokładnie nie znanym robalom, mogę wrzucić między bajki o wampirach i czarnoksiężnikach.
Jedynym ciekawym fragmentem książki był opis planety robali, gdzie Ender
poznaje ich „przesłanie”. Nic poza! Dobił mnie dodatkowy rozdział – napisany
wyłącznie dla polskich czytelników, o niejakim Janie Pawle (skojarzenie jak
najbardziej słuszne!). Bardziej tandetnego i infantylnego tekstu już dawno nie
czytałam. Powstaje film na podstawie „Gry Endera”. Cóż, oglądanie przez dwie
godziny jak dzieciaki walczą ze sobą w sali o znikomej grawitacji, wydaje mi się mało porywające. Nie napiszę też
o moich szmaragdowych paznokciach, nie prowadzę wszak bloga o modzie i kosmetykach. Nie pochwalę się wąskimi dżinsowymi rurkami, w których
ostatnio namiętnie chodzę, bo mnie wyszczuplają. Łechtają moją próżność i
nadwagę. Nie pochwalę się moją własną mgławicą Oriona. Napiszę o płycie zespołu Oszibarack „40 surfers waiting for the wave”.
Boskie energetyczne dźwięki. Słucham też płyt
Olafura Arnaldsa i ostatnią GusGus. Zanurzam się w ciszę. Będąc jednocześnie piątym kołem u wozu…
Ot, dialektyka mojego życia.
Też słucham GusGus i Oszibarack, poza tym, nie lubię egzaltacji i u Ciebie jej nie znajduję, a Mgławica Oriona robi wrażenie :*
OdpowiedzUsuńNo Matayldo jeśli mieścisz się w rurkach to z pewnością nie masz żadnej nadwagi :)
OdpowiedzUsuńA na Almodovarze to ja usnęłam... ale nie, ja ostatnio na wszystkim usypiam, więc czekam na lepszy czas, by dać mu drugą szansę, choć jakoś mi nie pilno.
Witam, dołączam do członków, jeśli chcesz, możesz również dołączyć do mnie ;)
OdpowiedzUsuńCo do bloga - bardzo mi się podoba Twój styl ;)
Piszę książkę - jeśli możesz - oceń, skomentuj ;)
http://tworzeijestok.blogspot.com/