„Ścigani”
„Królowie ulicy”
„Był sobie chłopiec”
„Zawieście czerwone latarnie”
„Serce nie sługa”
„Balzac i Mała Chinka”
„Iris”
„Motyl i skafander”
„Elizabeth: Złoty wiek”
„Labirynt Fauna”
To wszystko obejrzałam przez ostatni tydzień. Ponieważ był to tydzień świąteczny, a telewizja polska, i ta publiczna i niepubliczna, jak co roku dała – za przeproszeniem – ... ciała, obejrzeliśmy z mężem zaległe, czekające na półce filmy oraz te pożyczone. Spora dawka filmów, różnych, choć chyba powinnam powiedzieć, że nie zbyt wysokich lotów. No, może z maleńkimi wyjątkami.

„Ścigani” i „Królowie ulicy” to totalne filmowe katastrofy. Za żadną cenę nie warte uwagi. Niby to nowości w wypożyczalni. Gdybym mogła zwracając filmy zostawić komentarz, ku przestrodze potencjalnych widzów, powiedziałabym, że to typowe amerykańskie gnioty. Na temat „Ściganych” nie napiszę ani jednego dobrego słowa, film wybrał mąż. Miał być lekkim „psychologicznym” filmem na wieczór z dużą ilością strzelaniny i szybkich akcji. No i podejrzewam, że pewnie mąż chciał patrzeć na Angelinę Jolie, to sobie popatrzył, z miną nietęgą. Bo film był przerażająco głupiutki. Wciąż dziwię się, po jaką cholerą wydaje się tyle pieniędzy na takie produkcje. Następny lekki film był jeszcze gorszy. A co mnie przeraziło? W
„Królach ulicy” gra Keanu Reeves. Lubię go, naprawdę, mam do niego słabość. Ale w tym filmie zagrał beznadziejnie. Kompletnie nie potrafił się wczuć w graną przez siebie rolę. Grał sztywno, sztucznie i wyniośle, patrząc na jego grę miałam wrażenie, że to jakaś farsa.

Kolejny obejrzany film, to angielska komedia, na której dobrze się bawiłam. Bez większych oczekiwań, bo czego można sie podziewać po filmie, w którym gra Hugh Grant? "Był sobie chłopiec" oglądało się przyjemnie. Bo Hugh Grant jak zwykle gra niedojrzałego, bogatego snoba, którego życie pod wpływem pewnych niezbyt skomplikowanych uczuć i sytuacji ulegnie zmianie. Bo Hugh Grant jak zwykle gra uroczo i tym swoim niewinnym, obleśnym spojrzeniem rozbraja mnie. A film, pomimo że z niskiej półki, ma głębię, jest ciepłą opowieścią o ważnych sprawach.

„
Zawieście czerwone latarnie” już długo czekały na obejrzenie. Dziwny to film, z jednej strony ciekawy temat, miejsce i czas akcji filmu bardzo interesujący. Ale w pewnym momencie czułam znudzenie. Intrygi między czterema (właściwie trzema) żonami, walka o względy męża, egzotyka Chin początku zeszłego wieku - to mnie wciągnęło. Jednakże tempo filmu i oszczędność w obrazach trochę mnie denerwowały. Na pewno film zapamiętam, bo przez swój specyficzny klimat budzi nastrój i zadumę.

Komedia „Serce nie sługa” miała znowu być zapychaczem wolnego czasu. Ot, pośmialiśmy się trochę, a owszem, ale zakończenie filmu mnie rozczarowało. Amerykanie nie potrafią w oryginalny sposób zakończyć swoich filmów. Większość kończy się na tak zwane „jedno kopyto”. A scena, kiedy jeden psychoanalityk w związku z problemami ze swoim pacjentem trafia na kozetkę drugiego psychoanalityka to już dawno opatentowany przez Amerykanów motyw, mnie nieśmieszący. Ale no cóż, skoro tak ważną rolę w codziennym życiu Amerykanów odbywają sesyjki na kozetkach u swoich terapeutów, może to ich śmieszy.

Potem znowu przeniosłam się do Chin. Tym razem
bynajmniej mogłam popatrzeć na piękne górzyste tereny, które dziś już są pod wodą. „Balzac i Mała Chinka” podobał mi się. Może dlatego, że ta historia nie była kiczowata, ani hollywoodzko cukierkowata. A przecież to opowieść o młodości i miłości. W czasach reżimu komunistycznego reedukacja wrogów ludu w górskiej wsi może mieć dziwne i decydujące znaczenie na dalsze losy nie tylko reedukowanych. Balzac jako pisarz zakazany to symbol innego świata, do którego zatęskniła Krawcówna. Dla nas, Europejczyków, klasyka literatury światowej była i jest ogólnie znana oraz dostępna. W latach 70. XX wieku w Chinach za czytanie Balzaca można było zginąć. Jeden świat, różnica kilkudziesięciu lat, a literatura wciąż budzi emocje. Film bardzo ciepły i nostalgiczny, mający coś z naszej polskiej tęsknoty za wolnością za czasów walki o niepodległość.
Obejrzałam też „Iris” – opowieść o angielskiej pisarce Iris Murdoch dotkniętej na starość chorobą Alzhaimera. Piękna opowieść o cierpliwości, miłości i życiu z osobą o nieprzeciętnym wnętrzu. Nie chciałabym, aby mnie na starość spotkało to, co Iris Murdoch, to przerażająca choroba, człowiek staje się pustym, wyzbytym z wiedzy, wspomnień, doświadczeń stworzeniem, którym trzeba się opiekować. To bardzo smutne, że życie pomimo życia, staje się ciężarem, utrapieniem.

Po następnym filmie pomyślałam, że człowiek chory jest ostatnio często wykorzystywanym motywem w kinie. To trochę jak branie na litość, wykorzystywanie współczucia dla potrzeb czysto kapitalistycznych. Bo „Motyl i skafander” to kolejna opowieść o człowieku uwięzionym w schorowanym ciele. Wzbudzająca moją ciekawość, podziw i wywołująca u mnie znów rozterki natury moralnej. Podziwiam takich ludzi, którzy pomimo nieuleczalnej choroby mają wciąż wolę życia. Ale podziwiam też ludzi, którzy świadomie chcą odejść. „Motyl i skafander” był dobry, ale zdecydowanie lepszym był dla mnie film oglądany jakiś czas temu, a traktujący o tym samym. Mówię o świetnym „W stronę morza”.


Nadszedł potem czas na epicką opowieść. Lubię filmy kostiumowe, zrobione z rozmachem, oparte na prawdziwej historii. A kostiumy z epoki renesansu wprost uwielbiam. Zawsze wyobrażam sobie, jak ja wyglądałabym w takiej sukni, jaką np. nosiła królowa Elżbieta. Właśnie ona, bo obejrzałam
„Elizabeth: Złoty wiek”. Film gatunkowo świetny, choć pod względem scenariusza mało ciekawy. Ale przecież nie można mieć pretensji do historii. Bo historię należy szanować. Cate Blanchett świetnie zagrała jej królewską mość, kobietę dumną, twardą, wyniosłą, ale i potrafiącą pokornie pogodzić się z losem.
Dziś zakończył się ten krótki maraton filmów, jaki sobie zafundowałam. Na koniec zostawiłam piękną baśń filmową „Labirynt Fauna”. To film alegoryczny, pełen poetyckiej wyobraźni. Klasyczny przykład ukazujący potęgę dziecięcej wyobraźni w czasach brutalnych i pełnych okrucieństwa. Mnie to chwyciło, moja wrażliwość została poruszona. Może jestem dużym dzieckiem i dlatego lubię oglądać takie magiczne historie, gdzie świat wyobraźni istnieje obok realnego. Sama czasem do takiego świata faunów uciekłabym.
Ostatnio u mnie bardziej filmowo, niż książkowo. Ale przyznam się, że czytam. Rozpoczęłam dwie książki i mam zamiar je skończyć, bo obie ciekawe. A to dobry znak.