"Czytanie jest nałogiem, który może zastąpić wszystkie inne nałogi lub czasami zamiast nich intensywniej pomaga wszystkim żyć, jest wyuzdaniem, nieszczęsną manią."

"Malina" Ingeborg Bachmann

poniedziałek, 30 czerwca 2008

wspomnienia z dzieciństwa



Postanowiłam uwiecznić pewne pamiątki z dzieciństwa. Będąc małą (a nawet już wcale nie taką małą dziewczynką) otrzymywałam od taty, który wtedy pracował na tzw. kontrakcie w Czechosłowacji, takie m. in. widokówki. Zachowałam te z bajkami. A dostawałam też tradycyjne pocztówki z widokami miast i miasteczek ówczesnej Czechosłowacji. Była to radość ogromna, przynajmniej raz w tygodniu w skrzynce znajdowałam widokówki. W klasie moje kartki robiły furrorę, bo spośród naszych polskich kartek, pamiętam tylko z Koralgolem, a ja miałam takie cuda. Chyba ta chęć uwiecznienia moich skarbów, to efekt wczoraj oglądanego filmu czeskiego. Jak Wam się podobają moje widokówki? ;-) Na jednej z nich, tej rozkładanej jest data... rok 1987.

niedziela, 29 czerwca 2008

„Butelki zwrotne”

Co można oglądnąć w leniwą niedzielę? Z pewnością odpada thriller, bo nie chcę się bać; odpada też wymagający skupienia głęboki dramat, bo leniwa niedziela, to czas na coś zupełnie spokojnego i lekkiego. Bynajmniej nie może to być jedna z miliona podobnych do siebie amerykańskich komedii, bo to nie mój gust i nie ten ciężar gatunkowy. W leniwą niedzielę można oglądnąć „Butelki zwrotne”. Czeski film, spokojny, nastrojowy ze specyficznym humorem, który chyba nie może istnieć bez lekkiego podtekstu miłosnego. Ja czeskie filmy uwielbiam oglądać.
O, choćby filmy takie jak: „Sex w Brnie” (oryginalny tytuł "Nuda v Brně”), „Pupendo”, "Dzikie pszczoły", „Obsługiwałem angielskiego króla” i „Postrzyżyny” (na podstawie B. Hrabala), czy „Kola”. Kino czeskie ma swój niepowtarzalny klimat, albo jest to gorzko-komiczna, groteskowa przesada w pokazaniu rzeczywistości, albo spokojne i ciepłe ujęcie zwyczajnych ludzi. „Butelki zwrotne” to właśnie film spokojny, momentami nawet nudny (niestety), ale ogląda się przyjemnie. Główny bohater to 65-letni mężczyzna, który rezygnuje z posady nauczycielskiej i znajduje pracę w punkcie zwracania butelek w jednym supermarketów. Przypomniałam sobie swoje dzieciństwo i takowe okienko do zwracania butelek. Z jaką radością się szło oddać butelki, aby dostać jakieś pieniążki. Dziś już takich okienek w sklepach nie ma... A zatem bohater filmu pracuje w takim sklepowym okienku. I spora część filmu ma związek z tym okienkiem. Ale praca to raczej nie główna treść filmu, tu chodzi o coś więcej. O starość, jesień życia, schyłek życia, przed którym ten mężczyzna jakby uciekał, dlatego chce pracować, by czuć się potrzebnym. Trochę mało w tym filmie Pragi. Trochę humor jakby przygasły. Ale ogólnie film jest ciepły i w sam raz na leniwą niedzielę.

Szarość dnia


piątek, 20 czerwca 2008

Bułat Okudżawa

„... Ach, panie, panowie,
ach, panie, panowie,
ach, panie, panowie,
czemu ciepła nie ma w nas?

Co było, to było,
co było, to było,
co było, to było,
nie wróci drugi raz.

Ach, panie, panowie,
ach, panie, panowie,
ach, panie, panowie,
już ciepła nie ma w nas.

Co było, to było,
minęło jak miłość,
prześniło, przelśniło
- wyśniło się do dna ...”

Wracając dziś z teatru nuciłam sobie ten refren. Słowa Agnieszki Osieckiej do muzyki Bułata Okudżawy. Byłam na urokliwym spektaklu, a raczej koncercie zatytułowanym po prostu "Okudżawa - najpiękniejsze piosenki". Spektakl powstał w tarnowskim Teatrze im. L. Solskiego i w dniu dzisiejszym gościł na deskach teatru w moim mieście. Koncert króciutki, nieco ponad godzinę, ale bardzo przyjemny i nastrojowy. Zaledwie 17 utworów Bułata Okudżawy zaśpiewanych przez trójkę aktorów. Aby łatwiej było usłyszeć Okudżawę, pieśni były wykonywane w języku polskim. Jedynie ostatnia „Modlitwa” zaśpiewana została w języku rosyjskim. Pieśni Okudżawy, znane mi, ale nieszczególnie zbyt często słuchane, co raz poruszały moją wrażliwość. Duszoszczipatielnyj nastrój był, a owszem. Bo jak się słucha o papierowym żołnierzyku, odważnym i zawziętym, który zginął w ogniu, to jak się nie zadumać. Albo, jak się nie uśmiechnąć, kiedy się śpiewa o Wańce, który porzucił swą Marusię dla innej pani, z którą szalał co noc. Oprócz nastroju była i tęsknota, bo w pieśniach Okudżawy tęsknota jest między wszystkimi wierszami. Tęsknotę się czuję w każdej nucie i w każdym słowie. Za czym? chyba za lepszym, piękniejszym życiem. Każdy z nas tęskni, choć nie zawsze o tym mówimy, nie zawsze się przyznajemy... O jeszcze jednym powinnam napisać. W trakcie pieśni, której refren przytoczyłam na wstępie, miałam olbrzymią ochotę wychylić kielicha z jakimś diabelskim trunkiem. Może to sprawa duchoty w teatrze, a może po prostu te pieśni mają tą nieopisaną moc, która szepce człowiekowi, co przy tęsknocie przynosi ukojenie. Tak wiem, wiem, złudne ukojenie... No ale ja przecież nie lubię mocnych trunków. Tym bardziej jestem zaskoczona tym nagłym westchnieniem...

Ach panie, panowie - Krystyna Sienkiewicz i Piotr Fronczewski

Ten utwór pochodzi ze sztuki słowno -muzycznej "Apetyt na czereśnie". Teksty piosenek napisała Agnieszka Osiecka. Tę finałową piosenkę na życzenie Osieckiej dopisał jej przyjaciel - Bułat Okudżawa.

niedziela, 15 czerwca 2008

"W stronę morza"


Stał na półce i czekał od kilku tygodni na obejrzenie. Hiszpański film „W stronę morza” z rewelacyjną rolą Javiera Bardema. Poruszająca historia sparaliżowanego Ramona, pragnącego godnie umrzeć. Wczoraj przeżywałam tę historię równolegle z obrazem pojawiającym się na ekranie telewizora. Przeżywałam, bo film jest oparty na faktach. Przeżywałam, bo film porusza bardzo delikatny temat. Eutanazja, to coś „be”, to coś, co w rozmowach wywołuje silne emocje i lepiej nie ruszać tego tematu. Zgodnie z zasadą, czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal. Jest to film, który niesie ze sobą olbrzymi ładunek emocjonalny, bo wobec treści filmu nie sposób przejść obojętnie. Ramon walczył w sądach o eutanazję, kochał życie, mnóstwo ludzi jego kochało, jednak nie godził się na życie w takim wymiarze, na jaki los go skazał. Nawet w laickiej Hiszpanii sprawa eutanazji, jak widać, to kwestia ciągle dyskusyjna. Oglądając ten film widziałam człowieka pewnego swojej decyzji. Ale widziałam też jego przyjaciół i rodzinę, która z szacunku i miłości do niego, przeżywała swój wewnętrzny dramat. Ramon popełnił ostatecznie samobójstwo, jak sam mówił pomogli mu w tym ludzie, a dokładnie ich ręce, jednak odpowiedzialny za swą śmierć jest on sam. Spróbowałam się postawić w jego sytuacji, spróbowałam się postawić w sytuacji jego rodziny. I nie znalazłam dla siebie odpowiedzi, kto ma rację. Nie potępiam go za to, co zrobił, ale też trudno mówić o podziwie. Stoję na rozdrożu, bo nie wiem, jaką opcję bym wybrała. Nie chcę tu ani bronić prawa do eutanazji, ani też protestować przeciwko. To sprawa bardzo delikatna, a może i bardzo intymna. Dlatego rozumiem Ramona i jego słowa: życie to prawo, nie obowiązek. Film został wzbogacony o przepiękną warstwę muzyczną, m. in. można usłyszeć arię Nessun Dorma z opery Pucciniego "Turandot", czysta poezja...

sobota, 14 czerwca 2008

"Los utracony" - Imre Kertesz


Jestem kobietą słabą, czasem naiwną, czasem kruchą. Ale są chwile, kiedy coś we mnie pęka, chcę walczyć, poddaję w wątpliwość życiowe prawdy i zastaną rzeczywistość. To maja prywatna kontestacja przeciwko zastanemu na tym świecie porządkowi, lub ustalonym przez ludzi systemom. Czy nie boję się buntu? Boję się cierpienia i bólu. To osobiste wyznanie piszę tuż po lekturze „Losu utraconego” Imre Kertesza.
Z tematem wojny i niemieckich obozów koncentracyjnych zetknęłam się, jak każdy, w szkole, spędzając czas nad obowiązkowymi lekturami szkolnymi. Poza tym, z uwagi (tu się przyznam do słabości) na moją wrażliwość, oprócz kilku filmów dotyczących okrucieństwa drugiej wojny światowej, unikałam takich treści. Znam historię, odczuwam olbrzymi szacunek do ludzi, którzy przeżyli tamten okres. Jednakże nie mogę oglądać filmów traktujących o wojnie i cierpieniach ludzi, ponieważ, najnormalniej w świecie, płaczę. Płaczę, bo współczuję wszystkim ludziom, którzy musieli przejść przez piekło obozów koncentracyjnych, przez piekło wojny. Nie jest to irracjonale zachowanie z mojej strony, to jest największy dowód mojego szacunku wobec ludzkiej krzywdy i utożsamiania się z cierpieniem niewinnych ludzi.

Tuż przed urlopem pożyczyłam w bibliotece „Los utracony” Imre Kertesza. Wzięłam tę książkę raczej z uwagi na to, że chciałam poznać twórczość człowieka, który w 2002 roku dostał Literacką Nagrodę Nobla. Przeczytałam jedno z oryginalniejszych świadectw Holocaustu. Przyzwyczajeni jesteśmy do dość jednoznacznego spojrzenia na tematykę obozową i wojenną w ogóle. Wiemy, czym były niemieckie obozy koncentracyjne, znamy opowieści ludzi, którzy przeżyli ten straszny czas. Chyba nie ma człowieka, który poznając prawdę o życiu obozowym, nie współczułby więźniom i odczuwał złość, a wręcz gniew, czy nawet nienawiść wobec niemieckich żołnierzy. „Los utracony”, jak wiele innych książek, przybliża nam tą prawdę. Jednak sposób opowieści o obozach koncentracyjnych jest inny, chociażby od tych, które znamy z lektur obowiązkowych. Ta inność jest związana z osobą narratora, bodajże czternastoletniego chłopaka, budapesztańskiego Żyda, który spędził rok w niemieckich obozach koncentracyjnych. W Oświęcimiu trzy pełne dni, w Buchenwaldzie i Zeitz resztę więziennego okresu. Inność, a może oryginalność tej powieści, której Kertesz nadał formę autobiografii, wiąże się z niesamowicie oszczędnym, suchym i pozbawionym emocji stylem autora. To co mnie podczas pierwszych rozdziałów książki poruszyło, powiem dobitnie rozzłościło, to podejście autora-narratora do otaczającej go rzeczywistości obozowej. Byłam zła na tego młodego chłopaka, że z taką naiwnością próbuje się przystosować do obozowych warunków. Byłam zła, że podczas drogi do Oświęcimia, zauważając boisko sportowe cieszy się, że z kolegami będzie mógł po pracy zagrać mecz; byłam zła, kiedy widząc poletko kapusty w pobliżu obozu i słysząc muzykę, nie dostrzega żadnego niebezpieczeństwa. Byłam zła na jego naiwność i wiarę, że jedzie do obozu pracy. No ale ja posiadam tą wiedzę, której nasz bohater nie mógł posiadać. Tym, co mnie jeszcze uderzyło to to, że pomimo nowej i przecież trudnej sytuacji, w jakiej się ten młody chłopak znalazł, zdarzały się momenty, w których on się cieszył z różnych okoliczności. Cieszył się, kiedy były większe porcje jedzenia, cieszył się, kiedy trafił do szpitala i mógł leżeć w czystej pościeli. Ale też cieszył się, kiedy po chwili rozdrażnienia, w czasie choroby i największego osłabienia, zaczął tracić wiarę i prawie oczekiwać na swój koniec. Przyjął swój los i zgodził się na to, co los ma mu do zaoferowania. Nie dostrzegłam u niego buntu, nie dostrzegłam nienawiści do Niemców, nie dostrzegłam żadnej determinacji. Dostrzegłam zgodę na swój los. I pomimo, wydawałoby się, zasłużonego i szczęśliwego zakończenia książki, bo przecież narrator wraca do Budapesztu, ostatnie strony książki odkrywają prawdę o tym, jakie piętno wycisnęło obozowe życie na psychice tego chłopca. Utożsamił się z narzuconym mu przemocą losem, powiedziałabym, że zaakceptował obóz, jako dom i dlatego życie po powrocie do Budapesztu okazuje się jemu obce, nieprawdziwe.
A oto jego słowa:

„Powiedziałbym, że z początku czułem się właściwie gościem w tej niewoli – było to całkiem zrozumiałe i w gruncie rzeczy wynikało z tego, że my wszyscy, cały rodzaj ludzki, lubimy się łudzić.”

„Mógłbym przysiąc: z nikim obcym podczas tej drogi nie rozmawiałem. A jednak od tego czasu datują się moje dokładniejsze wiadomości. Tam naprzeciwko palą się w tej chwili nasi współtowarzysze z pociągu, wszyscy ci, którzy wprosili się na samochód, dalej ci, którzy ze względu na wiek lub inne przyczyny okazali się według lekarza nieprzydatni do pracy, oraz dzieciaki, a wraz z nimi obecne lub przyszłe matki, po których już to widać. Ze stacji oni też pojechali do kąpieli. Im też powiedziano o wieszakach, o numerach, o tym, jak się mają zachowywać w łaźni, tak jak nam. Tam również byli fryzjerzy, jak mówiono, i też dostali mydło do rąk. Potem weszli do łaźni, gdzie są takie same rury i prysznice: tyle że puszczają z nich na ludzi nie wodę, lecz gaz. Wszystko to dotarło do mojej świadomości niejednoznacznie, raczej po trosze, wciąż uzupełniając się o nowe szczegóły, przecząc jednym, potwierdzając inne.”

„W każdym razie wszędzie, nawet w obozie koncentracyjnym, bierzemy się najpierw do nowych spraw w dobrej wierze – przynajmniej ja tego doświadczyłem, na początku trzeba stać się dostatecznie dobrym więźniem, a resztę przyniesie przyszłość – taki z grubsza wyrobiłem sobie pogląd, na którym bazowałem, zresztą podobnie, jak to na ogół obserwowałem także u innych.”
„... nie ma takiego absurdu, którego nie moglibyśmy w sposób naturalny przeżyć. (...) Przecież nawet tam, przy kominach, w przerwach między udrękami, też było coś na kształt szczęścia.”

W 2005 roku powstał film na podstawie książki "Los utracony", do którego scenariusz napisał sam Kertesz. Pomimo wszystko chcę kiedyś zobaczyć ten film.
Może to się wydawać niektórym dziwne, ale chyba rozumiem, o jakim szczęściu mówił Kertesz w ostatnich zdaniach swojej powieści.

piątek, 13 czerwca 2008

Pokaz Filmów Niezależnych „KINO MŁODYCH”

Dziś w moim mieście WDK w ramach Pokazu Filmów Niezależnych „KINO MŁODYCH” zaprezentowało widzom 4 filmy. Wstęp był wolny, widzowie dopisali, co cieszy. Takich filmów nie zobaczę w telewizji, można też pomarzyć, aby takie dzieła młodych twórców, niezależnych, wcale już nie amatorów, puszczano w wielkich kinach. Dlatego cieszę się, że za namową męża poszłam z nim do WDK i spędziłam, w pięknie odremontowanej sali widowiskowo-filmowej, prawie 2 i pół godziny na oglądaniu tych filmów. Dwa z nich były naprawdę rewelacyjne. Pozbawione sztuczności, pozbawione komercji, opowiadające historie z życia wzięte. Jeśli mielibyście możliwość kiedykolwiek zobaczyć te filmy, polecam gorąco.
"Marta" w reżyserii Adama Uryniaka. Ciepła historia o sercowych i zawodowych rozterkach tytułowej Marty - studentki z Krakowa. Fabuła prosta, bez sztampy i przekoloryzowania. W czasach, gdy karmi się nas opowiastkami o młodych przebojowych ludziach, którzy nie wiadomo skąd mają wielkie pieniądze, jeżdżą wypasionymi samochodami, mieszkają w domach jak z żurnala i są w ogóle cudowni, ta opowieść jest czystą prawdą o dzisiejszych młodych ludziach. Marta nie jest piękną prawniczką, ani też nie pracuje w najlepszej w mieście agencji reklamowej. To skromna studentka, borykająca się z problemem znalezienia pracy, bo pieniądze są jej potrzebne na zapłacenie czynszu. Marta nie obraca się w kręgach snobów, tylko w najzwyklejszym środowisku młodych ludzi, którzy czasem lubią poimprezować. Po jednej z takich imprez Marta budzi się u boku poznanego poprzedniego wieczoru Janka. Jest przerażona, a nawet wściekła na siebie. Nie wierzy, że ta znajomośc może być tą, na którą tak czeka. To tyle, jeśli chodzi o treść filmu, więcej nie zdradzę. Film mnie ujął prostotą i autentycznością. Myślę, że wcale tak wiele nie potrzeba, żeby zrobić przyzwoity film. Jaka szkoda, że takie filmy nie przebijają się w telewizji.

"Kaledoskop 2" w reżyserii Marcina Krajnika. Kolejna produkcja kina OFF-owego. Film, w którym reżyser gra samego siebie. Gra młodego twórcę pragnącego nakręcić po latach kolejny film z udziałem przyjaciół. Ma plan, ma pomysł na scenariusz, jednakże jakoś trudno mu namówić przyjaciół z pierwszego "Kalejdoskopu", do wzięcia udziału w filmie. Wiadomo dorośliśmy, życie przyniosło nowe obowiązki, a może już nie czujemy tamtego porywu? Film jest bardzo refleksyjny, Marcin Krajnik lubi przystanąć i wręcz narzucić widzowi tą refleksję nad życiem, której nie zawsze pragniemy. Zdradzę Wam, że czuję wielkie zadowolenie, bo reżyser wraz z jednym ze swoich kolegów pojawiających się w filmie, to moi rówieśnicy (ta sama podstawówka, a nawet ten sam blok na osiedlu) ... ach to dzieciństwo ;)
Więcej o tym filmie na tej stronie.

sobota, 7 czerwca 2008

Petula Clark - Downtown

psychiatryk

Od kilku dni chodzi za mną piosenka „Downtown” w oryginale wykonana przez Petulę Clark w 1964 r. Piosenka, którą bardzo polubiłam po obejrzeniu filmu „Przerwana lekcja muzyki”. Nucę tą piosenkę i nucę. Jest ona, pomimo prostej i niby banalnej melodii, bardzo wdzięcznym utworem. (Ale, o zgrozo! Chyba została wykorzystana w jakiejś reklamie, nie pamiętam, czego.)
Słuchając tej piosenki, przypominają mi się filmy, których akcja toczy się w szpitalu psychiatrycznym:

„Lot nad kukułczym gniazdem” – rewelacyjny film Milosa Formana i słynna kreacja Jacka Nicholsona. Film oparty na książce Kena Keseya z roku 1962. Zdobył Oscary dla najlepszego aktora (Jack Nicholson), najlepszej aktorki (Louise Fletcher), za reżyserię (Milos Forman), a także dla najlepszego filmu i najlepszej adaptacji filmowej. Randle Patrick McMurphy, złodziejaszek, szuler i huligan, chcąc uniknąć więzienia udaje wariata, tym samym idąc do zakładu psychiatrycznego zamiast do celi. Jednak powoli przekonuje się, że szpital wcale nie jest bezpiecznym azylem. Pobyt w szpitalu psychiatrycznym jawi mu się jako dobry żart – do chwili, kiedy się dowiaduje, że nie odzyska wolności, dopóki nie uznają go za "wyleczonego". Decyzja należy rządzącej oddziałem despotycznej siostry Ratched.

„Przerwana lekcji muzyki” - film o wrażliwej, młodej dziewczynie (Winona Ryder), która trafia do szpitala psychiatrycznego i przechodzi tam prawdziwą szkołą życia. Tłem filmu jest Ameryka końca lat 60. Film oparty na faktach. Ekranizacja powieści Susanny Kaysen.

„Przebudzenie” – to oparta na autentycznych wydarzeniach poruszająca opowieść o lekarzu, który na zawsze zmienił życie swych pacjentów. W rolach głównych wystąpił nominowany do Oscara Robert De Niro i Robin Williams. Film na podstawie książki nowojorskiego neurologa, Oliviera Sacksa, w której opisał on swoje doświadczenia z niecodziennej praktyki.

„K-PAX” – historia mężczyzny, który utrzymuje, że pochodzi z planety K-PAX i pojawił się na Ziemi w celach badawczych, a wizyta w szpitalu psychiatrycznym pozwoli mu lepiej poznać ludzi. W roli Prota magnetyczny Kevin Spacey. Film oparty na powieści Gene Brewera.

Epizod z szpitalem psychiatrycznym pojawia się też w filmie „12 małp”.

Tak na szybko przypomniały mi się te oto filmy. Temat zakładów psychiatrycznych i pacjentów takich ośrodków daje duże pole do popisu pisarzom i reżyserom. Można stworzyć postaci o naturze wielce skomplikowanej. Nie mogę sobie przypomnieć polskich filmów i powieści, w których pojawiałby się szpital psychiatryczny. Oprócz J. Pilcha i jego „Pod mocnym aniołem”. Jeśli pamiętacie jakieś, to proszę o pomoc.

piątek, 6 czerwca 2008

urlop

Od środy mam 2 tygodnie urlopu. Pogoda jak narazie dopisuje. Nastrój też. Śpię do godziny 9-10. Nigdzie się nie spieszę. Błogi luz. Choć urlop spędzę w domu, cieszę się bardzo z możliwości leniuchowania i "nicnierobienia". Mąż zajmuje się gotowaniem, robi zakupy i do kuchni zabronił mi się wtrącać. Żyć nie umierać, prawda?
Do czytania wzięłam "Los utracony" Imre Kertesza, nagrodzonego Literacką Nagrodą Nobla w 2002 r. Na razie trudno mi określić, czy podoba mi się, czy nie. Zobaczymy.
Wiadomością dnia dzisiejszego jest telefon do męża w sprawie pracy. Po dwóch rozmowach kwalifikacyjnych, kilku dniach oczekiwania, mąż dostał pracę, na której mu zależało. Bynajmniej wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że tak jest. Cieszymy się oboje, bo on od jakichś dwóch miesięcy szukał pracy. No i jest! Chyba trzeba to jakoś uczcić, hm..... tylko jak.....

wtorek, 3 czerwca 2008

"Tańcz, tańcz, tańcz" - Haruki Murakami


Moją znajomość z Haruki Murakami rozpoczęłam od "Tańcz, tańcz, tańcz". Tytuł był przypadkowy, bo właśnie tą książkę udało się mojemu mężowi pożyczyć w osiedlowej bibliotece. Ponad 500 stron powieści przeczytałam w imponującym jak dla mnie czasie, o ile się nie pomylę, w ciągu 10 dni. Czytałam jak zaczarowana, jak zahipnotyzowana. Nie potrafię dokładnie opisać swoich odczuć, ale jestem wielce zadowolona: może to przez zauroczenie fantastycznym stylem gawędziarskim, bogatą w te realne i nierealne przygody opowieścią, głęboką refleksją towarzyszącą mojemu czytaniu. Bo nie umiałabym przejść obok tej książki bez refleksji nad życiem. To tak, jakby ktoś otworzył przede mną, długo oczekiwane, nowe horyzonty. Tak właśnie się teraz czuję, jakby mi ktoś podpowiadał, gdzie mam szukać tajemnicy życia, gdzie mam sięgać.
Ta opowieść, o dość krótkim przecież, okresie z życia narratora, jest pełna wielu fascynujących przeżyć. Kolejne osoby pojawiające się w jego życiu nie są przypadkowe. Każdy ma swoje zadanie do wypełnienia. Kiki, Yumiyoshi, Yuki, Gotanda – to tylko kilka z postaci, które wplątują się w życie narratora – trzydziestoczteroletniego bohatera, dziennikarza piszącego na zlecenie.

Ponieważ podczas lektury udało mi się zanotować kilka krótkich myśli i cytatów z książki, zamiast rozpisywać się i zachwycać nad „Tańcz...”, wrzucę tu swoje notatki. Są może chaotyczne, pozbawione sensu, ale dla mnie ważne:

- Od pierwszych stron książki czuję, jak Murakami wciąga mnie w swój tajemniczy świat.
- Około 100 str. – zaczynam się bać. (Opowieść Yumiyoshi o tym, co ją spotkało na 16 piętrze hotelu Dolphin, czytam z lekkim dreszczykiem, przebiegającym co chwilę. brrrrr)
- Zwierzenia bezimiennego bohatera „Tańcz...” w pokoju Człowieka-Owcy, odzwierciedlają stan, który mnie często dopada:

„Patrząc na cień na ścianie, w półmroku opowiedziałem mu o swojej sytuacji. Po raz pierwszy od naprawdę długiego czasu otworzyłem się przed kimś i szczerze mówiłem o sobie. Poświęciłem na to dużo czasu, jakbym po troszeczku topił lód. O tym, jak jakoś się utrzymuję. O tym, że mimo to do niczego nie mogę dojść. I nie mogąc do niczego dojść, starzeję się. O tym, że nie umiem już nikogo z całego serca pokochać. Że nie czuję już takiego drżenia serca. Że nie wiem, na czym mi zależy. Staram się jak mogę, robiąc swoje, ale to się na nic nie zdaje. Mam wrażenie, że moje ciało jest twardsze. Że organizm po trochu sztywnieje, twardnieje od środka. Boję się tego. Zdaje mi się, że coś mnie łączy jedynie z tym miejscem. Zacząłem czuć, że jestem jego częścią. Nie wiem, co to za miejsce, ale instynktownie tak czuję. Że jestem jego częścią.”

- Mój świat, jak świat bohatera, jest gdzieś obok mnie. Jak na razie nie znalazłam drzwi do tego świata, ale wiem, że gdzieś są.
- Ojciec Yuki – 13 letniej dziewczynki, nazywa się Hiraku Makimura i też jest pisarzem. Czyż ten zabieg autora nie jest przewrotny i autoironiczny? ;-)
- Dlaczego bohaterowie pojawiający się na kartach powieści znają imię i nazwisko głównego bohatera, a my – czytelnicy, nie znamy!?

„Wszystko zrobię jutro, pomyślałem. Pomyśl jutro o tym, o czym możesz pomyśleć jutro.”

- Świat realny przeplata się ze światem wyobraźni i oba są równoległe, oba są współistniejące.

Zdaje się, że każdy człowiek ma jakby swój szczyt, choć to dość dziwne sformułowanie. Kiedy go osiągnie, potem, może już tylko schodzić. Nie ma na to rady. I nikt nie wie, gdzie jest jego szczyt”

„Każda śmierć ma jakąś przyczynę. Nawet jeżeli wydaje się prosta, taka nie jest. Jak korzeń. Nad ziemię wystaje tylko odrobina rośliny, lecz gdy się za nią pociągnie, wyłazi długi korzeń. Ludzka świadomość kryje się w głębokiej ciemności. Jest zawikłana, skomplikowana... ma za dużo fragmentów, których nie da się zanalizować.”

„Jeżeli się wytęży słuch, słychać głos pragnień. Jeżeli się wytęży wzrok, można je zobaczyć”

- Zastanawiam się nad eskapizmem, czy to nie jest stan chorobowy. Na granicy schizofrenii?
(eskapizm – oderwanie od rzeczywistości, ucieczka i skłonność do ucieczki od rzeczywistości w świat iluzji, wyobrażeń, intelektu czy złudzeń psychicznych)


Nie będę recenzować tej książki, nie czuję się do tego stworzona. Czuję natomiast olbrzymie wrażenie, jakie na mnie wywarł Haruki Murakami. Znów poczułam ten cudowny stan literackiego podniecenia.

alergia

Za oknem słońce pięknie świeci, ludzie uśmiechnięci i spragnieni życiodajnych promieni. A ja zakatarzona, kichająca, ze swędzącymi oczami. Ja tu podrapać swędzącą powiekę? Mówię Wam, alergia jest tą przypadłością, z którą da się żyć, ale jakże trudno. Np. dziś obudziłam się o godzinie 4 nad ranem z zatkanym nosem. I nic nie pomogło użycie chusteczki higienicznej. Nos, jakby na złość, po chwili znów był zatkany. Tak przeleżałam, aż budzik zadzwonił. A kicham jak najęta, na wszystko: na pracę, na papiery, na ludzi, na słońce. A tak lubię poleżeć na słoneczku i wygrzewać kości. W sobotę spędziałam cały dzień na działce, odpoczywając na leżaku z książką w ręce. I co? i kichałam, choć wokół tyle świeżego powietrza, tyle zapachów, tyle kojącej zieleni. Mam tak zwany katar sienny, okropieństwo!