„Dla Thory nie było chyba nic nudniejszego niż gotowanie. Większość jej koleżanek miała dokładnie odwrotne zdanie na ten temat – z biegiem lat one i ich mężowie coraz bardziej interesowali się kuchnią. Jedna z nich podarowała jej i Matthiasowi kurs gotowania w prezencie gwiazdkowym i była zachwycona tym pomysłem. Kurs nazywał się „Magia Orientu”. Odbyli go z poczucia obowiązku, a prowadzącemu nie udało się zarazić ich swoją pasją. Pod koniec potrafili równie mało co na początku, choć trzeba przyznać, że nauczyli się robić całkiem przyzwoity kuskus.”
Nie, nie obawiajcie się, nie będzie to recenzja książki kucharskiej, ani żadnego poradnika o gotowaniu. Pozwoliłam sobie przytoczyć powyższy fragment, ponieważ poczułam się raźniej. Hura! Są na tym świecie ludzie, którym stanie w kuchni przy garach nie sprawia żadnej przyjemności. Zadrwicie, że przecież Thora to bohaterka powieści. Ale co mi tam! Nie jestem jedyna. Z pełną świadomością i konsekwencją wypowiem to: dla mnie gotowanie to równie nudne zajęcie, nie podnieca mnie, nie sprawia mi żadnej przyjemności, nie wzbudza we mnie żadnych irracjonalnych pisków.
I tym oto – zupełnie nie na temat wstępem – rozpocznę właściwą opowieść. Ukazała się kolejna powieść genialnej islandzkiej pisarki Yrsy Sigurdardottir pod wymownym tytułem „Statek śmierci”. Mając w pamięci jej poprzednie powieści, ale i również powieść Stefana Mani (też Islandczyka!) „Statek”, jak tylko dowiedziałam się o tej książce, wiedziałam, że ją przeczytam. Są trzy powody, dla których po prostu nie mogłam przejść obok niej obojętnie. 1. Y. Sigurdardottir to absolutnie mistrzyni w swojej dziedzinie. 2. Rzecz dotyczy Islandii. 3. Thriller + morze + statek = znakomita lektura.
Nie pomyliłam się co do oczekiwań, czuję się usatysfakcjonowana. Książka absolutnie trzyma w napięciu i gwarantuje udaną lekturę.
Przyznam, że w życiu nie udałabym się w taki rejs. Panicznie boję się głębokiej wody, więc za żadne skarby nie zdecydowałabym się płynąć z Portugalii na Islandię. Co to, to nie. Wolę zdecydowanie twardy ląd, niż wieczne kołysanie, sztormy i widoki aż nadto monotonne. W taki rejs popłynęli bohaterowie „Statku śmierci” i rejs okazał się piekłem.
Luksusowy jacht Lady K dopłynął z Lizbony do Reykjaviku, ale na pokładzie nie było nikogo. Zaginęło 7 osób: 3 członków załogi i małżeństwo z córkami bliźniaczkami. Podczas rejsu Atlantykiem doszło do nieoczekiwanych zdarzeń, których nie sposób przewidzieć, tym bardziej, kiedy w grę wchodzą…
Thora Gudmundsdottir prawniczka, która rozwiązała już nie jedną, łagodnie mówiąc, dziwną sprawę, dostaje zlecenie dowieść śmierci małżeństwa Egira i Lary, aby firma ubezpieczeniowa mogła wypłacić rodzinie odszkodowanie z wysokich polis na życie. Zaczyna się rozwiązywanie zagadki.
Zarówno fabuła, jak i sposób prowadzenia narracji budują odpowiednie napięcie i w ogóle nie sygnalizują rozwiązania, które jest zaskoczeniem. Mimo łagodnego tonu opowieści, w trakcie lektury daje się odczuć lekkie mrowienie. Może nie jest ono tak wielkie, jak podczas czytania „Pamiętam cię”, ale jest ono równie efektowne. Chęć poznania prawdy jest tak wielka, że wpływa na tempo czytania. Ledwo sięgnęłam po nową Yrsę, a już jestem po lekturze. To niesprawiedliwe.
Czytałem inną książkę autorki i byłem pod wielkim wrażeniem. Nie mogę i tej przegapić.
OdpowiedzUsuńAle kuskus to się robi sam... ;)
OdpowiedzUsuńTeż nie lubię gotować, a książka zapowiada się ciekawie w sam raz na wakacje, zapraszam http://qltura.blogspot.com/
OdpowiedzUsuńNie jesteś sama! Ja też nie lubię gotować. :) To już druga recenzja tej książki, jaką dziś czytam - jestem nią coraz bardziej zainteresowana.
OdpowiedzUsuń